poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Stec bzdur, czyli płeć na chłopski rozum

Właściwie nie miałem zamiaru odnosić się do felietonu Pana Rafała Steca, bo jest pewien poziom dyskursu, na który po prostu szkoda czasu. Jeśli jednak zdecydowałem się na krótki komentarz, to tylko dlatego, że jest ów tekst kolejnym dowodem na zatrważającą miałkość poznawczą młodej polskiej inteligencji. Wspomniany felieton nie jest tekstem jawnie złośliwym, szyderczym, czy umyślnie obraźliwym (dostaje się, jak zwykle, feministkom). Jest po prostu głupi – tym swojskim, siermiężnym, rodzajem głupoty, który atakuje nas codziennie z każdej strony. Nie oczekuję od dziennikarza sportowego wyżyn intelektualnego wyrafinowania, ale oczekuję horyzontów myślowych nieco szerszych niż sklepienie wiejskiej kaplicy. Bo przecież (zgódźmy się z autorem), jest i zawsze było w sporcie miejsce na "ducha postępowości" (wspieranego udatnie m.in. przez feministki), na kontestowanie nieetycznych praktyk społecznych i politycznych. Niestety, jest w nim również miejsce na dyskryminację, bezsensowną normatywność i zaściankową głupotę.

Pan Stec żyje w tym cudownym, niewinnym świecie, który wymyśliła sobie na własny użytek konserwatywna większość polskiej inteligencji, przesiąknięta kościelnym kadzidłem, radykalnie androcentryczna i obrażona na zbyt "postępowy ", sterroryzowany przez wściekłe feministki Zachód. Niech sobie zniewieściali zachodni dekadenci mówią i robią, co chcą: my tu w Polsce dobrze wiemy, jak się sprawy mają. I tak Pan Stec, z miną wioskowego mędrka, zasypuje nas "faktami", które wydają mu się oczywiste. Oczywiste jest dla niego na przykład to, że sport jest własnością mężczyzn:

Na szczęście dla naszych żon, matek, sióstr i kochanek wprowadziliśmy parytety, po dżentelmeńsku zapraszamy je na niemal wszystkie igrzyska i bez wypominania czegokolwiek rozdajemy te same medale za osiągnięcia, które po prawdzie na medale nie zasługują.

W tym miejscu kobiety (które nota bene są istotne wyłącznie w relacji do mężczyzn – jako żony, matki siostry i kochanki) powinny podziękować Panom i Władcom (w tym Panu Stecowi, który dzięki posiadanym genitaliom ma prawo zaliczać się do owych uprzywilejowanych dżentelmenów) za łaskę uczestnictwa w zawodach sportowych. Zaprawdę, jesteśmy wzruszone i wzruszeni tą jakże niezasłużoną szczodrobliwością.

Można domniemywać, że impulsem do napisania omawianego felietonu był etyczny sprzeciw autora wobec upokarzających testów na płeć, którym poddano południowoafrykańską biegaczkę Caster Semenyę. Jest to jedyny impuls, który z autorem podzielam, tak jak podziela go wiele feministek i innych osób o "postępowych" poglądach. Autor szlachetnie piętnuje chamskie dowcipy, które zwróciły jego uwagę w jakimś programie TVN 24 ("brakowało jedynie podanego wprost apelu, by złota medalistka biegu na 800 m wreszcie ściągnęła majtki"). Jednocześnie jednak, o dziwo, zdaje się nie zauważać, że sam w swoim felietonie domaga się w istocie tego samego: ściągnięcia zawodniczce majtek (byle dyskretnie). Bo Stec ma prostą receptę, którą dyktuje mu jego chłopski (bo przecież nie babski) rozum: "masz żeńskie genitalia i czujesz się kobietą, to nią jesteś". Bo przecież baba, jaka jest, każdy (chłop) widzi. Że też nikt na to wcześniej nie wpadł! (Wpadł, wpadł: zanim wprowadzono nowe, bardziej zniuansowane metody weryfikacji płci, zawodniczki musiały paradować nago przed działaczami olimpijskimi.)

Stec sprzeciwia się testom na ustalenie płci nie dlatego, że rozumie całą złożoność zjawiska, które określamy mianem "płeć". Przeraża go fakt, że "wyniki obecnie przeprowadzanych testów sami naukowcy opatrują słowami 'interpretacja' i 'niejednoznaczny'". Bo w świadomości Pana Steca nie ma miejsca na cokolwiek, co nie jest babą (czyli ma pochwę) albo chłopem (czyli ma penisa). Krótka piłka. A jeśli nawet wspomina o "transseksualistach", to jedynie w kontekście anomalii i cierpienia. Zresztą w tym samym akapicie zdaje się sugerować, że za zjawisko transseksualizmu odpowiadają przede wszystkim socjalistyczne reżimy byłego "bloku wschodniego", które faszerowały sportsmenki męskimi hormonami. O osobach interseksualnych autor albo nie słyszał, albo brzydzi się o nich wspomnieć. A przecież mogłoby się okazać (choć niewiele na to wskazuje), że Caster Semenya nie jest ANI kobietą, ANI mężczyzną. Mogłoby się okazać, że jest osobą interseksualną i taką właśnie się czuje. I że jest jej z tym dobrze.

Są takie rzeczy, Panie Rafale, o których się Panu nie śniło. Są takie genitalia, których widok wprawiłby Pana w głęboki kryzys poznawczy. I choć Pański "chłopski rozum" (oraz ogromna część otaczającej nas kultury) podpowiada Panu co innego, płeć (nawet ta biologiczna) nie jest wcale tak oczywista i jednoznaczna, jak się Panu wydaje.

Skandal wokół Caster Semenyi jest doskonałą okazją, żeby przemyśleć i publicznie przedyskutować kwestię płci. Taka gruntowna refleksja mogłaby w konsekwencji doprowadzić do zmiany niektórych praktyk w sporcie, a nawet do zredefiniowania sportu jako takiego. Wskazuje na to dwoje amerykańskich dziennikarzy, Dave Zirin i Sherry Wolf, którzy konkludują swój komentarz do wrzawy wokół Semenyi stwierdzeniem, że nadszedł już czas, aby uwolnić się od przestarzałego i stygmatyzującego przekonania o dwóch jasno określonych, wzajemnie wykluczających się płciach. "Powinniśmy nadal dyskutować nad zaletami i wadami segregacji płciowej w sporcie. Ale w pierwszej kolejności musimy położyć kres testom na płeć i uznać, że płeć biologiczna i kulturowa to zjawiska płynne, w sporcie i poza nim".

Dżentelmena Rafała Steca (i niezliczoną rzeszę innych przedstawicieli młodej i jakże prężnej polskiej inteligencji) na taką refleksję, niestety, nie stać. Dla niego wszystkiemu winne są parytety (sic!). I feministki, oczywiście.
(t)

czwartek, 6 sierpnia 2009

w uzupełnieniu, czyli konkordat musi odejść

W uzupełnieniu kilku ostatnich postów: być może któraś z (około)lewicowych partii zechce wypisać na swoich sztandarach poniższe postulaty:

1) Wprowadzenie do szkół rzetelnej i nowoczesnej edukacji seksualnej (uwzględniającej m. in. wiedzę z zakresu teorii queer).
2) Wprowadzenie do szkół przedmiotu "Wychowanie do życia w demokracji", którego celem byłoby przede wszystkim krzewienie poszanowania dla różnorodności jako fundamentalnej wartości demokracji.
3) Usunięcie nauki religii ze szkół. Rzetelna nauka etyki, która uwzględniałaby etykę katolicką jako jedną z wielu możliwych postaw.
4) Usunięcie z systemu prawnego zapisu o obrazie uczuć religijnych.
5) Wszelkie inne działania zmierzające do wzmocnienia światopoglądowej i religijnej neutralności państwa oraz równego traktowania różnych podmiotów społecznych.

Oczywiście postulaty te nie są możliwe do zrealizowania bez zniesienia konkordatu. Warto przypomnieć sobie pewną notę, której treść w 1996 r. upublicznił z mównicy sejmowej poseł Ryszard Zając:
Każdy konkordat jest rezygnacją państwa z pewnych jego uprawnień oraz zobowiązaniem państwa do pewnych świadczeń na rzecz kościoła katolickiego. W zamian za podarunki tego rodzaju rządy autorytarne kupują sobie od hierarchii kościelnej swoistą legitymizację ¬ poparcie ich władzy jako zgodnej z boskimi nakazami. W niektórych przypadkach zyskują też wpływ na obsadę wysokich stanowisk kościelnych. System demokratyczny ani nie potrzebuje takiej legitymizacji, ani nie może jej uzyskać. Demokracja jest dla kościoła wrogiem numer jeden od dwóch stuleci, z krótką przerwą, podczas której był nim totalitaryzm w wydaniu agresywnie ateistycznym, i nie ma podstaw, aby sądzić, że ulegnie to zmianie. Z drugiej strony przyznawanie kościołowi jakichkolwiek przywilejów narusza fundamenty demokracji, nawet jeśli jej fasada zostanie zachowana. (anonimowa nota adresowana do prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego)
(t)

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Gdzie zaczyna się skrajność?

Przeglądając internetowe fora związane ze środowiskami lewicowymi, nie można nie zauważyć, jak wiele osób utożsamiających się z lewicowym światopoglądem w istocie wyznaje konserwatywne (niekiedy wręcz ultrakonserwatywne) poglądy w tzw. sferze obyczajowej. Dotyczy to takich kwestii, jak aborcja, tzw. mniejszości seksualne czy równouprawnienie płci (np. parytet). Jeden z niedawnych przykładów stanowią zamieszczone na portalu lewica.pl komentarze pod informacją o pikiecie przeciwko antyaborcyjnej wystawie "Wybierz życie" prezentowanej na jednym z głównych placów Bielska-Białej. Ekspozycja ta atakuje istniejący w Polsce "konsensus" i domaga się całkowitego zakazu aborcji, niezależnie od okoliczności, co np. skazywałoby kobietę, dla której ciąża stanowi poważne zagrożenie życia, na niemal pewną śmierć. Mimo to większość komentatorów z forum lewica.pl zdaje się popierać samą wystawę (w imię "wolności słowa"), a niektórzy dość jednoznacznie podpisują się pod jej skrajnym przekazem (aborcja=morderstwo).

Wypowiadający się nt. bielskiej wystawy w TV Silesia dr Piotr Kulas – starając się zachować wyważony, naukowy ton – wtrąca w pewnym momencie, że w przypadku tej wystawy "nie można oczywiście mówić o żadnym skrajnym podejściu". Zastanawiam się: jeśli porównywanie aborcji do ludobójstwa i nazywanie lekarza zbrodniarzem nie jest skrajną postawą, to CO nią jest? Jak bardzo mainstreamowy dyskurs moralistyczny przesunął się w stronę katolickiego integryzmu, żeby nie dostrzegać w tej wystawie postawy skrajnej? Co w takim razie miałoby być rzeczywiście skrajną postawą: strzelanie do lekarzy dokonujących legalnych aborcji, tak jak miało to wielokrotnie miejsce w Stanach Zjednoczonych? Niewykluczone, że gdyby w Polsce istniał łatwiejszy dostęp do broni, także i u nas dochodziłoby do podobnych aktów. No bo czyż nie jest bohaterem ten, kto w imię wyższej konieczności (zapobieżenie ludobójstwu) składa ofiarę z własnego życia (być może nawet z własnego zbawienia), eliminując lekarza-ludobójcę?

[ciąg dalszy: tutaj]

(t)