sobota, 27 lutego 2010

O wyzwoleniu, być może

Znana jest niechęć Michela Foucaulta do idei wyzwolenia i emancypacji. Jej bliźniakiem jest idea represji; obydwa pojęcia – zdaniem Foucaulta – są już efektem pewnego dyskursu, pewnej konfiguracji władzy i jako takie nie dają szansy na skuteczną kontestację tejże władzy. Wręcz przeciwnie, raczej działają na jej korzyść, utwierdzają ją.

Ale idea wyzwolenia nie da się tak łatwo zbyć, zwłaszcza w obecnym paradygmacie politycznym, obowiązującym z grubsza od czasów Oświecenia. Nie wierzę w wyzwolenie rozumiane jako krypto-chrześcijańskie zbawienie ku „ostatecznej” prawdzie (do kwestii prawdy jeszcze powrócę w jednym z kolejnych postów). Natomiast bardzo cenię sobie moment wyzwolenia jako moment uwolnienia pewnej energii. Euforia wyzwolenia ma ogromny twórczy potencjał i dlatego warto do wyzwolenia dążyć.

Jednocześnie uważam, że w pewnym sensie wyzwolenia nie ma i być nie może. Można na to patrzeć pozytywnie albo negatywnie. Negatywnie – bo to oznacza, że nie ma transcendentnego stanu, który mógłby zapewnić nam trwałą szczęśliwość; w pewnym sensie po każdym wyzwoleniu przychodzi świadomość kolejnego „zniewolenia”. Ale patrząc pozytywnie, można powiedzieć, że właściwie wyzwolenie nie jest nam do niczego potrzebne, bo wszystko jest już nam dane. Mamy wszystko, czego potrzebujemy (a przynajmniej wszystko, co możemy mieć), żeby praktykować wolność; tak zresztą można rozumieć późnego Foucaulta.

Na przykład ciało: można oczywiście stworzyć sobie psychoanalityczną narrację, w której ciało, wraz ze swoimi popędami, jest zniewolone, stłamszone, wytresowane przez cywilizację – a więc niejako „okradzione ze swojej prawdy”. Ale można też uznać, że wszystko, co możemy mieć, już mamy: mamy ciało i jego potrzeby, popędy i doznania; pomimo nieuniknionych ograniczeń, mamy wolność „używania” tego ciała w ten czy inny sposób (choć oczywiście możemy i powinniśmy pracować nad poszerzeniem tej wolności, możemy „igrać” z ograniczeniami). Nic nie trzeba odkrywać ani wyzwalać, bo już jesteśmy wyzwoleni na tyle, na ile możemy być wyzwoleni – a przynajmniej mamy wszelkie narzędzia, żeby to „wyzwolenie” czy tę wolność realizować. „Wolność jest w nas”, jak mawiają niektórzy; reszta to już kwestia odwagi i wyobraźni.

„Gra w wyzwolenie” ma pozytywne strony, ponieważ może uwolnić energię, którą jednak i tak już mamy. Być może należałoby wyobrazić sobie politykę (także politykę ciała) jako nieustanne poruszanie się pomiędzy imperatywem wyzwolenia (narzucanym nam przez nowoczesny dyskurs polityczny), a praktykowaniem wolności, tu i teraz, bez warunków wstępnych i bez oczekiwania na „zbawienie”. Mrzonką jest zarówno nostalgiczny postulat powrotu do ciała „sprzed zniewolenia”, jak i mesjanistyczna utopia wyzwolenia/zbawienia ciała spod kształtujących je historycznych sił i oddziaływań. Nie oznacza to wcale, że nie istnieją realne siły opresji; oznacza tyle, że od jednej konfiguracji władzy nie ma ucieczki, jak tylko w inną konfigurację władzy. I to nie musi być wcale zła wiadomość.
(t)

poniedziałek, 22 lutego 2010

Homonormatywność

Cały artykuł pt. "Lewica, równość, solidarność. Spór o wartości i strategie" ukazał się na Feminotece. Na blogu zamieszczam jego część dotyczącą homonormatywności.

-------------------

Homonormatywność

Mam wrażenie, że wielu „ortodoksyjnie marksistowskich”, jak i „ortodoksyjnie socjalistycznych” działaczy oraz anarchistów „zafiksowanych” na aspekcie materialno-gospodarczym traktuje ruchy „nowej lewicy”, w tym feminizm i LGBTQIA (ruchy wolnościowe i równościowe rozwijające się od lat 60. XX wieku), jednowymiarowo jako bękarty neoliberalnego kapitalizmu. Które raczej wzmacniają status quo, aniżeli go podważają. Jest to zdumiewające, tym bardziej, że przecież oczywiste musi być to, że nie ma jednolitego ruchu: w jego obrębie zawsze są pęknięcia, powstają reakcje. I jak klasyczna polityka tożsamościowa tworzy pewien określony podmiot gejowski, tożsamość gejowską (wykluczając to, co się w niej nie mieści), tak (powstała w reakcji na nią) polityka i etyka „queer”, polityka i etyka odmieńcow, wklucza, jak pisze Mizielińska, „wszystkich buntujących się przeciwko normalizującym zachowaniom, odrzucającym społeczne etykietowanie i hierarchizowanie zachowań seksualnych”. Również ustawia się w opozycji do kapitalistyczno-normatywnych ciągot mainstreamowego ruchu gejowsko-lesbijskiego, którego celem – o czym mówiłem we Wrocławiu podczas 7. Festiwalu Przeciw Wykluczeniom „Lesbijki, geje i przyjaciele” – jest zdobywanie przyczółków heteronormatywnego i kapitalistycznego porządku; gdzie sukces ruchu GL ma być mierzony udziałem w każdym symbolu dominującego porządku. To jest tak zwana „homonormatywność”, czyli wpasowywanie się w dominujące szablony i struktury, bezrefleksyjne i bezkrytyczne podążanie za „nowymi trendami” (konsumpcjonistycznymi), dawanie się prowadzić neoliberalnemu konsumeryzmowi za rączkę. To właśnie homonormatywność współczesnej „tożsamości gejowskiej” krytykuje Jarosław Pietrzak w „Ciesz się swoją fiksacją!”.

Polemizowałbym jednak z Pietrzakiem, kiedy pisze, że film „Milk” pokazuje nam (nostalgicznie) kulturę gejowską, jaką ona już od dawna nie jest i że „choć już nas nie pałują, nie tylko nie odnieśliśmy zwycięstwa, ale wręcz ponieśliśmy klęskę, bo daliśmy swą tożsamość zaciągnąć na służbę systemu, który jest nie do przyjęcia”. Zgadzam się z Pietrzakiem, że „tożsamość (gejowska) została zaciągnięta na służbę systemu, który jest nie do przyjęcia”. Zgadzam się, że klęską jest fakt, że kolejny wolnościowy ruch społeczny stał się błyszczącą zabawką w rękach kapitalistyczno-normatywnego systemu.

Mam jednak taką refleksję: emancypacyjny ruch gejowski chciał takich samych praw, co osoby heteroseksualne, w ramach istniejącego systemu, który tymczasem dryfował już w kierunku siermiężnego neoliberalizmu. Wpisywał się więc w status quo tamtej rzeczywistości, w jej struktury społeczno-prawne i porządek kulturowy. Była to polityka i praktyka mocno osadzone w konkretnych warunkach społeczno-kulturowych i klimacie politycznym: amerykańska, lokalna polityka wolnościowego ruchu gejowskiego. W konkretnym „tam i wtedy”. Nostalgia za „kulturą gejowską, jaką ona już od dawna nie jest” jest jakby nostalgią za ahistorycznym i akulturowym fantazmatem poprawnego „gejostwa”. A takiego czegoś nie ma. Są tylko lokalne polityki tożsamościowe, w olbrzymim stopniu uzależnione i dostosowane do realiów społecznych i kulturowych danego społeczeństwa i danej „historycznej teraźniejszości”. Poza tym, jeśli dobrze odrobiliśmy i odrobiłyśmy lekcję z postmodernizmu (myślenie krytyczne!), wiemy, że obliczona na konkretne rezultaty polityczno-społeczne emancypacyjna polityka tożsamościowa i esencjalistyczno-etniczne modele „geja” i „lesbijki”, jakie forsowała, nie były projektami krytycznymi, bo – gdy spojrzymy na to, jak się potoczyły – działały (i działają) wykluczająco i normatywizująco. I choć mainstreamową, dominującą kulturę gejowską zabiegi konsumeryzmu i dyscyplina neoliberalnego indywidualizmu wypłukały z empatii i szerszej solidarności społecznej, istnieją przecież organizacje i prężne środowiska (aktywistyczno-naukowe) odmieńców, zorganizowane w opozycji do tej homonormatywnej „gay culture” i „gay identity”. Odmieńców, które i którzy dostrzegają współzależność i równoległe występowanie różnych systemów i instytucji opresji (instytucja kapitału, patriarchat, heteronorma, instytucja płci, instytucja małżeństwa, binaryzm, etnocentryzm, rasizm, instytucja orientacji seksualnej, instytucja monogamii, itp.) i prowadzą politykę i praktykę, w której sprzeciwiają się tym wszystkim systemom i instytucjom. W Polsce mamy choćby krakowską Miłość Bez Granic czy warszawską UFĘ. Tak więc, można powiedzieć, że nie wszystkie osoby nieheteroseksualne „dały się zaciągnąć na służbę systemu, który jest nie do przyjęcia”. Ruch oporu trwa.

(r)

wtorek, 16 lutego 2010

Flaki się przewracają

Z góry przepraszam za to wyznanie, ale flaki mi się przewracają.

Wiem, że reklamy drażnią wszystkich, albo prawie wszystkich. I nie oczekuję od ich twórców pogłębionej refleksji etycznej, ani szczególnej wiedzy historycznej. W ogóle unikam telewizji i reklam jak ognia, ale niestety czasem coś się przez ten firewall przedrze.

Irytacja to jedno, ale są dwie reklamy (i zapewne wiele innych opartych na podobnym pomyśle, jednak szczęśliwie mi nieznanych), które budzą we mnie instynkty niemal mordercze. Są to reklamy luksusowych samochodów – marek oczywiście nie podam – w których wykorzystano legendarne piosenki czarnych wykonawców: „What a Wonderful World” Louisa Armstronga i „Ain’t Got No … I Got Life” Niny Simone.

Obydwie piosenki mają bardzo pozytywne przesłanie, są wyrazem ogromnej radości życia. Obydwie są owocem kultury czarnoskórych Amerykanów, którzy przeszli piekło niewolnictwa, lynchów, segregacji, skrajnego ubóstwa i niezliczonych przejawów rasizmu – a mimo to potrafili nie dać się zamknąć w roli ofiary, umieli afirmować życie. Tekst piosenki Niny Simone jest pod tym względem niezwykle wymowny:

Ain't got no home, ain't got no shoes
Ain't got no money, ain't got no class
Ain't got no skirts, ain't got no sweater…

Ta smutna wyliczanka idzie dalej, ale kończy się pozytywnym przesłaniem: „I got life, I got my freedom!”



Kiedy to przesłanie zestawi się z widokiem – o ironio! – wypasionego auta, prowadzonego przez równie wypasionego i uśmiechniętego przedstawiciela klasy średniej, to flaki się przewracają. Przynajmniej mnie. Wielka pochwała życia na przekór przeciwnościom losu zostaje zamieniona na kapitalistyczną obietnicę szczęścia przez nabywanie luksusowych towarów.

Jest to taki rodzaj kulturowego zawłaszczenia, który jest etycznie nie do przyjęcia. To tak, jakby „Bajkę o przygodach czarnego kurczątka” (czyli jedną z bajek powstałych w Auschwitz) wykorzystano, za przeproszeniem, w reklamie pasztetu drobiowego. Nawet jeśli współczesna kultura jest kulturą miksowania, coverowania, samplowania, gry z zastanymi znaczeniami itp., to jednak całkowite wypranie niektórych tekstów kulturowych z ich historycznego kontekstu jest po prostu obrzydliwe – zwłaszcza wtedy, kiedy służy interesom wypasionych korporacji i luksusowych marek.
(t)

niedziela, 7 lutego 2010

LGBTQIA

Na początku byli geje i lesbijki. To oczywiście nieprawda, ale ponieważ każdą historię wypada zacząć od wyznaczenia jakiegoś umownego punktu wyjścia, dla (po)nowoczesnych reżimów seksualności za początek można równie dobrze uznać ukonstytuowanie się tych dwóch kategorii tożsamościowych, w opozycji do uznawanej za standard heteroseksualności. (Choć w rzeczywistości termin „heteroseksualizm” powstał później niż „homoseksualizm” – a więc na początku i tak były osoby homoseksualne.)

Biseksualizm mógłby potencjalnie zachwiać tymi binarnymi rozróżnieniami (homo-hetero, gej-les), ale tak się nie stało. Udało się go wpisać w istniejący dyskurs jako jedną z trzech oficjalnie uznawanych „orientacji seksualnych”. Taki podział daje klarowny, stabilny obraz, w którym wiele osób odnajduje dla siebie „bezpieczne miejsce”: tu, tam, albo pośrodku.

Potem jednak nastały osoby transpłciowe i zaczęło się zamieszanie. Nagle okazało się, że kwestia identyfikacji płciowej i kwestia wyboru obiektu seksualnego nie układają się według prostych, przyjętych wcześniej recept. Samo zjawisko „transpłciowości” jest wewnętrznie niejednolite, nie da się go gładko podciągnąć pod kategorie tożsamościowe; np. niektóre osoby transseksualne, zwłaszcza po zmianie płci, chcą jak najlepiej wpasować się w normy płciowe, inne wręcz przeciwnie – czują się seksualnymi dysydentami. Znane są też przypadki, gdy osoba transseksualna po zmianie płci zmienia także swoją „orientację” płciową. Odtąd płeć i seksualność zaczęły się jawić się jako obszar niezwykle zagmatwany.

Queer starał się ogarnąć jakoś cały ten galimatias, a przynajmniej go reprezentować. Unikał ścisłych, stałych kategorii, stawiał na polimorficzność i płynność. Przede wszystkim starał się nie wykluczać. Ale i ta kategoria okazała się problematyczna: krytycy oskarżają ją o zacieranie różnic i wymazywanie mniej widocznych „odmieńców” na korzyść bardziej widocznych (np. wymazywanie lesbijek na rzecz gejów, osób nie-białych na rzecz białych, tych z klasy niższej na rzecz klasy średniej, itd.). Zdaniem wielu, założona „nieostrość” tej kategorii oferuje zdecydowanie mniejszą skuteczność polityczną niż kategorie tożsamościowe, a niekiedy prowadzi wręcz do ponownego „uszafowienia”. Tak czy inaczej, queer – pozostając świadomym swoich ograniczeń – jest niewątpliwie najogólniejszą i najpojemniejszą z omawianych kategorii.

Potem przyszła kolej na „I”. O ile część osób transpłciowych odnajduje się w dualizmie płciowym i pragnie jedynie dostosowania swojego „błędnego” ciała do właściwej płci psychicznej, o tyle osoby interseksualne rodzą się z ciałem z założenia niepasującym do norm anatomiczno-kulturowych. I choć mogą utożsamiać się z jedną z dwóch oficjalnie uznanych płci, to jednak duża część woli postrzegać się jako osoby innej, „trzeciej” płci. Jaki sens mają w odniesieniu do tych osób takie kategorie, jak gej albo lesbijka?

Znaczenie litery „A” nie jest oczywiste. Coraz częściej uznaje się, że odnosi się do osób aseksualnych. Jeśli tak, to znowu można powiedzieć, że kategorie homo, hetero, gej czy les są w tym przypadku absurdalne. W ogóle to, co dla społeczeństwa stanowi niezwykle istotne kryterium „kategoryzowania” ludzi, czyli seksualność, okazuje się nie mieć dla niektórych specjalnego znaczenia. Ale „A” interpretuje się także jako „allies”, czyli sojusznicy. To znaczenie wskazywałoby na szerszy projekt społeczno-polityczny, na pewną koalicję, której celem jest nie stabilizowanie i „gettoizacja” tzw. mniejszości seksualnych, ale raczej gruntowniejsza zmiana myślenia o seksualności, wykroczenie poza dotychczas obowiązujące kategorie. Powyższą niejednoznaczność można by, przekornie, posunąć jeszcze dalej, proponując kolejne znaczenie dla tej literki: A jak „ambiwalentny” (albo „Ambiguous”).

Niektórych ta zabawa w literki śmieszy, innych irytuje. Ale wynika z niej kilka ciekawych lekcji.

Choć literki ustawione są w jednym rządku, warto zdać sobie sprawę, że reprezentują one różne porządki, różne sposoby myślenia o płci i seksualności. Trzy pierwsze jeszcze jako-tako trzymają się kupy, ale pozostałe to już zdecydowanie postacie z innych bajek. To trochę tak, jakby w jednym rządku ustawić psy, drapieżniki, ssaki i zwierzęta domowe (choć oczywiście nie jest to idealna analogia).

W starych, dobrych czasach, kiedy posługiwano się skrótem LGB albo LGBT, katalog możliwości wydawał się zamknięty. Wiele osób woli taki rodzaj katalogu, bo wymienia on „czarno na białym” jakie grupy mamy na myśli. W takim katalogu najważniejsza jest logika „albo-albo”: albo gej, albo lesbijka, albo biseks. Ale im głębiej w las, tym więcej drzew: kolejne kategorie zaczynają się zazębiać, stosować logikę „i-i” (np. i lesbijka i queer), czy nawet „ani-ani” (tu mogliby się zmieścić „sojusznicy”, a także wiele osób identyfikujących się szeroko jako „odmieńcy”). Można twierdzić, że katalog otwarty byłby lepszy, bo z góry obejmowałby również te kategorie, które dziś jeszcze nie istnieją, ale wykształcą się w przyszłości. Po co więc dodawać kolejne litery ad absurdum? Propozycją katalogu otwartego jest oczywiście termin „queer” (albo odmieńcy). Używa się też innych szerokich pojęć, takich jak „osoby nieheteroseksualne” (ale w jakim sensie np. osoba interseksualna jest nieheteroseksualna?) albo osoby o nienormatywnej seksualności (tu z kolei mieściłyby się osoby zasadniczo pożądające „płci przeciwnej”, ale uprawiające nienormatywne praktyki seksualne).

To dodawanie literek może jednak mieć swój perwersyjny, wywrotowy sens. Ich z grubsza chronologiczna kolejność wskazuje na element czasowości, na postępujący i nieprzewidywalny proces multiplikacji kategorii seksualnych. Ten postęp w czasie odpowiada w przybliżeniu stopniom widoczności poszczególnych kategorii: geje są daleko bardziej widoczni niż osoby interseksualne. Innymi słowy, proces, na który wskazuje nasz skrót, polega na tworzeniu nowych kategorii oraz zwiększaniu ich widoczności. Trzy ostatnie literki nie mają zresztą ustalonego porządku, często występują w różnej kolejności; myślę, że w imię znoszenia hierarchizacji (np. „geje są ważniejsi niż osoby transpłciowe”) warto traktować kolejność wszystkich literek luźno i wymiennie, posługując się np. skrótem ILATBGQ albo TQALIGB. Najgorszym nadużyciem omawianego skrótu jest używanie go w sytuacji, gdy de facto ma się na myśli wyłącznie lesbijki i gejów. Literki mogą oczywiście występować zupełnie osobno, albo w dowolnych zestawieniach, ale największy potencjał wywrotowy mają wtedy, gdy występują razem.

Jak już wspomniałem, ABTGILQ to swego rodzaju twór hybrydyczny, składający się z określeń należących do zgoła różnych porządków myślenia. Zgodnie z zasadą odmieńczego pożądania, w tej pseudo-klasyfikacji liczy się nieskończona horyzontalna koniunkcja: i – i – i… Paradoksalnie, zamknięty (z pozoru) katalog zawiera w sobie inny, otwarty katalog (Q), który właściwie mógłby zastąpić wszystkie pozostałe literki, ale mimo to stoi grzecznie w rządku i nie chce rządzić. Mnożenie kategorii (dorzućmy jeszcze, spośród wielu dostępnych, panseksualizm czy poliamorię) może wskazywać na pewną absurdalność, a przynajmniej arbitralność kategoryzacji w ogóle; pozwala wymknąć się logice stabilnych tożsamości, które łatwo dawałyby się zasymilować, podporządkować, u-regulować. Można postulować zniesienie wszelkich kategorii, ale można też posługiwać się kategoriami z dystansem, z ironią, z poczuciem ich niewystarczalności i nieprzystawalności. Należy nieustannie przypominać, że „tożsamość” funkcjonuje w ogromnej mierze właśnie na zasadzie skrótu, czyli redukuje faktyczną, empiryczną złożoność naszego psycho-seksualnego życia do kilku rozpoznawalnych, jednoznacznych kategorii, do pojedynczej „litery”. Namnażanie kategorii uderza w samą logikę kategoryzacji, a katalog, który udaje zamknięty, zdradza swoje wieczne, fundamentalne niedomknięcie.
(t)