piątek, 20 sierpnia 2010

Queer z urzędu

Po jednej z niefortunnych wypowiedzi z bożej i Tuska łaski Pełnomocnik Rządu ds. Różnego (oops!) Traktowania Elżbiety Radziszewskiej wysłałem do onej list protestacyjny, przesyłając go także do wiadomości Rzecznika Praw Obywatelskich, śp. Janusza Kochanowskiego. W odpowiedzi, którą otrzymałem za pośrednictwem RPO, sekretarz stanu Radziszewska z własnej nieprzymuszonej woli użyła skrótu LGBTQ, którego nie zawierał ani mój protest, ani pismo RPO do pani pełnomocnik (w tym ostatnim widniał jedynie skrót LGBT). Zapewne idąc za ciosem, pani Główny Specjalista Magdalena Kuruś z biura RPO rownież użyła wyrażenia "środowiska LGBTQ" w piśmie przewodnim, do którego załączona była odpowiedź minister Radziszewskiej.

Zaintrygowany poprosiłem Biuro RPO oraz pełnomocnik Radziszewską o "wyjaśnienie, w jakim sensie posługuje się Pan/Pani skrótem Q, tzn. jaki jest zakres znaczeniowy jego rozwinięcia (queer) oraz jakiej grupy osób objętych ochroną prawną on dotyczy, w Pana/Pani rozumieniu".

Pani Główny Specjalista Kuruś wykręciła się sianem, stwierdzając, że zarówno Rzecznik, jak i "większość występujących do Rzecznika podmiotów" posługiwała się akronimem LGBT. I dalej: "Nie były dotąd zgłaszane postulaty odnośnie potrzeby zapewnienia ochrony prawnej kolejnej wyodrębnionej grupie określanej jako «queer»". Po dokładniejsze wyjaśnienia pani Kuruś odesłała mnie do pani pełnomocnicy, która tym samym została wskazana jako główna winowajczyni całego zamieszania. (Nota bene to dość interesujące, że prawne rozpoznanie podmiotu społecznego uzależnione jest od zgłoszenia postulatów, ergo tylko domaganie się czegoś od władzy może uczynić z ciebie podmiot.)

Jak można było oczekiwać, pismo od ministry Radziszewskiej również okazało się dość wymijające. Wyjaśniła ona grzecznie, że termin LGBT pochodzi z angielskiego i "jest powszechnie używany w odniesieniu do lesbijek, gejów, osób biseksualnych oraz osób transgenderycznych jako całości". (Punkt dla Radziszewskiej: w piśmie z biura RPO "T" rozszyfrowano jako osoby transseksualne; choć jeszcze lepiej byłoby użyć upowszechniającego się wyrażenia "osoby transpłciowe"). Dalej pani pełnomocnik pisze:



Tym samym wyraz "queer" przeniknął, niczym wirus, do języka biurokratyczno-prawnego, pomimo swej ewidentnej nieostrości semantycznej. Wprawdzie nie sposób wyodrębnić osobnej grupy określanej jako "queer", ale też nie sposób przeoczyć faktu, że taki dziwoląg w przestrzeni społecznej (albo, jak chce pani minister, w "dyskursie społecznym") jednak zaistniał. A zatem według Szanownego Urzędu queer jest "kręgiem kulturowym" albo też "kontekstem kulturowym" związanym z osobami homoseksualnymi (choć w tej części definicji pani pełnomocnik pominęła osoby biseksualne i transpłciowe, więc nie jest pewne, czy w jej opinii one także należą do "kręgu kulturowego queer").

Nie jest to nawet bardzo zła definicja: potwierdza, że osoby homoseksualne w ogóle mają jakiś kontekst kulturowy (co przecież nie dla wszystkich jest oczywistością) i że LGBT nie jest po prostu zamkniętym zbiorem jasno określonych, wyodrębnionych grup społecznych. Końcowe Q "odmyka" akronim LGBT, wskazuje na pewien nadmiar, na eksces, na coś nie do końca określonego i nie dającego się podporządkować logice "całości": queer nie zawiera się w LGBT, tak jak LGBT nie wyczerpuje odmieńczości. (Polecam również rozważania nt. LGBTQIA w jednym z wcześniejszych wpisów.) Wprawdzie podkreślanie kulturowego wymiaru kłiru służy odebraniu mu politycznego znaczenia, ale przecież ów niedopowiedziany "kontekst kulturowy" może potencjalnie nieść ze sobą groźbę/obietnicę zmiany społecznej, nie tak łatwo bowiem podporządkować go logice biurokratycznej regulacji życia społecznego. Warto pamiętać, że konteksty bywają groźne: potrafią całkowicie odmienić znaczenie danego elementu, potrafią gruntownie zmienić perspektywę (wystarczy przypomnieć sobie pisuar, który Duchamp wstawił do galerii sztuki, czym zresztą zmienił nie tylko znaczenie samego przedmiotu, ale także jego kontekstu). Co będzia się działo z terminem "queer" w kontekście biurokratyczno-prawnym?

W każdym razie jednego możemy być pewni: od dziś, drodzy odmieńcy wszelakiej płci i orientacji, możemy narszecie poczuć się pełnoprawnymi kłirami. Z urzędu.
(t)

1 komentarz:

  1. Ale skąd takie domniemanie? :P

    To, że urzędniczka użyła w liście przypadkowego sformułowania (queer) a nawet to, że w dalszej korespondencji udzielała wyjaśnień na ten temat, nie oznacza, iż termin ten posiadł sankcję prawną, skoro nie jest uwzględniony w żadnej ustawie, uchwale czy chodźby decyzji organu :P

    Powyższe domniemanie nie posiada więc uzasadnienia. Urzędniczka popełniła błąd, udzielając jakichkolwiek wyjaśnień :-)

    Doprawdy, osoby zarobione na urzędzie nie są od tego, żeby komuś wyjaśniać źle postawione przecinki albo wędrujące literki (np. q) w zwykłej korespondencji. Ani śle postawione pytania.


    Queer lub czasopisma może oczywiście w jakiś magiczny sposób zostać włączone do jakiejś ustawy ;)

    Radziszewska to tragedia, ale doprawdy, iście queerowa tragedia! Szach :-)


    I doprawdy, nie piszmy skarg na urzędników i urzędniczki (to ci dobrzy) do polityków i polityczek (to ci źli), ponieważ reportaże w telewizji wyrażające święte oburzenie na urzędujące osoby to po prostu zmowa polityki i dziennikarstwa. Dziennikarze dostają ochłapy, ma polecieć głowa kogoś na urzędzie, ale to po to, żeby politycy(czki) mieli z tego nagłówki, że dobrzy są, ale złych doradców mają. A dziennikarze to hieny i nic więcej, każdy z urzędu to powie! :-)


    Na zakończenie coś na osłodę: oczywiście że tylko domaganie się wprawia maszynę w ruch, bo jak nikt się nie pyta, to z jakiej racji ktoś na urzędzie ma się tym czymś zajmować? Mało ma roboty? Ponadto nieznajomość prawa szkodzi. I już... prawie kłania się ten okropny, ale...

    Czy koniecznie trzeba rzetelnie znać prawo, żeby coś zdziałać? Czy trzeba wstąpić w mury palestry, zrobić sobie pranie mózgu tylko po to, żeby nauczyć się czytać między przecinkami a potem sobie strzelić w łeb?

    Moim zdaniem z reguły równie skuteczne jest udawanie znajomości prawa! Bo jak myślą, że znasz i wiesz, to od razu się ciebie boją. Albo nawet ci uwierzą w twoje uzasadnienie. To się sprawdza, dopóki nie trzeba go spisać na papierze i można użyć trochę aktorstwa. Można wtedy również pociągnąć kogoś za jezyk i zdobyć lepsze argumenty ;-)

    OdpowiedzUsuń