wtorek, 29 września 2009

Edek Migalski, trybun ludowy

[Komentarz do tekstu Marka Migalskiego To jest nasza elita?!!]

Wszystko jasne: nareszcie siła wyższa wysłuchała modłów narodu i doczekaliśmy się nowej elity intelektualnej z prawdziwego zdarzenia. Takiej, co to brata się z ludem pracującym miast i wsi. Takiej, co to wali prosto z mostu. Jak ktoś ma w głowie nasrane, to nie ma co owijać w bawełnę. Nowa elita gówna się nie brzydzi i zawsze jest skora nim kogoś obrzucić. Najlepiej starą elitę, czyt. łże-elitę.

Tak, jest w głosach broniących Romana Polańskiego wiele solidarności (chciałbym podkreślić to słowo) środowiskowej, która w retoryce PiS-u zamienia się w "korporacyjność" (jak gdyby życie społeczne nie polegało w ogromnej mierze na zrzeszaniu się w różne grupy, środowiska, koterie, partie itd.) A zatem niech będzie: częściowo mamy tu do czynienia z obroną własnych interesów przez tzw. elity. Ale z drugiej strony sporu mamy żądzę krwi, która co najmniej od czasów rzymskich charakteryzuje tłum. Nic tak nie krzepi, jak krwawy spektakl upadku i poniżenia jakiejś znanej osobistości, prawda? Natychmiast czujemy się trochę lepsi, a nasze krzywdy życiowe na chwilę stają się jakby pomszczone.

I owszem, nie wszystkie słowa wypowiedziane w obronie reżysera przynoszą autorom chwałę i sam mam wiele do zarzucenia tej lub innej znakomitości. Szczególnie bulwersująca była wypowiedź Krzysztofa Zanussiego, który z pogardą nazwał dziewczynę (dziś już dojrzałą kobietę) "nieletnią prostytutką", a w tle słychać było słynny rechot Leppera ("jak można zgwałcić prostytutkę, he he he"). Z moralnego punktu widzenia jak najbardziej uzasadnione jest pytanie, czy można uznać, że jedno życie waży więcej niż inne życie. Które życie można zignorować albo "wyrzucić do zsypu", a któremu należy się specjalna ochrona? Bo choć instynktownie większość z nas opowie się za równością każdego życia, w rzeczywistości społecznej poszczególne życia podlegają dość ścisłej hierarchizacji i życie np. nieletniej prostytutki (w dodatku nielegalnej imigrantki) nie jest w praktyce tak samo ważne i tak samo chronione jak życie, nie przymierzając, prezydenta RP.

Nie mnie rozstrzygać kwestie prawne i zawiłości sprawy Polańskiego. I owszem, przez swoją ucieczkę Polański pozbawił się możliwości wyjaśnienia tychże zawiłości. Być może powodował nim strach przed więzieniem i defamacją, ale wydaje się, że obawiał się bardziej – albo również – braku sprawiedliwego procesu. Raz już uciekał przed prawem, które czyhało na jego życie: uciekał z krakowskiego getta przed prawem nazistów. Uważam, że bezkrytyczny rygoryzm prawny, duchowo wyrastający z kodeksu Hammurabiego, jest po prostu nieludzki. Warto czasem pokusić się o szerszą refleksję filozoficzno-prawną i zdać sobie sprawę, że relacja prawa do sprawiedliwości nie jest wcale tak jednoznaczna, jak większość z nas chciałaby wierzyć; Temida może być ślepa, my na szczęście mamy oczy. Ale bądźmy realistami: od Migalskiego takiej refleksji nie oczekuję, ani tym bardziej od innych przedstawicieli (nomen omen) Prawa i Sprawiedliwości.

Abstrahując już od faktu, że zgodnie z polskim prawem (i prawem większości państw na świecie) sprawa Polańskiego uległaby przedawnieniu (jak dotąd nie słyszałem, żeby Migalski albo ktoś z jego politycznego otoczenia kwestionował instytucję przedawnienia), mogłoby się wydawać, że w naszym pięknym i rzekomo głęboko skrystianizowanym kraju idea przebaczenia zatriumfuje nad rzymskim legalizmem wyrażonym najkrócej w sentencji "dura lex sed lex". Jednak Migalski, zacytowawszy jako jeden z argumentów obrońców Polańskiego fakt, że "ona mu wybaczyła", nie raczy się do tego argumentu odnieść. Po co, skoro można rzucić parę mocnych słów o "debilnej i żałosnej próbie bronienia kolegi"? Skoro można pograć na emocjach pytając retorycznie, czy obrońcy reżysera używaliby tych samych argumentów, gdyby "wasz koleżka Romek najpierw upił a potem pobawił się doodbytniczo z waszą 13-letnia córką pobawił się doodbytniczo z waszą 13-letnia córką?" Przecież najłatwiej wymigać się od rzeczowej dyskusji, jeśli w ogóle jest się do niej zdolnym. Ugra się w ten sposób parę punktów wyborczych.

A zatem – na śmietnik historii marsz, skorumpowane łże-elity! Tu idzie młodość! Do przodu, do przodu, po trupach! A zza przyjemnej, zadbanej buźki naszej nowej elity wyziera, jak się dobrze przyjrzeć, obleśna gęba mrożkowego Edka.
(t)

poniedziałek, 21 września 2009

Adwokat diabła komentuje homo-związki

Trwa kampania na rzecz legalizacji związków partnerskich dla par jednopłciowych. Jedną z najbardziej widocznych inicjatyw w ramach tejże kampanii jest powstała ostatnio strona Wszyscy na Tak, na której można podpisać się pod petycją w rzeczonej sprawie. Wcześniej z podobną petycją wystąpiła Monika Czaplicka. Obydwie petycje odwołują się do gwarantowanych konstytucją praw obywatelskich. Inicjatywa "Wszyscy Na Tak" powołuje się ponadto na "standardy powszechnie przyjęte w Unii" (choć unika szczegółowych propozycji rozwiązań prawnych), natomiast petycja Moniki Czaplickiej podkreśla "dążenie do szczęścia" jako podstawowe prawo człowieka (jest to idea bliska amerykańskiej filozofii polityczno-prawnej).

Czy to wskutek jakiejś zapomnianej traumy z dzieciństwa, czy zbyt wielu przeczytanych książek, zawsze ogarnia mnie niepokój, kiedy spotykam się z retoryką typu "wszyscy ZA", "cały naród kocha Jolkę", "jedna racja – nasza racja" itp. Rozumiem "dopingujący" charakter podobnych haseł, próbę zmobilizowania apostołów Sprawy, ale mimo to mój niepokój niezawodnie powraca, czegokolwiek owe hasła by nie dotyczyły. To wcale nie oznacza, że jestem po prostu na NIE, niemniej w obliczu podobnej retoryki lubię odgrywać rolę adwokata diabła, chociażby po to, żeby niejako z kronikarskiego obowiązku odnotować różne punkty widzenia.

W tym przypadku powiem wprost: nie jestem entuzjastą instytucji małżeństwa, ani też "związków partnerskich", bo w ogóle nie jestem zwolennikiem sankcjonowania / uprzywilejowywania przez państwo takiego lub innego rodzaju związków. Znam też inne osoby, które do homo-związków podchodzą równie sceptycznie. Dążenie do legalizacji związków jednopłciowych jest oczywiście jednym ze strategicznych celów asymilacjonistycznej polityki środowiska LGBT, podczas gdy polityka odmieńcza albo "queerowa" występuje zwykle przeciwko asymilacji i "ujednolicaniu" relacji społecznych i międzyludzkich (patrz np. tutaj). Odmieńcy wcale nie chcą żyć i kochać "tak samo jak wszyscy", wolą raczej podkreślać różnicę i wielość. Nawet takie kategorie jak "geje" i "lesbijki" często okazują się dla nich za ciasne.

Taka odmieńcza polityka jest (być może z definicji) mniejszościowa, a nawet marginalna, bo przecież nie można ignorować, z wyżyn jakiegoś intelektualnego wyrafinowania, tej ogromnej większości gejów i lesbijek, dla których właśnie asymilacja (w tym również związki partnerskie) jest wymarzonym celem; nie wolno lekceważyć argumentów dotyczących dziedziczenia czy innych praw przysługujących formalnie zarejestrowanym związkom. Bynajmniej nie o wyżyny przeintelektualizowania chodzi, a właśnie o realnie żyjące osoby (jakkolwiek mało widoczne i mało słyszalne), które swoją życiową praktyką nie wpisują się w projekt związków jednopłciowych lub w inne podobne projekty z zakresu polityki asymilacji; osoby, które kwestionują przyjęte przez większość parametry "dobrego życia" i poszerzają zakres możliwych scenariuszy życiowych, a w ogólniejszym sensie – zakres wolności. Bo właściwie dlaczego np. życie "promiskuitywne" miałoby być gorsze (i gorzej traktowane przez państwo), niż życie w stabilnym związku? Od dawna odmieńcy praktykują odmienne formy związków, budują alternatywne wspólnoty; smutne byłoby zredukowanie całego tego bogactwa do jednej formuły rejestrowanego związku partnerskiego. (Warto przy okazji polecić lekturę "Krytyki Politycznej" nr 16-17, zatytułowanej "Jeśli nie monogamia, to co?")

Nawet jeśli uznać jakąś formę jednopłciowych związków partnerskich za strategiczny cel, to większość postulatów w tej kwestii pozostaje niezwykle umiarkowana, żeby nie rzec konserwatywna. Dlaczego tak niewiele osób domaga się, aby zmienić konstytucję i zredefiniować małżeństwo jako związek dwóch (a może kilku?) osób, niezależnie od płci? (Warto odnotować, że w serwisie Petycje.pl znalazło się odważne żądanie uznania homoseksualnych MAŁŻEŃSTW, a nie tylko związków, nawet w ramach obowiązującej konstytucji). Dlaczego prawie nie pojawia się żądanie prawa do adopcji dla par homoseksualnych? Jak pokazują badania, większa część środowiska LGBT jest z zasady przeciwna homoadopcji, a inni, którzy teoretycznie byliby za, w imię realpolitik wolą unikać tematu – "przynajmniej na razie".

Jeśli sztandarowym argumentem tego kierunku aktywizmu społeczno-politycznego jest dążenie do równości wszystkich obywateli, to wysuwane obecnie postulaty (przynajmniej te najbardziej widoczne) pozostają bardzo dalekie od realizacji owego naczelnego celu. Nawet wprowadzenie związków partnerskich dla wszystkich obywateli (także dla par heteroseksualnych) – choć wydaje się najbliższe idei równości – nie zmienia zasadniczo uprzywilejowanej pozycji małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny (zwykle, choć niekoniecznie, heteroseksualnych). Nagłaśniane obecnie postulaty brzmią tak, jakby wysuwała je haszkowska Partia Umiarkowanego Postępu w Granicach Prawa.

To dziwne, że tak silne ukierunkowanie polityki LGBT na kwestię legalizacji związków przypada na czas, kiedy coraz więcej osób heteroseksualnych jest coraz bardziej rozczarowanych instytucją małżeństwa (o czym można przeczytać np. tutaj). Gdyby istniały odpowiednie badania, bylibyśmy pewnie zaskoczeni procentem małżeństw zawieranych nie z przekonania, lecz ze względów praktycznych. System prawny, a także "prawa rynku", potrafią skutecznie wymuszać zawieranie małżeństw; niekiedy dotyczy to także osób homoseksualnych, decydujących się zawrzeć "białe małżeństwo", a w przyszłości może dotyczyć również par jednopłciowych.

Dlaczego zatem, pomimo sprzeciwu wobec polityki asymilacji, skłonny byłbym poprzeć homo-związki i/lub homo-małżeństwa? Oprócz pokornego uznania "woli ludu", do poparcia takiej zmiany prawnej skłania mnie ogólniejsza filozofia życiowa, która – uznając potrzebę stabilności – stawia przede wszystkim na zmianę jako jedną z najważniejszych zasad życia społecznego i psychicznego. Legalizacja homo-związków może potencjalnie prowadzić do twórczego kryzysu instytucji małżeństwa w ogóle (tak tak, wiem że to woda na młyn różnych terlikopodobnych konserwatystów), może stworzyć nowe parametry życia społecznego. Już otwiera: oto amerykańska organizacja Pro-Polygamy, powołując się na legalizację homo-małżeństw w niektórych stanach USA, rozpoczęła kampanię na rzecz legalizacji poligamii. Jeśli popieram (bez entuzjazmu) ideę homo-związków i/lub homo-małżeństw, to nie jako cel sam w sobie, ale jako krok w "inną stronę", jako nowe otwarcie, jako kolejną próbę "rozszczelniania systemu".

Sporo hałasu zrobiło się ostatnio wokół dość żałosnego rysunku satyrycznego w "Rzeczpospolitej" z kozą w roli głównej. Grupa działaczy LGBT nie podzielająca poczucia humoru autora rysunku (i redakcji Rzepy) potraktowała sprawę bardzo poważnie i, poczuwszy się zniesławiona, postanowiła pozwać dziennik do sądu. Cała akcja, której nadano kryptonim "Nasza Sprawa", wywołała w środowisku LGBT mieszane uczucia, nie wszyscy przyjęli ją z entuzjazmem. Dystansowałem się powyżej do argumentów typu "nasza racja = jedyna racja"; podobnej argumentacji użył jeden z inicjatorów "Naszej Sprawy", oskarżając w swoim płomiennym tekście przeciwników akcji o zniewolenie umysłowe i zinternalizowaną homofobię; ta retoryka została jednak szybko zauważona i wytknięta w niektórych komentarzach. A przecież z odmieńczego punktu widzenia całą sprawę można potraktować zupełnie inaczej: wbrew intencjom autora rysunku, można jego przekaz wykorzystać "na naszą korzyść" i dostrzec w nim metaforę nieprzewidywalnych zmian, do których w przyszłości może prowadzić legalizacja związków jednopłciowych. Nie postuluję, rzecz jasna, dosłownego odczytania tej kiepskiej satyry (czyli walki o legalizację związków zoofilskich); postuluję raczej satyryczne, a przynajmniej subwersywne odczytanie satyry. I owszem, legalizacja homo-związków może w przyszłości prowadzić do dalszych zmian prawnych i społecznych – zmian, które dla konserwatystów (ale nie dla odmieńców) są równoznaczne z "końcem cywilizacji". Drżyj, konserwo! Już dziś mówi się poważnie o prawach robotów – być może w nie tak odległej przyszłości ustawodawcy będą musieli zmierzyć się z kwestią związków między ludźmi i robotami? A prawa klonów? ("Już chyba całkiem mu odbiło", pomyśli czytelnik/-czka. "Toż to czyste science fiction!")

Zdaję sobie sprawę, że moje argumenty nie trafią do większości "zdroworozsądkowych" czytelniczek/-ów, a wręcz mogą im się wydać dziwaczne, wydumane i abstrakcyjne. W demokracji liczy się przede wszystkim arytmetyka, a nie wysublimowane uzasadnienia: liczy się to, czy podpiszę petycję, czy nie; czy nacisnę guzik "za" czy "przeciw". Mimo to chciałbym, żeby te argumenty zaznaczyły swoją obecność w przestrzeni publicznej. Choćby w imię różnorodności, teraźniejszej i przyszłej.
(t)

niedziela, 13 września 2009

Heros heteros. Kilka refleksji o "Diunie" Davida Lyncha

Właściwie prawie wszystko w tym filmie powinno mnie irytować. Zamiast radykalnej, nieprzewidywalnej wizji przyszłości – rzeczywistość niepokojąco zbliżona do feudalnej, średniowiecznej Europy. Zamiast nowatorskich wzorców fabularnych – opowieść w niezbyt zawoalowany sposób oparta na historii Chrystusa i innych biblijnych wątkach. Szlachetny ród Atrydów odgrodzony od podłego rodu Harkonnenów, a szlachetność lub podłość przekazywane w genach. Baron Vladimir Harkonnen – wcielenie zła i plugastwa – jest nie tylko potwornie brzydki, ale co gorsza dość ewidentnie ma słabość do pięknych, młodych mężczyzn. (Jego słowiańskie imię ma zapewne brzmieć złowieszczo, podobnie zresztą jak azjatyckie nazwisko doktora Yueh, zdrajcy Atrydów, czy arabsko brzmiące imię złego imperatora Shaddama.) Świat, w którym kluczowe znaczenie ma posiadanie męskiego potomka oraz relacja między ojcem i synem. Heteroseksualny romans, który w tradycyjnych narracjach zawsze towarzyszy Bohaterowi naprawiającemu świat (przesłanie jest zawsze to samo: ocalenie świata jest jednoznacznie z ocaleniem jedynie słusznego hetero-porządku). Przedstawienie kobiet mocno schizofreniczne: Lady Jessika jęczy i szlocha wspinając się za swoim synem po skale, żeby minutę potem bez większego wysiłku pokonać groźnego fremeńskiego wojownika.



Co zatem ratuje ten film? Oczywiście reżyserska maestria Lyncha, któremu udało się stworzyć jedyną w swoim rodzaju narkotyczną estetykę (chwilami można się zastanawiać, czy przypadkiem sam nie kręcił filmu pod wpływem owego magicznego "melanżu"). Być może także pewna baśniowość (podszyta odrobiną ironii?), która pozwala zdystansować się nieco do wspomnianych wyżej elementów. I może jeszcze coś, pewien wątek obecny w chrześcijaństwie od samego zarania: topos wybawcy-bękarta. Motyw wyzwolenia, które musi nadejść z zewnątrz, spoza rodu, nigdy "spośród nas" (nie bez powodu "nikt nie jest prorokiem we własnym kraju"). I nawet jeśli odrzuca się całą tą chrześcijańską "wielką narrację" zbawienia/wyzwolenia, którą po raz n-ty powiela powieść Herberta (a za nią film Lyncha), to przecież jest w niej także zaczątek pewnej wizji etycznej, która – przyznaję – jest mi bliska: etyki radykalnego (choć niełatwego) otwarcia na obcość. Na tę obcość, której nie ufamy i na którą patrzymy z góry, a która w końcu okazuje się ożywcza i twórcza.
(t)

piątek, 4 września 2009

Kryzys kapitalizmu, inny system-świat, marzenia o lepszym świecie...

Przestraszyłem się tego, co sobie właśnie pomyślałem.

Chodzi mianowicie o kryzys finansowy, który się rozpełzł po świecie ostatnimi czasy. W wielu działaczkach i działaczach radykalnie lewicowych rozbłysło światełko optymizmu, że ta samoistna deregulacja matrycy neoliberalno-kapitalistycznej pomoże społeczeństwom uświadomić sobie rzeczywisty fatalizm i wadliwość kapitalizmu. Że nie jest tak, jak nam się od dekad wmawia - że ta prawicowo-neoliberalna indoktynacja, wkładająca do głowy, że "nie ma żadnej alternatywy", ta thatcherowska "TINA" ("There Is No Alternative"), to manipulacja, zręczny polityczny miraż. Że są alternatywy.

Pytanie, w jaki sposób i czy w ogóle świat wykorzysta to załamanie kapitalistyczno-neoliberalnej logiki, aby popchnąć system, w którym żyjemy, daleko od ciągot kapitalistycznych? Wallerstein twierdzi, że weszłyśmy i weszliśmy w okres końca kapitalizmu. Że w tym kapitalistycznym systemie-świecie tworzą się pewne przestrzenie, punkty bifurkacji, czyli takie punkty, w których system ten podatny jest na odkształcenia, ingerencje; które to mogą spowodować zmiany, przekształcenia.. w inną rzeczywistość. Lepszą albo gorszą, albo po prostu inną.

Ale przestraszyłem się, bo jakoś tak pomyslałem "na przekór".. Faktem jest, że "niezawodna" machina kapitalizmu padła pod własnym ciężarem; że system głośno zgrzyta; że prawdopodobnie jesteśmy świadkami schyłku kapitalizmu..

.. ale co, jeśli ten schyłek kapitalizmu to jednocześnie okres najbardziej morderczego kapitalizmu i neoliberalnego piekła?

Rząd przyjął tzw. "pakiet antykryzysowy", uderzający w "stabilność" miejsca pracy, "przewidywalność" rynku pracy. Wiele firm zrezygnowało z premii, obniża pensje, stawki dla osób przyjmujących się do pracy maleją, jest coraz więcej niepewności, jeśli chodzi o pracę. Jako że rośnie bezrobocie i zwiększa się atmosfera niepewności, ludzie będą brać się za pracę, nawet po obniżonych stawkach, co zakłady pracy, kapitaliści i korporacje, będą skrzętnie i z zadowoleniem wykorzystywać. Już odzywają się eksperckie głosy, że niektóre firmy, w sumie w ogóle nie ucierpiawszy, praktykują retorykę "krachu", "załamania", "deficytu", aby w ten sposób zwiększyć zysk, a "zaoszczędzić" na środkach produkcji.

Jeden z lewicowych ekonomistów z przygnębieniem zauważył ostatnio, że ponieważ w pewnym sensie ten kryzys jest na rękę kapitalistom i korporacjom, to właśnie - paradoksalnie - kapitalizmowi może zależeć na tym, żeby ten kryzys w sensie retorycznym, jak i "praktycznych" rozwiązań w firmach, jak najdłużej przeciągać.

Dla milionów pracujących Polek i Polaków okres ten będzie z pewnością koszmarem. I jeszcze z neoliberalnym rządem, który prowadzi politykę zaciskania pasa, tnąc na zabezpieczeniach socjalnych swoich obywatelek i obywateli. Czasami, żeby trzymać społeczeństwo w "ostrożnych" ryzach, rzuci w jakiś sektor minimalną podwyżkę, napompuje swoje public relations, poczaruje retorycznie rzeczywistość, by było w miarę znośnie społecznie.. .

Frustracja społeczna i napięte nastroje są w takich sytuacjach gwarantowane; ale kapitalistyczny Olimp ze swoimi neoliberalnymi cerberami-rządami będzie się starał tym wszystkim sterować, kontrolować, obkładać murami, tamować, hamować, itp., itd. - pytanie tylko, czy te nastroje i frustracje, które gdzieś tam się burzą pod tą stabilizowaną płaszczyzną propagandy retorycznej i tanich chwytów PR, będą w stanie przełożyć się na coś konstruktywnego, jakieś pozytywne działanie, które mogłoby rzucić nas w rzeczywistość jakiejś alternatywy dla tej złowróżbnej "TINY"? Czy obecny kryzys, będący jednak mniej dotkliwym od tego, który rozlał się po świecie w latach 30. XX. wieku, zmotywuje społeczności do powyginania systemu-świata, w którym żyjemy, w takim kierunku, żeby żyło się lepiej? Czy też kapitalizm znajdzie sposób na restaurację, by jeszcze mocniej zacisnąć swoje kolczaste druty wokół nas? Czy trzeba czekać, jak sugeruje Wallerstein, jeszcze co najmniej kilkadziesiąt lat na krach kapitalizmu? Krach kapitalizmu w jego obecnej formie? Jak w obecnej formie, to czy ewoluuje, czy da całkiem nową jakość, inny, lepszy system-świat?

Wiemy, że po tym ogromnym kryzysie w latach 30. ubiegłego stulecia była wojna, która przysłużyła się kapitalizmowi znakomicie..

.. jak będzie teraz?

(r)