niedziela, 29 marca 2009

Różnorodność, seksualność, edukacja. Kilka uwag o pornografii

Chciałbym zaproponować pewne krytyczne przemyślenie pornografii i dyskursu pornograficznego.

1. W polskiej przestrzeni publicznej zjawisko „pornografii” utożsamiane jest tylko i wyłącznie z jednym rodzajem obrazowania pornograficznego – z heteroseksualną pornografią, która, jak niektóre/-rzy utrzymują, operując stereotypowymi, heteronormatywnymi, reprezentacjami mężczyzny, jako dominującego i aktywnego, oraz kobiety, jako zdominowanej i pasywnej, „uprzedmiatawia” kobietę, prowadząc (w linii prostej lub „pośredniej”) w świecie „na zewnątrz” do gwałtów na kobietach, molestowania seksualnego, wypaczenia praktyk seksualnych i obrazu „miłości fizycznej” u młodych osób itp. „Konserwatywny” dyskurs feministyczny, jak i dyskursy prawicowo-katolicki i prawicowo-konserwatywny są zbieżne w stanowisku, że aby zminimalizować, czy wyeliminować (?), przemoc na tle seksualnym względem kobiet, należy zakazać pornografii (w wersji: „sadystyczna dominacja mężczyzny nad kobietą i jej uprzedmiotowienie”).

Pornografię ma się niejako za przyczynę gwałtów, molestowania i znęcania się nad kobietą, czyniąc zakaz pornografii absolutnym celem wszelkich działań antypornograficznych. Pornografia jawi się jako diabelskie narzędzie, które rozmontowuje aparat moralny jednostki i „uszkadza” jej zdolność do „miłości”, do „emocjonalnego współodczuwania” z drugim człowiekiem, popychając ją bezpowrotnie ku seksualno-etycznej degeneracji. Jest to dosyć niepokojąca deterministyczna wizja; proponuje ona jedno wyjście – zakaz pornografii. Pornografii nie ma, wszystko powraca do „ładu”; bowiem coś, co nie istnieje jako tekst kulturowy czy reprezentacja, nie jest w stanie oddziaływać na jednostkę.

Powyższe stanowisko mocno się jednak zasadza na gruncie hegemonicznej etyki katolickiej, która do wszelkiego rodzaju seksualności (przede wszystkim, tej „nieprokreacyjnej” i nie w wersji „po ciemku i bez emocji”) podchodzi z odrazą i podejrzliwością. Jednak wyeliminowanie pornografii z przestrzeni społecznej i publicznej w ogóle nie jest wyjściem – jest to jakby walczenie ze skutkami pewnych praktyk społeczno-kulturowych takich, jak patriarchat, androcentryczna struktura religii judeochrześcijańskiej, stereotypizacja kobiety jako słabszej, pasywnej, posłusznej. Moim zdaniem, nacisk powinno się położyć przede wszystkim na reorganizację tychże praktyk i modyfikację kompozycji kultury danego społeczeństwa. (pełny tekst tutaj)
(r)

czwartek, 26 marca 2009

My V kolumna

Bracia homo-faszyści! Towarzysze geje! Międzynarodówko odmieńców!

Stało się. Zostaliśmy zdekonspirowani! (patrz tutaj)

Nie powstrzyma to jednak naszego zwycięskiego marszu!

Odkąd wrogie siły zrzuciły nas wraz ze stonką na polską ziemię, udało nam się zdobyć wszystkie najważniejsze przyczółki władzy. Sądy i prokuratury są nasze – możemy dowolnie zastraszać i nękać naszych przeciwników. Nasze bojówki, Różowe Koszule, patrolują ulice, zmuszając przerażonych heteryków do chowania się po bramach. Pałkami zmuszamy opornych do przyjmowania naszych poglądów.

Ostatnio udało nam się zinfiltrować nawet otoczenie Prezydenta RP, który za naszą sprawą zaprosił znaną gejowską parę na tajne negocjacje, pod przykrywką jakiegoś festiwalu muzycznego. Teraz ostrzymy sobie zęby na NATO: udało nam się zdyskredytować homofoba Sikorskiego na rzecz duńskiego obrońcy praw homoseksualistów, "człowieka w pewnym sensie współczesnego" (co nie uszło uwadze niedoszłego męża stanu, w dalszym ciągu męża Nelly).

Nasze poglądy są forsowane przez wszystkie media, łącznie z liberalnym radiem Maryja, a poglądy przeciwne są natychmiast cenzurowane lub powszechnie piętnowane. Niech żyje dyktatura politycznej poprawności!

Już wkrótce przejmiemy pełnię władzy, obalimy prawa ludzkie i boskie. Tak, nawet sam Pan Bóg, który – jak powszechnie wiadomo – jest białym, zdrowym, heteroseksualnym mężczyzną (z daleka nawet trochę podobnym do Cejrowskiego), wykrzywia twarz na nasz widok. Ale to nie powstrzyma nas w naszym diabelskim dziele zniszczenia Cywilizacji! Wszystko zgodnie z naszym dobrze znanym planem:
Zgwałcimy waszych synów, symbol waszej kruchej męskości, waszych płytkich marzeń i prostackich kłamstw. Uwiedziemy ich w waszych szkołach, w waszych internatach, w waszych siłowniach, w waszych szatniach, w waszych halach sportowych, w waszych seminariach, w waszych organizacjach młodzieżowych, w toaletach waszych kin, w waszych wojskowych barakach, w waszych zajazdach dla kierowców ciężarówek, w waszych klubach dla panów, w sejmach i senatach - wszędzie, gdzie mężczyźni są razem z mężczyznami. Wasi synowie staną się naszymi posłusznymi sługami. Zostaną przerobieni na nasz obraz i nasze podobieństwo. Będą nas łaknąć i wielbić. (ciąg dalszy tutaj)
Nasz agent Adolf był już blisko zrealizowania naszego homo-faszystowskiego planu. Shoah to była tylko przykrywka, w rzeczywistości chodziło o zagładę heteroseksualistów. Tajni agenci Lenin i Stalin też nie wywiązali się z zadania (chociaż nikt nie całował tak jak Breżniew!).

Ale nasz ogólnoświatowy spisek jest już bliski zwycięstwa! Tym razem nie możemy przegrać!

W naszym pierwszym dekrecie wprowadzimy zakaz noszenia muszek, tak aby krew mogła nareszcie swobodnie dotlenić mózgi ostatnich obrońców heteryckiego porządku; może sami zrozumieją swój błąd. Ustanowimy też dożywotnią kwarantannę dla wszelkiej maści podróżników, którym mózgi toczą rzesze egzotycznych pasożytów. Nie ma już dla nich ratunku.

Nadchodzi Era Obrzydliwego Geja. Wkrótce świat będzie nasz!!!

Podpisano: Homintern
(t)

poniedziałek, 23 marca 2009

Urbi et Orbi

Pewnemu biskupowi zapisy antydyskryminacyjne w nowym projekcie ustawy medialnej kojarzą się z relatywizmem i "ideologią równościową Mao Tse Tunga". Ponieważ w Polsce obowiązuje (niezapisana w prawie) wolność skojarzeń, pozwolimy sobie oznajmić urbi et orbi, że wartości chrześcijańskie kojarzą nam się z wyprawami krzyżowymi, z Giordano Bruno i inkwizycją, z mniej czy bardziej aktywnym popieraniem kolonizacji i niewolnictwa, a także z Danem White'em, zabójcą Harveya Milka. (Tak, znamy również pozytywne przykłady.) A wszystko to wynikało z bardzo groźnego zjawiska: braku relatywizmu. Z totalizującego przekonania, że chrześcijański punkt widzenia jest najlepszym stanowiskiem moralnym, jakie może sobie wyobrazić ludzkość; że jest tym „najbardziej słusznym”, a to, co inne jest szatańskie, diabelskie i jeśli nie poddaje się procesom „konwersji” czy „reformacji”, to należy to zniszczyć, wypalić, wyrżnąć, bo inaczej z pewnością będzie chciało zniszczyć ten chrześcijański, „jedynie słuszny”, system.

Wygląda na to, że Kościół w ogóle nie widzi problemu dyskryminacji (z jednym wyjątkiem, oczywiście: gdy prawdziwej lub wyimaginowanej dyskryminacji poddani są sami katolicy). Watykan nie poparł nawet apelu ONZ o zaprzestanie karania homoseksualizmu, wspierając tym samym np. publiczne egzekucje na osobach homoseksualnych w niektórych krajach muzułmańskich.

Podobnie można oceniać stosunek Kościoła do prezerwatyw. Ostatnio Benedykt XVI, siedzący na Olimpie Kościoła katolickiego, stwierdził, że prezerwatywa nie jest sposobem na walkę z AIDS, nie jest w stanie pokonać epidemii, a tylko zwiększa problem. Bardzo łatwo przychodzą takie słowa, gdy się mieszka w złotym pałacu, w radykalnej izolacji od rzeczywistości afrykańskiej. Czyż Olimp Kościoła nie popełnia grzechów pychy i lenistwa (moralnego, jak i intelektualnego) zasłaniając sobie rękoma oczy i uszy, działając w myśl przeświadczenia „czego nie widzę / nie słyszę, tego nie ma”? Jak można nie mieć wyrzutów sumienia, poczucia empatii z tymi umierającymi na AIDS ludźmi w Afryce? Zdumieniem może napawać fakt, że Instytucja, która na piedestale stawia idee Miłości do bliźniego, Miłosierdzia, Empatii, Solidarności z bliźnim, nie potrafi przekuć tych idei na realne działania i decyzje mające wpływ na rzeczywistość. Więcej empatii mają już lokalni afrykańscy księża i misjonarze, którzy wbrew Olimpowi rozdają jednak finansowane przez rządy prezerwatywy.

Terry Eagleton napisał po śmierci Jana Pawła II, że obstając przy zakazie antykoncepcji miał on na rękach krew milionów Afrykańczyków. Benedykt XVI w najlepsze kontynuuje tę tradycję. Czyżby to miała być już permanentna tradycja?

W świetle nieprzejednanej, nieludzkiej postawy Kościoła, nie dziwią takie drastycznie akcje, jak ta przed katedrą Notre Dame w Paryżu, gdzie ok. 20 działaczy organizacji Act-Up położyło się na placu udając martwych, utrudniając w ten sposób wiernym wyjście z mszy. Takich spektakularnych, kontrowersyjnych akcji brakuje niestety w Polsce – może nadszedł czas, żeby i w Polsce powstał oddział Act-Up? Zwłaszcza, że słychać ostatnio w polskim środowisku LGBTQ nawoływania do radykalizacji działań. Kolorowe parady zdają się już nie wystarczać.



* * *
I jeszcze coś na deser. Sporo się ostatnio krzyczy o konflikcie interesów, wytykając politykom i innym funkcjonariuszom publicznym wykorzystywanie swoich posad do sprzyjania konkretnym podmiotom gospodarczym lub organizacjom. Ale największy konflikt interesów w Polsce istnieje w tej chwili pomiędzy Kościołem a państwem. Przykład? Proszę bardzo: pomorski kurator oświaty Zdzisław Szudrowicz, magister teologii, mocą swego urzędu próbuje ukręcić łeb sprawie przekazywania parafiom danych uczniów, którzy nie chodzą na religię. Wbrew woli dyrektora liceum, oburzeniu rodziców i miażdżącym opiniom prawników, pan kurator uznał sprawę za wyjaśnioną i niewymagającą interwencji. "Nie widzę potrzeby, bym włączał się w sprawy kościelne", mówi. Osoba, która w imię prywatnych przekonań religijnych działa na korzyść Kościoła, zamiast stać na straży przestrzegania prawa i konstytucyjnej neutralności światopoglądowej państwa, nie jest godna urzędu i powinna natychmiast zostać odwołana z pełnionej funkcji. Ale takie cuda tutaj się nie zdarzają (nawet za rządów premiera-cudotwórcy). I nie zaczną się zdarzać, dopóki społeczeństwo nie wyswobodzi się z żelaznego uścisku Kościoła i nie nauczy się cenić różnorodności światopoglądowej i wszelkiej innej. Tylko relatywizm może nas uratować.
(t&r)

piątek, 20 marca 2009

Pocałunek na Times Square (z cyklu "Ikoniczne obrazy XX i XXI wieku")

Ten wpis inauguruje (mam przynajmniej taką nadzieję) nieregularny cykl mini-omówień dotyczących mniej czy bardziej ikonicznych obrazów XX i XXI wieku. Chodzi mi o słynne fotografie i inne przykłady szeroko rozumianej kultury wizualnej. Będzie ciekawie, bo z obrazkami ;)

27 sierpnia 1945 roku na okładce magazynu Life ukazała się fotografia, która natychmiast stała się symbolem zakończenia wojny i zwycięstwa USA nad Japonią. Autorem fotografii przedstawiającej spontaniczną manifestację radości na Times Square w dniu zwycięstwa (14 sierpnia) był Alfred Eisenstaedt, urodzony zresztą na terenie Prus Zachodnich, w obecnym Tczewie.




Sporo już napisano o tym obrazku (ostatnio ciekawe omówienie znalazło się w książce R. Harimana i J. L. Lucaitesa pt. No Caption Needed: Iconic Photographs, Public Culture, and Liberal Democracy, 2007). Jest to oczywiście bardzo dobre zdjęcie – świetnie uchwycony moment, idealna kompozycja, niezwykła poza obydwu postaci. Ale żeby obraz osiągnął status "ikony" musi w jakiś szczególny sposób przemówić do świadomości zbiorowej, musi być odpowiedzią na jakąś "narodową" potrzebę albo utwierdzeniem dominujących społecznych przekonań.

Żeby odczytać "podprogowy" przekaz tej fotografii, trzeba zacząć od nakreślenia kontekstu historyczno-społecznego. Wojna wysłała na front dziesiątki tysięcy mężczyzn, a kobiety siłą rzeczy przejęły wiele "męskich" ról (np. praca w fabrykach). Wraz z końcem wojny konserwatywna (i w ogromnej mierze męska) część społeczeństwa oczekiwała, że kobiety wrócą pokornie do kuchni, oddając mężczyznom ich "naturalne" role społeczne. W czasie wojny "świat staje na głowie", ale po jej zakończeniu wszystko powinno wrócić do "naturalnego porządku rzeczy". Jednak wiele kobiet, zaznawszy większej swobody (zwłaszcza ekonomicznej, związanej z posiadaniem pracy), niespecjalnie miała ochotę powracać do przedwojennego status quo, nic więc dziwnego, że niedługo potem rozwinęła się w Ameryce tzw. "druga fala feminizmu".

Wróćmy do fotografii. Dla mnie ikoniczny, niemal kultowy status przedstawionej scenki bierze się z bardzo silnego przekazu: oto wojna się skończyła i wszystko wraca do NORMY. Pielęgniarka (jeden z zawodów niemal paradygmatycznie kojarzonych z kobietami) jest całkowicie obezwładniona: podtrzymywana przez mężczyznę (oczywiście pod mężczyzną), w nienaturalnie wygiętej pozie, w żelaznym uścisku, który uniemożliwia jej ucieczkę czy jakikolwiek ruch. Poza mężczyzny nie tylko wskazuje na dominację, ale może się wręcz kojarzyć z przemocą i wampirycznym wysysaniem kobiecie krwi. Przekaz jest więc taki: oto mężczyźni wracają do swojej naturalnie dominującej roli, a kobiety są znowu ubezwłasnowolnione i bierne.

Ale to nie jest jeszcze pełny przekaz. Powrót do "naturalnego porządku", który wojna naruszyła w imię "wyższej konieczności", to także powrót do HETEROSEKSUALNEGO porządku. Mężczyzna jest żołnierzem – to akurat świetnie pasuje do jego "męskiej roli" – ale to także marynarz. A marynarz co najmniej od XIX wieku kojarzy się z "sodomią" i homoseksualizmem, choćby "czasowym" i "wymuszonym przez okoliczności". To powiązanie marynarzy z homoerotyzmem jest oczywiście nieuznawane w oficjalnym dyskursie, ale podskórnie istnieje od dawna, a subkultura gejowska jedną ze swoich ikon uczyniła właśnie postać marynarza (wystarczy przypomnieć sobie kultowe fotografie Pierre'a i Gillesa czy oparty na powieści Jeana Geneta film Querelle).



Pierre et Gilles, Marynarz



Tańczący marynarze. Unikalna fotografia Frances Benjamin Johnston z początku XX w.


Stąd kolejny poziom przekazu omawianej fotografii: cokolwiek mężczyźni robią między sobą w czasie wojny (i lepiej w to nie wnikajmy), po wojnie "naturalną koleją rzeczy" wracają do swojej oficjalnej, heteroseksualnej roli. Jest to zresztą jedna z wielu odmian powielanego w naszej kulturze ad nauseam narracyjnego schematu, w którym porządek świata ulega zachwianiu, ale Bohater ratuje świat, a przywróceniu porządku nieodmiennie towarzyszy heteroseksualny wątek miłosny: Bohater wraca do ukochanej kobiety (którą zwykle ratuje od niechybnej zagłady) – "i żyją długo i szczęśliwie". Taki heteroseksualny "happy end" jest więc przypieczętowaniem "naturalnego porządku rzeczy".

I na koniec jeszcze jeden aspekt, a mianowicie rola miejsca, w którym wykonano zdjęcie. Times Square można z całą pewnością uznać za NAJBARDZIEJ PUBLICZNE miejsce w Stanach Zjednoczonych. To, co publiczne (publicznie dopuszczalne / manifestowane) pozostaje w bardzo ścisłym związku z różnymi odmianami normatywności społecznej. To dlatego choćby najbardziej niewinne parady LGBT (albo plakaty) wywołują tak ostre sprzeciwy, zgodnie z logiką "odmieńcy nie powinni afiszować się ze swoją orientacją seksualną", a z kolei najbardziej radykalni teoretycy queer postulują "upublicznianie" seksu i seksualności.

Fotografia Eisenstaedta to dużo więcej niż niewinne przedstawienie spontanicznego całusa, który ma obrazować euforię związaną z końcem wojny. Siła tego obrazka tkwi właśnie w tym, że ten w sumie przypadkowo uchwycony moment zawiera skondensowaną ideologię społeczną, która w tym konkretnym momencie historycznym domagała się powrotu do "normy". A wyznacznikami tej normy miała być dominująca rola mężczyzn, podporządkowana i pasywna rola kobiet oraz utwierdzenie heteroseksualizmu jako jedynej (a właściwie jedynej istniejącej) "orientacji seksualnej". Pewien "eksces" wpisany w pozy głównych postaci oraz w wampiryczną intensywność pocałunku jest dla mnie oznaką"żelaznego uścisku" z jaką norma chwyta za gardła mieszkańców nowej, powojennej rzeczywistości. Fakt, że główni bohaterowie fotografii pozostają bezimienni (nie widzimy ich twarzy), dodatkowo wzmaga przekaz: norma dotyczy wszystkich bez wyjątku; ten mężczyzna to KAŻDY mężczyzna, ta kobieta to KAŻDA kobieta.

W świecie idealnego patriarchalno-heteronormatywnego porządku tylko przekazy zawierające opisane powyżej normatywizujące elementy są dopuszczalne publicznie, publicznie gloryfikowane i powielane w nieskończoność, przy jednoczesnym wymazywaniu innych, "nieprawomyślnych" przekazów kulturowych. Ale tych "innych" przekazów nie da się, na szczęście, wymazać.
(t)



Gejowska parodia slynnego pocałunku na okładce New Yorkera z 1996 r.

poniedziałek, 16 marca 2009

Ryki homopaniki

Chcę wrócić na chwilę do niedawnej burzy medialnej wokół poniżania nauczyciela w szkole w miejscowości Ryki. Filmiki nagrane aparatem komórkowym obiegły cały kraj: kilku 19-letnich chłopaków przezywa nauczyciela pedałem, jeden z nich "odgrywa pedała" wykonując "pedalski" taniec, inny mówi do nauczyciela, żeby nie patrzył na niego "jak na obiekt pożądania". W studiach telewizyjnych i gazetach zaroiło się od wszelakiej maści "ekspertów", którzy z powagą powtarzali wyświechtane frazesy o upadku autorytetów i zdziczeniu obyczajów. ("O tempora, o mores!" – wołali starożytni Rzymianie.) Ogromna większość komentatorów jak mantrę powtarzała wyraz "dyscyplina", a wielu internautów z rozrzewnieniem wspominało czasy ministranta, pardon, ministra Giertycha i jego zastępcy, wytrawnego konesera win Mirosława O. ("bo za ich czasów to by do tego nie doszło"; "bo oni zrobiliby z tym porządek").

Ale im głośniej krzyczano "dyscyplina", tym wyraźniejszy stawał się brak w debacie innego słowa: homofobia. Po raz kolejny zadziwiła mnie ta umiejętność niedostrzegania i przemilczania rzeczy "oczywiście oczywistych". Znieważanie nauczyciela w Rykach miało bardzo konkretny charakter i nie można tej sytuacji rozważać w oderwaniu od społecznych sposobów konstruowania męskości i seksualności. Ci młodzi chłopcy odgrywali pewien społecznie usankcjonowany rytuał "upodlenia pedała", którego celem jest utwierdzenie istniejących norm męskości i heteroseksualności. Problem tkwi w homofobicznej socjalizacji młodych osób, i ogólniej w głębokiej heteronormatywności polskiego społeczeństwa, a nie w mitycznym "braku dyscypliny".

Czy "za Giertycha na pewno by do tego nie doszło"? Wręcz przeciwnie: takie sytuacje to właśnie efekt histerii, jaka rozpętał Giertych i jego wierni pretorianie. To nie kto inny jak wielki zwolennik abstynencji Mirosław O. straszył społeczeństwo nauczycielami-gejami, którzy podstępnie godzą w podstawy cywilizacji chrześcijańskiej – chyba jeszcze dotkliwiej, niż pijani kierowcy.

Sprawa przycichła, sprawcy wyrazili skruchę i przyjęli karę. I oto znów dokonał się oczyszczający rytuał społeczny: wszyscy poczuli się rozgrzeszeni. Złoczyńcy zrozumieli swoją przewinę, a Dobre Społeczeństwo może w błogim samozadowoleniu powrócić do swoich kolein, aby w dalszym ciągu dyscyplinować i karać. I po krzyku.
(t)

czwartek, 12 marca 2009

Popiełuszko contra Milk

W całej Polsce szkoły organizują obowiązkowe wyjścia na pokaz filmu o księdzu Popiełuszce. Tymczasem młodzież spoza największych ośrodków miejskich (nie obejmujących np. Rzeszowa czy Bielska-Białej) ma niewielkie szanse, żeby wybrać się w swoim wolnym czasie na obraz "Obywatel Milk" z oskarową rolą Seana Penna, ponieważ wiele kin -- z przyczyn aż nadto oczywistych -- postanowiło nie wyświetlać tego filmu.

Szacowni Wychowawcy Narodu, w poczuciu swej dziejowej misji, są zapewne przekonani, że film "Popiełuszko" wzmocni zachowawcze, katolickie, postawy wśród młodzieży. Ksiądz-bohater walczył o wolność i był gotów ponieść śmierć w walce o swoje ideały.

Ale na film można spojrzeć inaczej, niczego nie ujmując bohaterstwu księdza. Otóż Popiełuszko i Milk to bohaterowie niezwykle -- wręcz niepokojąco -- do siebie podobni. Nieustraszeni bojownicy, którzy mieli dość odwagi, aby wystąpić przeciwko zastanemu porządkowi rzeczy. Ludzie czynu, inspirujący do działania kolejnych bojowników o Sprawę. W końcu -- męczennicy, którzy swoją śmiercią nie tylko zyskali trwałe miejsce w historii, ale też przyczynili się do realnej zmiany rzeczywistości. (Za kulturowy archetyp tych postaci można uznać pewnego buntownika i wichrzyciela, który łamał wszelkie społeczne konwenanse i szerzył nowe, niebezpieczne idee, za co skończył na krzyżu.)

Paradoksalnie, w jednym filmie ofiarą jest ksiądz katolicki, w drugim natomiast fundamentalista katolicki staje się mordercą. I dopiero z porównania obydwu filmów wypływa cenna nauka: nikt nie ma monopolu na dobro albo zło; bycie po żadnej ze stron nie gwarantuje ani statusu ofiary, ani statusu kata. Jeśli w "Popiełuszce" zło leży po stronie opresyjnego aparatu państwowego i jego konkretnych funkcjonariuszy, to w "Milku" złoczyńca okazuje się bezlitosnym funkcjonariuszem innego opresyjnego systemu, a mianowicie podszytej ksenofobiczną religijnością heteronormy.

I tak właśnie proponuję młodzieży szkolnej oglądać film o księdzu Popiełuszce. Młody geju, młoda lesbijko: nawet jeśli pozbawiono Cię możliwości obejrzenia filmu "Obywatel Milk", oglądając "Popiełuszkę" na szkolnej pielgrzymce, spróbuj znaleźć w tym kontestatorze inspirację do walki o szczęście własne i ludzi Tobie podobnych. Bo wolność jest w nas.
(t)