czwartek, 28 stycznia 2010

Rodzina jako podstawowa komórka antyspołeczna

każdy w bunkrze na swoim cukrze (Miron Białoszewski)


Jedną z najbardziej zagadkowych wypowiedzi Chrystusa jest ta przytoczona przez Mateusza (10:34-36):

Nie sądźcie, że przyszedłem nieść pokój po ziemi. Nie przyszedłem nieść pokoju, lecz miecz. Przyszedłem bowiem przeciwstawić syna jego ojcu, a córkę jej matce, a synową jej teściowej; bo wrogami człowieka mieszkańcy jego domu.

Z kolei jeden z najmniej ortodoksyjnych czytelników Bilbii, angielski poeta, malarz i mistyk William Blake, rozwinął tę myśl w swojej unikalnej wersji chrześcijaństwa. Otóż to, co rozumie się powszechnie pod pojęciem „rodziny”, jest w istocie jedną z konsekwencji (i jednym z symptomów) upadku człowieka. Jest to model rodziny oparty na „okrutnej patriarchalnej dumie”, na zazdrości i zaborczym odizolowaniu tej „podstawowej jednostki społecznej” od reszty świata. Blake był świadkiem formowania się nowoczesnego, burżuazyjnego modelu rodziny, rozumianej w dużej mierze jako zbiór relacji własnościowych (żona jako własność męża; dzieci jako własność rodziców i inwestycja na przyszłość; kwestie spadkowe itp.) Taka rodzina (którą potem nazwano „nuklearną”) pielęgnuje postawy swoistego egoizmu, miałkiej „miłości rodzinnej” i wrogości dla obcego (która potem przekłada się na niejednokrotnie na postawy nacjonalistyczne); dla niektórych krzepiąca, potrafi też być duszna i toksyczna. O takiej właśnie rodzinie psychoanaliza może powiedzieć (pół żartem, pół serio), że jest „wylęgarnią nerwic”.

William Blake, "Glad Day"


Przypomniałem sobie o tym, kiedy moja przyjaciółka opowiedziała mi o swoim dziadku, który w czasie wojny ratował Żydów z transportów jadących do Auschwitz. Ta historia rodzinna – jakże, wydawałoby się, zacna i godna pochwały – nie była jednak w rodzinie mojej przyjaciółki rozpamiętywana i hołubiona. Wręcz przeciwnie, żona i dzieci dziadka do końca życia nie potrafiły mu wybaczyć, że narażał siebie i całą rodzinę na śmiertelne niebezpieczeństwo dla ratowania obcych ludzi. Można tę historię postrzegać jako historię konfliktu między etosem, powiedzmy, „prospołecznym” a etosem rodziny nuklearnej. (Pamiętajmy jednak, że ze względu na tradycyjne powiązanie mężczyzn z tym, co publiczne i kobiet z tym, co prywatne, wyjście poza wąskie ramy „nuklearnej rodziny” w imię „wyższych celów” zwykle łatwiej przychodzi mężczyźnie, podczas gdy kobiety w większym stopniu poczuwają się do obowiązku zapewnienia rodzinie fizycznego przetrwania.)

Wizja społeczeństwa oparta na (nuklearnej) rodzinie jako „podstawowej komórce społecznej” jest okrutnie zawężająca. Można na społeczeństwo patrzeć inaczej, jako na pole nieskończenie wielu możliwych oddziaływań, połączeń, relacji, sił, prądów, przekształceń, samoorganizujących się grup itp. Jest to wizja oparta nie na „okopywaniu się” w rodzinnej twierdzy, ale na zasadzie nieskończonego przenikania się i tworzenia wielowymiarowych kłączowatych sieci. Zresztą wbrew wszelkim normatywizującym prawom i regułom to przenikanie i tak ma miejsce, bo jest istotą życia społecznego. Zanim człowiek jest jednostką albo członkiem rodziny, narodu lub kościoła, jest przede wszystkim istotą społeczną, połączoną siecią widzialnych i niewidzialnych zależności z tysiącami innych podobnych istot. Rodzina wyzwolona z kapitalistycznej mentalności oraz z płytkiego kościelnego i państwowego normatywizmu, oparta na etosie otwartości, przyjaźni, dzielenia się, szukania nowych powiązań – oto rodzina, którą można by nazwać prawdziwie „prospołeczną”. Każdy inny rodzaj rodziny – choć korzystny dla kościoła, państwa i wolnego rynku – stoi w sprzeczności z tym, co zapewnia społeczeństwu jego witalność i zdolność twórczego samorozwoju.

Blisko tak rozumianej istoty życia społecznego sytuują się odmieńcy. To oni często wymykali się istniejącym strukturom rodzinnym, lub przynajmniej funkcjonowali na ich obrzeżach. Nie przedłużali ciągłości rodu, niekiedy byli wydziedziczani, nie tworzyli nowych nuklearnych rodzin. Tworzyli za to swoje własne rodzaje związków, wspólnot, grup wsparcia, często „w poprzek” istniejących podziałów społecznych, takich jak klasa, rasa czy wiek. Takie quasi-rodziny tworzone w latach 80. XX w. przez nie-białych odmieńców w Nowym Jorku prezentuje np. film dokumentalny Jennie Livingston Paris Is Burning. Także czas kryzysu związanego z początkami epidemii AIDS w Stanach Zjednoczonych pokazał niezwykłą żywotność społeczności LGBTQ i zdolność oddolnego samoorganizowania się. (Szkoda, że znamy tak niewiele przykładów z życia polskich odmieńców.)

Willi Ninja, jeden z bohaterów filmu Paris Is Burning


Obecny model rodziny, promowany i podtrzymywany przez kościół katolicki i w dużej mierze przez struktury państwowe, stał się doskonałym alibi dla neoliberalnego kapitalizmu. Wszyscy znamy ten sentymentalny kokon, w jaki owija się pojęcie „rodziny”, wszyscy setki razy słyszeliśmy, że przecież „rodzina jest najważniejsza”. Ekstremalne sprywatyzowanie rodziny stwarza wolne pole dla żarłocznych rekinów wolnego rynku i prowadzi do erozji tego, co społeczne. Rodzina jawi się jako „bezpieczna przystań” w tym niepewnym, okrutnym świecie. Czyż nie lepiej skoncentrować się po prostu na wąsko rozumianej rodzinie, nie wchodząc rekinom w drogę? Nadmierna wielość i różnorodność powiązań między ludźmi jest potencjalnie niebezpieczna ze względu na niekontrolowany przepływ idei i na wypracowywanie różnych form kolektywnej inteligencji; lepiej trzymać się sprawdzonych, patriarchalnych wzorów. Rodzina doskonale sprawdza się jako kapitalistyczny target, obiecując jednocześnie poczucie osobistego spełnienia i bezpieczeństwa.

Wyobraźmy sobie jednak inny model rodziny, zbliżony raczej do wolnego stowarzyszenia niż do nuklearnej fortecy. „Więzy krwi” czy instytucje prawne (np. małżeństwo) nie mogą determinować relacji międzyludzkich. Wyobraźmy sobie coś w rodzaju „spółdzielni”, w której ludzie z różnych środowisk, różnego wieku, różnych płci i orientacji wspólnie zajmują się gospodarstwem domowym, wychowywaniem dzieci, pracą i twórczym samorozwojem. Wyobraźmy sobie mikrospołeczność, która ustala własne zasady współżycia i współdziałania. Nie oznacza to ani braku zobowiązań, ani jakiejś utopijnej przestrzeni bez konfliktów czy nerwic (nie wolno też lekceważyć „spontanicznej” tendencji do odtwarzania się hierarchii społecznej na różnych poziomach i w różnych grupach.) Oznacza to natomiast „stowarzyszenie rodzinne” oparte na samostanowieniu i dobrowolności, na wzajemnym wsparciu i współpracy, na kolektywnej inteligencji, zdolności negocjacji, swobodnym przepływie wiedzy, przyjazności względem Innego, odpowiedzialnym kultywowaniu różnicy.

Jeśli państwo musi dla swoich ewidencyjno-podatkowych celów prowadzić jakiś rejestr, niech zrezygnuje z rejestrowania małżeństw i jakichkolwiek związków, a zacznie rejestrować gospodarstwa domowe, bez wnikania w rodzaj relacji, jakie łączą członków danego gospodarstwa. Być może wprowadzenie Powszechnego Dochodu Podstawowego przyczyniłoby się częściowo do realizacji takiej wizji, dając wszystkim względną swobodę w podejmowaniu decyzji życiowych, a jednocześnie zachęcając do tworzenia „wolnych stowarzyszeń rodzinnych” dla podniesienia jakości życia i zaspokojenia szeregu potrzeb społecznych. Sensowna polityka państwa, np. w zakresie budownictwa mieszkaniowego, również mogłaby się do tego przyczynić.

W bunkrze naprawdę nie mieszka się dobrze.
(t)

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Widma

Z przyjemnością przeczytałem tekst Jarosława Pietrzaka „Ciesz się swoją fiksacją!” Doceniam przenikliwość i precyzję jego argumentów, zakres odniesień i intelektualną oryginalność. I choć tekst adresowany jest przede wszystkim do Piotra Ciszewskiego i innych podobnie myślących lewicowców, to i tak czuję się wywołany do tablicy. Stąd ta krótka odpowiedź.

Najbardziej uderza sposób, w jaki Pietrzak odwołuje się do moich argumentów, aby zbudować swoją krytykę. I tak: z moich argumentów „wyłażą pewne ukryte założenia”, coś „majaczy z tyłu głowy”, coś się „plącze w kuluarach”, coś jest ukryte i podskórne, a z pewnych rzeczy „jakoś” zdaję sobie sprawę, ale właściwie nie wiadomo jak. Język to niemal gotycki, albo psychoanalityczny (te dwa dyskursy uważam za ściśle pokrewne). Patrząc z tej perspektywy (skądinąd bardzo mi bliskiej), należy przyznać, że z każdego tekstu coś wyłazi, w każdym tekście coś majaczy i jakieś widma plączą się w kuluarach.

Zgadzam się całkowicie z argumentem dotyczącym faszyzmu, nigdy jednak nie twierdziłem, że należy go sprowadzać wyłącznie do kwestii kulturowych. Nie po to krytykuję redukcjonizm ekonomiczny, żeby proponować redukcjonizm kulturowy – co zresztą dość jasno powinno wynikać z całości mojej argumentacji.

Ciekawszy wydaje się zarzut dotyczący opozycji między jednostką a „widmem zagrażającej jej i czyhającej na nią” wspólnotowości. Zdaję sobie sprawę, że ze względu na skrótowość i „popularyzatorski” charakter wielu moich tekstów to zagadnienie pozostaje niedoprecyzowane. Ale przecież zawsze mówię o „alternatywnych modelach wspólnotowości”, a nie o jakiejś abstrakcyjnej wolności równie abstrakcyjnej jednostki. Doskonale rozumiem błędność liberalnej koncepcji podmiotu i jestem świadom wielu alternatywnych propozycji, zwłaszcza tych wypracowanych w ramach teorii queer. Uważam też, że o ile jednym z założycielskich konceptów (neo)liberalizmu jest (specyficznie rozumiana) jednostka, a (neo)konserwatyzmu (specyficznie rozumiana) wspólnota, o tyle myślenie lewicowe – dostrzegając zresztą arbitralność przywołanego tu podziału – powinno koncentrować się na tym, co społeczne. Całkowicie zgadzam się z twierdzeniem, że człowiek jest istotą inherentnie społeczną; w kolejce do publikacji na blogu czeka już tekścik nawiązujący do tego twierdzenia. Stąd także wziął się mój pomysł na jeden z kolejnych numerów InterAliów, „Społeczni inaczej”.

Na koniec jeszcze coś o wiktymologii. To kwestia skomplikowana – psychologicznie, społecznie czy politycznie. Nie wymyślili jej bynajmniej „ideolodzy” LGBT, muszą się z nią mierzyć Afro-Amerykanie w USA, feministki w Polsce i chyba wszystkie dyskryminowane grupy gdziekolwiek. Podzielam krytyczne podejście Pietrzaka do „chrystyfikacji figury Prześladowanego Geja”. Ciekawe więc jest to, że od tej samej figury Pietrzak rozpoczyna swój własny wywód. Czy zatem „podskórnie” nie ulega tej samej fiksacji, którą krytykuje?

Przed widmami nie ma ucieczki, jak uczy psycho-gotyko-analiza. Jeśli nie damy im się skutecznie sterroryzować, to potrafią być niezwykle twórcze. Czego najlepszym przykładem jest tekst Jarosława Pietrzaka.
(t)

czwartek, 14 stycznia 2010

A gdyby przybyli kosmici? Rozważań o wyjątku ciąg dalszy

[Część pierwsza rozważań tutaj.]

Tak, wiem, reguła potrzebuje wyjątku, żeby potwierdzić swój status reguły. Dlatego – pomimo niechęci – skrycie musi wyjątek tolerować, a nawet hołubić. Co więcej: reguła sama produkuje swoje wyjątki: każda hetereonorma produkuje swoich odmieńców, każdy kapitalizm produkuje swoich komunistów. Średniowieczny karnawał także wywracał porządek społeczny do góry nogami, ale tylko na jeden dzień. A zatem tylko system rozumiejący strukturalną potrzebę wyjątku ma szanse na względną trwałość (dlatego faszyzm od początku nie miał szans: mógł się utrzymać na etapie eksterminowania każdego odstępstwa od normy, ale gdyby ostatecznie zwyciężył, załamałby się niechybnie z braku wyjątków).

Ale gra to niebezpieczna, bo wyjątek może w każdej chwili zacząć żyć własnym życiem, może regułę przechytrzyć, przeinaczyć, doprowadzić do ruiny. Choć większość wyjątków potulnie przytakuje wszechogarniającej władzy reguły, są też i takie, które mają odwagę dążyć do zmiany, czy wręcz do zastąpienia dotychczasowej reguły. Reguła nie ma więc łatwego życia: musi hodować wyjątki żyjąc w nieustannym strachu, że w każdej chwili mogą one obalić jej ojcowską władzę.

A czy można pomyśleć wyjątek nie jako pochodną systemu, ale jako coś, co przychodzi zupełnie z zewnątrz? A co, gdyby przybyli kosmici? Albo pojawił się Godot? To już myślenie mesjanistyczne. Gdyby przybyli kosmici, nie przybyliby przecież w próżnię: przy tysiącach opowieści science-fiction o istotach pozaziemskich wszelkiej maści, natychmiast zostaliby wpisani w tę czy inną istniejącą narrację. W pewnym sensie kosmici już dawno przybyli i żyją spokojnie obok nas.

Najdalej idącą wersją mesjanizmu jest myśl, że to, co nadejdzie z zewnątrz, jest zupełnie nie do pomyślenia i nie do nazwania. Jakiekolwiek wyobrażenie takiego radykalnego wyjątku w porządku rzeczy, tego cudu, musi być z założenia błędne. Nie można zatem zakładać, że ów wyjątek-mesjasz przyniósłby sprawiedliwość, pokój czy powszechną szczęśliwość. („I cóż za bestia, której czas wreszcie powraca, / Pełznie w stronę Betlejem, by tam się narodzić?” – pyta Yeats w słynnym wierszu „Drugie przyjście”.)

Ale zanim przyjdzie Godot, przylecą kosmici, a w Betlejem narodzi się nienazwane monstrum, jedyne, co możemy zrobić tu i teraz, to stać się świadomymi pracownikami wyjątku, a nie wyrobnikami reguły.
(t)

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Ten straszny promiskuityzm!

Tekst Profesor Magdaleny Środy „Promiskuityzm – czyli o męskiej solidarności ponad podziałami” przeczytałem z ogromną przyjemnością. To jest feminizm wojujący, zadziorny, odważny – taki, jakiego nam teraz trzeba. Podpisuję się wszystkimi kończynami pod napiętnowaniem wszechobecnej hipokryzji, połączonej często z górnolotnym moralizatorstwem. Doskonale rozumiem złość na odwieczne przypisywanie „uniwersalnych znaczeń” temu, co specyficzne męskie. Cieszę się, że tekst narobił trochę hałasu i wbił się klinem w „androcentryczny beton” wypełniający szczelnie ogromną część polskiej przestrzeni publicznej.

Nie rozumiem jednak, czemu na koniec pojawia się (zapowiedziana już w tytule) tyrada przeciwko promiskuityzmowi.

I owszem, promiskuityzm może, ale nie musi, wiązać się z męskim przywilejem, z wykorzystywaniem pozycji zawodowej, społecznej, materialnej. Koniecznym warunkiem takiego promiskuityzmu jest hipokryzja właśnie. Promiskuityzm jest społecznie dozwolony (dla mężczyzn) wówczas, gdy jest nieoficjalny, uprawiany po kryjomu i najlepiej przez osobnika posiadającego żonę, dzieci i wysoką pozycję w stadnej hierarchii, a więc spełniającego podstawowe „męskie” role społeczne. Znamy to: puszczenie oka, porozumiewawczy uśmiech i stwierdzenie, że to „jurny chłop” przecież; taki promiskuityzm to wręcz „wartość dodana” dla mężczyzny. Natomiast dla kobiety promiskuityzm pozostaje opcją niedostępną lub przynajmniej niezwykle trudną, niezależnie od jej sytuacji życiowej: kobieta zawsze będzie po prostu „puszczalska”. Czyli zła.

Ale promiskuityzm bez hipokryzji, bez moralizatorskiej maski, bynajmniej nie jest społecznie akceptowany. Taki otwarty promiskuityzm, traktowany jako wybór życiowy (a więc także wybór etyczny) musi spotkać się ze społecznym potępieniem. Nawet Kazimierz Marcinkiewicz (skądinąd polityk miernego formatu, za to hipokryta najwyższej miary) po związaniu się z Izabelą nie może chyba liczyć na poważne traktowanie opinii publicznej, nawet jeśli spotkało go nie tyle potępienie i społeczny ostracyzm, co pobłażliwe lekceważenie. Myślę, że podobny los spotkałby polityka, który (bez podobnego bagażu hipokryzji) miałby odwagę przyznać się do homoseksualnego związku, zwłaszcza z dużo młodszym partnerem, albo do życia w trójkącie, albo do rozwiązłego trybu życia „z zasady”. Tylko właściwie dlaczego takie wybory życiowe mają kogokolwiek dyskredytować?

Z ataku Magdaleny Środy na promiskuityzm zdaje się wynikać tyle, że katolicy (zarówno hierarchowie kościelni, jak i zwykli wierni) powinni po prostu przestrzegać głoszonych przez siebie zasad. Ale nawoływanie do odnowy moralnej kościoła wolałbym pozostawić katolikom. Dla mnie ważniejsze jest wypracowywanie i promowanie odmiennych postaw etycznych. Zgoda, tekst Profesor Środy proponuje alternatywną, feministyczną wrażliwość moralną, ale niespecjalnie wydaje się zainteresowany wychodzeniem poza ramy obecnie obowiązującej aksjologii, np. poprzez „odzyskanie” dla dyskursu etycznego promiskuityzmu lub akceptację alternatywnych modeli związków. Postawienie znaku równości między promiskuityzmem a zdradą, oszustwem i męskim przywilejem jest, w moim przekonaniu, nieuprawnionym uproszczeniem.
(t)

czwartek, 7 stycznia 2010

Pochwała wyjątku

Są wyrobnicy reguły i pracownicy wyjątku. Nie, nie odrzucam reguły, bo do pewnego momentu zapewnia ona stabilność systemu, zapewnia (prze)trwanie. Ale reguła jest zaborcza, uzurpatorska, uciskająca. Przez samą swoją powtarzalność i (samozwańczą) powszechność ma zawsze przewagę nad wyjątkiem. I dlatego staję po stronie wyjątku.

Mówi się: wyjątek potwierdza regułę. (Już samo to zdanie nabrało mocy reguły.) Tego przynajmniej domaga się reguła, więc każde potencjalne zagrożenie ze strony wyjątku stara się zneutralizować, umniejszyć, wyeliminować.

Obejrzałem niedawno amatorskie przedstawienie sztuki "Chitra" Rabindranatha Tagore (pierwszego niezachodniego laureata literackiej Nagrody Nobla). W historii tej, opartej na Mahabharacie, pojawia się dżenderowo nienormatywna postać księżniczki Chitrangady, która ubiera się i zachowuje jak mężczyzna, a także odgrywa szereg męskich ról społecznych (władczyni, wojowniczka, strażniczka porządku). Jednak nie trzeba długo czekać, zanim w księżniczce obudzi się „prawdziwa kobieta”, oczywiście dzięki miłości do mężczyzny, księcia Arjuny.

Oto jedna z odwiecznych strategii narracyjnych: jakikolwiek wywrotowy potencjał odmieńczości (jeśli w ogóle znalazło się dla niej miejsce w opowieści) musi prędzej czy później zostać wpisany w (hetero)normatywny porządek, tak aby w ostatecznym rozrachunku wyjątek potwierdził istniejącą regułę. Ale jako odbiorcy nie jesteśmy zupełnie bezsilni, możemy bowiem przyjąć przekorną politykę czytelniczą, która z podobnych historii wyciśnie ich wywrotowy, odmieńczy potencjał. Można bronić wyjątku przed zaborczością reguły – przed zaanektowaniem, spacyfikowaniem, normatywizacją.

(Dodajmy, że w niektórych tradycjach kulturowych postacie nienormatywne były traktowane z ogromnym szacunkiem, a ich wyjątkowość – po części groźna, a po części fascynująca – plasowała je raczej bliżej boskości niż zła, grzechu, czy patologii.)

Podobny mechanizm można zauważyć również w funkcjonowaniu kapitalizmu, który w swej wszystkożerności potrafi wchłonąć i strawić niemal wszystko – nawet to, co wyrosło ze szczerego sprzeciwu wobec niego. Czy punk (z niewielkimi, choć znaczącymi wyjątkami) jest dziś czymś więcej, niż po prostu „stylem”, który można nabyć w „alternatywnych” sklepach za niemałe pieniądze? Kapitalizm cudownie poradził sobie z tym oddolnym buntem, wpisując jego estetykę do katalogu „subkultur młodzieżowych” i wytrącając mu tym samym broń z ręki. Bunt też ma swoją wartość rynkową (może pani Chylińska miałaby na ten temat coś ciekawego do powiedzenia?) Przeciwnicy kapitalizmu są wkalkulowani w sposób jego funkcjonowania i (prawie?) zawsze znajdzie się sposób, żeby ich urynkowić i zneutralizować.

Być może każdy wyjątek marzy skrycie, żeby stać się regułą. Ale dopóki jest wyjątkiem, brońmy go. Brońmy do upadłego wyjątkowości wyjątku; nie pozwalajmy regule wyjątku ujarzmić i podporządkować. Nie, wyjątek NIGDY nie potwierdza reguły, chyba że przytnie mu się pazury, zamknie w klatce i wytresuje.
(t)

sobota, 2 stycznia 2010

Lewica jednowymiarowa

Tekst Rafała Majki "Lewica bez etyki?" wywołał na Lewica.pl dość żywą dyskusję, chociaż nietrudno zauważyć, że większość komentatorów albo jego argumentów nie rozumie, albo jest im (często z góry) przeciwna. Podobnie ma się rzecz z polemiką Piotra Ciszewskiego "Lewica moralizatorska", w której, niestety, merytorycznej polemiki jest jak na lekarstwo. Zasadnicza strategia retoryczna Ciszewskiego (dość charakterystyczna dla "polskiej szkoły erystyki") polega na tym, żeby zdyskredytować oponenta, zaszufladkować go, a następnie powtórzyć swoje, nie odnosząc się do istoty jego myśli. I tak Majce została przypięta łatka młodego (rzeczywiście, o 3 lata młodszego od Ciszewskiego), niedojrzałego lewicowca, który dał się zwieść neoliberalnemu dyskursowi, bezkrytycznie kupuje podrzucane przez neoliberalne media tematy obyczajowe, "uprawia radosną kontrkulturową kontestację" i nie rozumie istoty problemu. Pomimo swego niedouczenia (takich młodych trzeba edukować, twierdzi Ciszewski), Majka jest (w nie do końca sprecyzowany sposób) powiązany z oderwanymi od rzeczywistości akademickimi salonami i ich przeintelektualizowaną, niezrozumiałą dla przeciętnych ludzi nowomową. Na dokładkę Majka reprezentuje niewątpliwie klasę średnią, oderwaną od realnych problemów zwykłych ludzi.

Następnie Ciszewski przedstawia swoją – w moim mniemaniu niezwykle ograniczoną – wizję lewicowości. Tam gdzie Majka stara się zaproponować kompleksowe, wielowymiarowe spojrzenie na lewicowość, Ciszewski lansuje perspektywę jednowymiarową. Taka wizja spycha lewicowość na bardzo wąskie tory, co niezmiernie cieszy zarówno neoliberalny, jak i neokonserwatywny establishment w Polsce.

[Dla zainteresowanych -- ciąg dalszy tutaj.]
(t)