wtorek, 23 marca 2010

O dawaniu ciała



Końcowy motyw wielu reklam produktów marki Wella – piękne, farbowane włosy z firmową metką – może posłużyć jako okazja do zastanowienia się, kto uzurpuje sobie prawo do posiadania i kontrolowania naszych ciał. Z całą pewnością jednym z głównych graczy w tej konkurencji są dziś wielkie korporacje, nie tylko kosmetyczne. Niektóre starają się skolonizować poszczególne części ciała (włosy firmy X, piersi firmy Y, skóra firmy Z itd.), inne próbują odebrać nam ciało w całości, np. promując „zdrowy tryb życia” i podpierając się przy tym wiedzą i władzą rozlicznych ekspertów. Reklama Welli nie pozostawia złudzeń: twoje włosy przestają być twoje, stają się produktem firmy i bezpłatną reklamą marki.

Pytanie o posiadanie i kontrolowanie ciał jest, nie bez powodu, jednym z głównych obszarów zainteresowania teorii i praktyki feministycznej. Ostatnio, na przykład, słuszne oburzenie wywołało hasło kampanii Opolskiego Centrum Onkologii, „Piersi moich pracownic kontroluję sam”. Nawet jeśli pobudki kampanii były szlachetne, retoryka tego hasła – zakładająca, że szefem jest zawsze mężczyzna, a jego rolą jest kontrolowanie ciał swoich pracownic – jest w oczywisty sposób nie do przyjęcia. Innym wymownym przykładem jest spór wokół aborcji: chodzi w nim nie tylko przecież o kwestię dopuszczalności przerywania ciąży, ale szerzej o zasadę, zgodnie z którą państwo, poprzez swoje prawodawstwo, ubezwłasnowolnia kobiety i pozbawia je cielesnej suwerenności.

Ciała męskie również podlegają zawłaszczeniu, zarówno przez rekiny wolnego rynku, jak i przez reżim państwowy. Klasycznym przykładem jest ciało żołnierza – kontrolowane, tresowane, zmuszane do posłuszeństwa i w razie potrzeby narażane na śmierć. Ciała żołnierzy (a także innych funkcjonariuszy państwowych) tracą swoją autonomiczność i stają się (niemal mistycznym) narzędziem w rękach Lewiatana (przepraszam za tę dziwaczną metaforę). Można by rzec, że gdy policyjna pałka zostawia na ciele czerwone pręgi, są to niemal stygmaty, widomy ślad bezpośredniego kontaktu z Wielka Abstrakcją zwaną Państwem.

Kadr z filmu Beau Travail

Inną, szeroko akceptowaną formą zawłaszczania ciała – tym razem w odpowiedzi na „realia ekonomiczne” tworzone zarówno przez rynek, jak i państwo – jest zmuszanie ogromnej rzeszy pracowników płci wszelakiej do codziennego używania ciała zgodnie z wymogami pracodawców i prawodawców. Choć kontrakt z konkretnym pracodawcą wydaje się „dobrowolny”, sam przymus pracy wydaje się zasadą powszechną i nienaruszalną, pomimo strukturalnej w kapitalizmie konieczności istnienia bezrobocia. Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że w kręgu oddziaływania mitu judeochrześcijańskiego najbardziej fundamentalnym uzasadnieniem obowiązku pracy jest konieczność „odkupienia” naszej pierworodnej winy, owego pragrzechu, który wygnał nas z raju.

Są wreszcie „normy społeczno-kulturowe” – te kontrolują nasze ciała w sposób najmniej dla nas widoczny; oto przykład działania władzy na poziomie mikro, na poziomie molekularnym. Te mechanizmy kontroli nie wymagają stałego nadzoru ani obszernych regulacji prawnych, ponieważ siłą nawyku nasze ciała kontrolują się same. Tego rodzaju kontroli często nie odczuwamy jako narzuconej z zewnątrz; wręcz przeciwnie, jej perwersyjna skuteczność wynika właśnie z jej głębokiej internalizacji, z poczucia, że jest spontanicznym, idącym z samych trzewi, odruchem naszego autentycznego „ja”. Tak jak Ludwik XIV utożsamił się niegdyś z państwem, tak współczesny podmiot mógłby o sobie powiedzieć: „Norma to ja!”

Mogłoby się wydawać, że piszę to w imię liberalnej filozofii, która zakłada istnienie w pełni suwerennych jednostek „zarządzających” swobodnie swoimi ciałami jako własnością prywatną. Tymczasem w moim przekonaniu ciała są tyleż prywatne, co „publiczne”, a cielesność (choć jednostkowości nie wyklucza) jest nade wszystko jednym z żywiołów tego, co społeczne. (Ciąża jest stanem, który poważnie zagraża tej dominującej, męskiej ekonomii pojedynczości i posiadania: ciało kobiety w ciąży jest zawieszone pomiędzy jednostkowością a podwójnością, jest ciałem rozdwojonym i niejednoznacznym.)

A zatem moje ciało nie jest i nigdy nie może być w pełni, autonomicznie, wyłącznie moje, a skoro tak, to zawsze jest narażone na „wrogie przejęcie” przez rozmaite siły.* Jednak teza o „niepełnej suwerenności” naszych ciał nie oznacza bynajmniej, że powinniśmy godzić się na ich zawłaszczanie przez owych samozwańczych namiestników samego Losu, egzekutorów Przeznaczenia: Państwo, Rynek i Normę. Nawet jeśli w nieunikniony sposób musimy nasze ciała nieustannie oddawać Innemu, dzielić je z Innym**, to przecież możemy i musimy wymykać się – na ile tylko potrafimy – uzurpacjom Losu, tym wszystkim mikro- i makromechanizmom, które czynią z nas i naszych ciał funkcjonariuszy trwałych struktur, zakładników utowarowienia i agentów wyuczonej spontaniczności.

--------------
* Jeśli „moje” ciało nie może być w pełni „moje”, to może należałoby rozważyć tezę, iż „nasze” ciała mogą mimo wszystko być „nasze”? Co zyskujemy poprzez to gramatyczne zwielokrotnienie? Odruchowo zinterpretujemy je jako proste zsumowanie odrębnych jednostek, z których każda obdarzona jest pojedynczym ciałem. Ale ta mnogość może wskazywać na niemożność prostego, jednoznacznego skorelowania pojedynczego ciała z pojedynczą osobą; granice mogą okazać się porowate i nieszczelne, a liczby całkowite mogą niespodziewanie ustąpić miejsca fundamentalnej niewymierności i niepoliczalności. Ile ciał posiadam? Ilu posiadaczy ma to ciało? W jakim sensie – i czy w ogóle – można ciało „posiadać”? Oto pytania, które czają się niebezpiecznie w tle tej pozornie niewinnej gramatycznej pluralizacji.

** Napisawszy to, zdałem sobie sprawę z totalizującego charakteru tej pojedynczości Innego, pisanego w dodatku z dużej litery. Za tym wyabstrahowanym Innym czai się, jak sądzę, widmo Państwa, Rynku, Normy. Należałoby raczej mówić o oddawaniu ciała innym, o dzieleniu go (albo: się nim) z innymi.
(t)

piątek, 12 marca 2010

Autoblografia

Nie cierpię rocznic, podsumowań, sprawozdań. Ale zrobię wyjątek. Oto mija pierwszy rok istnienia tego dziwnego bloga.


Asumptem do jego powstania było między innymi poczucie ubóstwa polskiej ideosfery. To nie znaczy bynajmniej, że nie pojawiają się w Polsce idee świeże, ciekawe, ożywcze; po prostu w dalszym ciągu jest ich zbyt mało, żeby mogły osiągnąć masę krytyczną zdolną otworzyć prawdziwie nowe horyzonty i „przeorać” umysły naszych ukochanych rodaków płci dowolnej. Jest sporo racji w tych głosach, które oskarżają akademickie elity o zbijanie kapitału kulturowego na modnych „nowoczesnych” teoriach przy jednoczesnym obwarowywaniu się w Świątyni Wiedzy i okazjonalnym głoszeniu kazań dla ciemnego ludu. Tymczasem nawet wśród owych elit (choć używam tego określenia niechętnie, słysząc w nim echa zjadliwości Jarosława Kaczyńskiego lub świętego moralnego oburzenia Marka Migalskiego) zrozumienie głoszonych teorii często sięga niewiele głębiej niż grubość naskórka. Z całą pewnością nowe idee potrzebują trochę czasu, żeby się wchłonąć, przegryźć, ale niezbędna jest do tego również własna, aktywna praca i realne zaangażowanie.

Tymczasem powraca moda na antyintelektualizm, na „stare sprawdzone metody” myślenia i działania – i to również jest, z mojego punktu widzenia, zjawisko niepokojące, choć być może na tym etapie historycznym nieuniknione. Ideowe „rewolucje” ostatnich dekad rzeczywiście zdominował swego rodzaju sceptycyzm, który z dzisiejszej perspektywy może wydawać się jałowy i niezbyt zachęcający do prób realnego wpływania na rzeczywistość społeczną. Taką diagnozę stawia np. spora część odradzającej się „ideowej” lewicy, która oskarża lewicowość ostatnich dziesięcioleci o kapitulację przed (rzekomo zdominowaną przez liberalizm) perspektywę „kulturową”.



W żadnym wypadku nie uważamy się za twórców jakichś głęboko oryginalnych idei! W ogóle kategoria „oryginalności” jest wielce podejrzana: myślenie jest zawsze w ogromnej mierze kolektywne, czy się do tego chcemy/umiemy przyznać, czy nie. W naszym przypadku już sama idea „dwugłosu” wskazuje na tę kolektywność. Tak, to prawda, że pod względem ilościowym jeden głos przeważa na razie nad drugim, ale i tak blog pozostaje dwugłosowy, a nawet wielogłosowy, jeśli uwzględnić jeszcze wszystkie te głosy, które przemawiają przez autorów bloga. Dziś już chyba mało kto wierzy w romantyczną koncepcję autora-stwórcy; dzisiaj autor to przede wszystkim mediator, pośrednik – jakkolwiek niepozbawiony pewnej mocy sprawczej i pewnego „stylu”.

Jesteśmy za kolektywizacją i demokratyzacją produkcji idei. Naszym celem jest - jak można przeczytać obok - „hodowla i krzewienie idei”, otwieranie nowych kierunków i parametrów myślenia. Niezmiernie cieszy nas każdy mniej lub bardziej przypadkowy czytelnik, każda mniej lub bardziej przypadkowa czytelniczka. Nie uda nam się raczej stworzyć stałego grona odbiorców i odbiorczyń: nasze teksty są zbyt różnorodne, a niekiedy zbyt idiosynkratyczne, żebyśmy mogli na to liczyć. Wierzymy jednak, że idee są zaraźliwe i jako takie mają zdolność niekontrolowanego rozprzestrzeniania się, mutowania, modyfikowania rzeczywistości. I na to akurat, w swojej naiwności, liczymy.
(t – z poprawkami i przy aprobacie r)

sobota, 6 marca 2010

Naga prawda

O prawdzie myślimy najczęściej, że należy ją odkryć. A więc prawdę pojmujemy jako to, co ukryte, zasłonięte, co czeka na odkrycie, na obnażenie – naszym oczom ukaże się wówczas „naga prawda”.

Istnieją zatem nieprzezroczyste warstwy, które należy zerwać, usunąć, rozedrzeć, żeby dotrzeć do prawdy. Dobrej metafory dostarcza archeologia: prawda o przeszłości leży ukryta pod warstwami ziemi, trzeba ją tylko odkopać. Pochodną tej metafory jest podejście, jakie na setki lat przyjęła zachodnia nauka: bardziej skomplikowane struktury, które widzimy „na powierzchni”, skrywają jakąś prawdę, do której należy dotrzeć, np. rozbijając atom. To też swego rodzaju archeologia. Dodajmy przy okazji, że dotarcie do poziomu kwantowego zachwiało wiarą naukowców w proste „tak” i „nie”, przesuwając ontologiczny punkt widzenia w stronę wiecznego „być może”, w stronę ziemi niczyjej pomiędzy zadufaniem „tak” i arogancją „nie”.

Taką koncepcję prawdy można nazwać apokaliptyczną – w końcu „apokalipsa” to dosłownie podniesienie kurtyny, odsłonięcie. A zatem prawda okazuje się nierozerwalnie związania z ideą „końca świata”, z kosmiczną katastrofą: na końcu drogi czeka nas prawda, ale też: docierając do prawdy, docieramy do krańca rzeczy. Próbujemy w ten sposób uciec od historii, od nieustannego dziania się; dążąc do tak rozumianej prawdy, próbujemy raczej dotrzeć do końca historii. Koniec i prawda stają się niemalże synonimami (nie bez powodu śmierć kojarzy się często z chwilą „odkrycia prawdy”). A zatem jest to ekonomia prawdy własną wewnętrzną logiką dążąca do (samo)zagłady, do (samo)unicestwienia. Prawda to w istocie Wielkie Nic ukryte za welonem istnienia. (To nie przypadek, że rozbicie atomu doprowadziło w krótkim czasie do budowy potencjału nuklearnego zdolnego unicestwić całą planetę. Nauka to taniec z Wielkim Nic.)

Dodajmy (bo lubimy dodawać), że jest to bez wątpienia męska ekonomia prawdy: podmiotem poznającym jest mężczyzna, podczas gdy natura vel kobieta jest tym właśnie, co (się) zasłania. W konsekwencji kobieta skojarzona jest również z nicością: albo sama nie istnieje, albo grozi unicestwieniem męskiemu podmiotowi poznania.


Natura obnażająca się przed Nauką (Louis-Ernest Barrias, 1899)


Jeśli prawda wiąże się ściśle z zakończeniem, to zapewne wiąże się także z początkiem. I rzeczywiście, powiada się nam, że na skutek nieposłuszeństwa Adam i Ewa dostrzegli prawdę o swojej nagości. Paradoksalnie, prawda, której metaforą staje się ich nagość, musi zostać natychmiast przykryta w imię „przyzwoitości”. (Nie bez powodu nagość często funkcjonowała w sztuce chrześcijańskiej jako symbol czystości i zbawienia, powrotu do oryginalnej czystości i jako taka była zawsze obficie obecna w przedstawieniach Sądu Ostatecznego.) Skoro więc historia zaczyna się od gestu zasłonięcia, od zasunięcia kurtyny, to jej logicznym zakończeniem musi być Wielka Odsłona, Wchechobnażenie, Apokalipsa.

Pozostaje oczywiście pytanie, jak dokładnie rozumieć fakt, że ci mityczni prarodzice nagle dostrzegli swoją nagość. Czy była ona (wstydliwą) prawdą, zanim ją dostrzegli? Czy ich brak wstydu był zwykłą ignorancją, podczas gdy Stwórca dostrzegał „prawdziwą naturę” ich nagości i ukrywał ją przed ludźmi? Czy raczej nagość (jako stan nacechowany moralnie) zaistniała dopiero jako efekt tej nagłej wiedzy, którą zyskali po zjedzeniu zakazanego owocu? Czy kategoria nagości istniała „obiektywnie” już wcześniej i wymagała jedynie odkrycia, czy też moment odkrycia był de facto momentem jej powstania?

Schizofreniczne podejście do nagości w kulturze zachodniej jest efektem tego mitu założycielskiego: nagość jest z jednej strony „nieprzyzwoita” i domaga się przykrycia, ale przecież z drugiej strony jest metaforą prawdy, a prawdę należy odkryć. Bywa zatem zarówno metaforą zepsucia i wyuzdania, jak i metaforą czystości i niewinności.

Taką apokaliptyczną wizję prawdy w dużej mierze przejęła również psychoanaliza, w której wszystko lub prawie wszystko ma swoje głębsze, ukryte znaczenie. (To niemal parodia Platońskiej koncepcji świata idealnego: w psychoanalizie to, co „tutaj”, na wierzchu, jest tylko zniekształconym odbiciem tego, co „tam”, w nieświadomości.) I tak np. w słynnym Freudowskim opisie przypadku Schrebera jego utożsamienie się z kobietą tłumaczone jest poprzez ukryty homoseksualizm. Ale właściwie dlaczego nie przyjąć wyznania Scherbera „tak jak stoi napisane”: dlaczego nie uznać, że po prostu pragnie być kobietą? Jaką magiczną moc wyjaśniającą ma nazwanie jego stanu wypartym homoseksualizmem? Jaką „ukrytą” prawdę obiecuje nam taka diagnoza?

To sytuacja podobna trochę do tej, w której ktoś na pytanie o hasło, odpowiada „zgadnij”. Można to odczytać jako imperatyw i próbować hasło odgadnąć, co oczywiście graniczy z niemożliwym. Ale kto wie, może hasło brzmi właśnie tak: zgadnij. Podobnie ma się rzecz ze skradzionym listem ze słynnego opowiadania Edgara Allana Poe: prawda (jest tym, co) leży na wierzchu.


Jak zatem odejść od eschatologicznego myślenia o prawdzie? Jak uwolnić ją od widma apokalipsy? Wracając do modelu archeologicznego, można powiedzieć, że przecież nie ma jednej ostatecznej prawdy „na dnie ziemi”, że przecież każda warstwa jest swoją prawdą i niczego nie ukrywa. Która warstwa ma prawo uzurpować sobie miano „dna ziemi”?

Myślę, że dobrym punktem wyjścia może być pytanie o prawdę sztuki (albo: o status prawdy w sztuce). Dla osób przywiązanych do wąsko rozumianego „realizmu” w sztuce odpowiedź wydaje się prosta: sztuka jest „prawdziwa” o tyle, o ile odpowiada naszemu oglądowi rzeczywistości, potwierdza ten ogląd, niosąc czytelny przekaz. Ale nawet najbardziej zatwardziały realizm w sztuce wymyka się tej logice, ponieważ prędzej czy później każdy „realizm” obnaża swój umowny, sztuczny charakter jako zbiór pewnych konwencji. (Można powiedzieć, że postulowana przez realizm „naga prawda” o rzeczywistości okazuje się po prostu jej kolejnym strojem.)


Spencer Tunick, Düsseldorf (Museum Kunst Palast) 2006


Jaką prawdę tworzy sztuka, skoro nie pochodzi „od natury”, tylko jest „sztucznym tworem” ludzkiej ręki i wyobraźni? Czy to rozróżnienie w ogóle ma sens? Jaką prawdę przedstawia fikcja literacka? (Już samo to pytanie wydaje się paradoksalne, a przecież oczywiste.) Jaką prawdę niesie sztuka abstrakcyjna? Sztuka wymyka się istniejącym „w realnym życiu” reżimom prawdy, a reguły weryfikacji tworzonej przez nią prawdy nigdy nie są z góry ustalone, muszą ustanawiać się od nowa za każdym razem, gdy powstaje nowe dzieło sztuki. Sztuka niczego nie odkrywa, wręcz przeciwnie: w pewnym sensie tworzy dodatkowe zasłony. Dlatego właśnie wytresowani w eschatologicznym pojmowaniu prawdy tak często postrzegamy sztukę jako dziedzinę oderwaną od „prawdziwego życia”. A tymczasem należałoby traktować sztukę właśnie jako miejsce prawdy i z tego miejsca budować ogólniejsze pojęcie prawdy, wolne od widma (samo)unicestwienia.
(t)