Zaintrygowany poprosiłem Biuro RPO oraz pełnomocnik Radziszewską o "wyjaśnienie, w jakim sensie posługuje się Pan/Pani skrótem Q, tzn. jaki jest zakres znaczeniowy jego rozwinięcia (queer) oraz jakiej grupy osób objętych ochroną prawną on dotyczy, w Pana/Pani rozumieniu".
Pani Główny Specjalista Kuruś wykręciła się sianem, stwierdzając, że zarówno Rzecznik, jak i "większość występujących do Rzecznika podmiotów" posługiwała się akronimem LGBT. I dalej: "Nie były dotąd zgłaszane postulaty odnośnie potrzeby zapewnienia ochrony prawnej kolejnej wyodrębnionej grupie określanej jako «queer»". Po dokładniejsze wyjaśnienia pani Kuruś odesłała mnie do pani pełnomocnicy, która tym samym została wskazana jako główna winowajczyni całego zamieszania. (Nota bene to dość interesujące, że prawne rozpoznanie podmiotu społecznego uzależnione jest od zgłoszenia postulatów, ergo tylko domaganie się czegoś od władzy może uczynić z ciebie podmiot.)
Jak można było oczekiwać, pismo od ministry Radziszewskiej również okazało się dość wymijające. Wyjaśniła ona grzecznie, że termin LGBT pochodzi z angielskiego i "jest powszechnie używany w odniesieniu do lesbijek, gejów, osób biseksualnych oraz osób transgenderycznych jako całości". (Punkt dla Radziszewskiej: w piśmie z biura RPO "T" rozszyfrowano jako osoby transseksualne; choć jeszcze lepiej byłoby użyć upowszechniającego się wyrażenia "osoby transpłciowe"). Dalej pani pełnomocnik pisze:

Tym samym wyraz "queer" przeniknął, niczym wirus, do języka biurokratyczno-prawnego, pomimo swej ewidentnej nieostrości semantycznej. Wprawdzie nie sposób wyodrębnić osobnej grupy określanej jako "queer", ale też nie sposób przeoczyć faktu, że taki dziwoląg w przestrzeni społecznej (albo, jak chce pani minister, w "dyskursie społecznym") jednak zaistniał. A zatem według Szanownego Urzędu queer jest "kręgiem kulturowym" albo też "kontekstem kulturowym" związanym z osobami homoseksualnymi (choć w tej części definicji pani pełnomocnik pominęła osoby biseksualne i transpłciowe, więc nie jest pewne, czy w jej opinii one także należą do "kręgu kulturowego queer").
Nie jest to nawet bardzo zła definicja: potwierdza, że osoby homoseksualne w ogóle mają jakiś kontekst kulturowy (co przecież nie dla wszystkich jest oczywistością) i że LGBT nie jest po prostu zamkniętym zbiorem jasno określonych, wyodrębnionych grup społecznych. Końcowe Q "odmyka" akronim LGBT, wskazuje na pewien nadmiar, na eksces, na coś nie do końca określonego i nie dającego się podporządkować logice "całości": queer nie zawiera się w LGBT, tak jak LGBT nie wyczerpuje odmieńczości. (Polecam również rozważania nt. LGBTQIA w jednym z wcześniejszych wpisów.) Wprawdzie podkreślanie kulturowego wymiaru kłiru służy odebraniu mu politycznego znaczenia, ale przecież ów niedopowiedziany "kontekst kulturowy" może potencjalnie nieść ze sobą groźbę/obietnicę zmiany społecznej, nie tak łatwo bowiem podporządkować go logice biurokratycznej regulacji życia społecznego. Warto pamiętać, że konteksty bywają groźne: potrafią całkowicie odmienić znaczenie danego elementu, potrafią gruntownie zmienić perspektywę (wystarczy przypomnieć sobie pisuar, który Duchamp wstawił do galerii sztuki, czym zresztą zmienił nie tylko znaczenie samego przedmiotu, ale także jego kontekstu). Co będzia się działo z terminem "queer" w kontekście biurokratyczno-prawnym?
W każdym razie jednego możemy być pewni: od dziś, drodzy odmieńcy wszelakiej płci i orientacji, możemy narszecie poczuć się pełnoprawnymi kłirami. Z urzędu.
(t)