czwartek, 24 grudnia 2009

Święty Mikołaj musi odejść!



Ten podstępny agent kapitalizmu, wysoki kapłan konsumpcjonizmu, rzecznik miałkiego konformizmu musi wreszcie odejść!

Święty Mikołaj to ikona kapitalizmu z ludzką twarzą: jakże dobroczynny jest kapitalizm; patrz, jaki wór prezentów ci niesie! Skąd prezenty? Z jakiejś cudownej, magicznej krainy, w której nie ma wyzysku i niszczenia środowiska. Oczywiście musisz na dary zasłużyć: czy byłeś w tym roku dobrym konsumentem? Czy nie próbowałeś wyłamać się z tej bajkowej, disneyowskiej konwencji, jaką roztacza wokół nas kapitalizm? Czy byłeś wystarczająco infantylny i nie zadawałeś niepotrzebnych pytań?

Niczym łaska boska, spływają na nas te wszystkie cudowne promocje, okazje, wyprzedaże. Cieszymy się jak dzieci, kiedy uda nam się kupić jakąś markową rzecz za ćwierć ceny – ten system nie jest w końcu taki zły, prawda? Uśmiecha się do nas spod białej brody, puszcza oko. Pod przyjemną, patriarchalną maską starszego pana (spotkasz go, w nieznośnej obfitości, w każdym hipermarkecie) kryje się cała ogłupiająca perfidia tego systemu. Precz!

Czy ja to piszę na poważnie?
(t)

piątek, 18 grudnia 2009

Kto się boi "lewicy kulturowej"?

Do tych kilku pospiesznych refleksji skłoniła mnie lektura tekstu Rafała Majki "Lewica bez etyki?", a zwłaszcza dyskusji, która wywiązała się na forum pod rzeczonym tekstem. Dyskusja ta powiela niektóre – groźne, w moim głębokim przekonaniu – schematy myślowe, które dość często artykułowane są w środowiskach szeroko rozumianej "nowej lewicy".

Jednym z największym błędów w diagnozie obecnej sytuacji jest rozdzielne traktowanie tzw. sfery obyczajowej i tzw. sfery ekonomicznej. Przyjmuje to albo postać lewicowego światopoglądu w sprawach ekonomicznych (pracowniczych) w połączeniu z (mniejszym lub większym) konserwatyzmem obyczajowym, albo wysunięcia postulatów ekonomicznych na pierwszy plan i odłożenia kwestii obyczajowych, jako drugorzędnych i mniej palących (albo też zbyt kontrowersyjnych), "na później".

Warto się zastanowić, komu ten podział jest na rękę, komu zależy na odłączeniu "obyczajowości" od całego spektrum problematyki ekonomiczno-polityczno-społecznej. Przypomnijmy sobie, kto wymusił wyłączenie z traktatu akcesyjnego wszystkiego, co dotyczy sfery moralno-obyczajowej, a potem storpedował Kartę Praw Podstawowych (która ma przecież realne odniesienie także do kwestii pracowniczych). Ta rozłączność stała się częścią konsensusu politycznego po 89. roku, co w praktyce oznaczało oddanie sfery etyczno-obyczajowej w niemal wyłączne władanie kościoła katolickiego. (Wymowną ilustracją niech będzie fakt, że w wielu liceach lekcje etyki prowadzi katecheta.) Obecnie takie myślenie najskuteczniej lansuje Platforma Obywatelska, relegując obyczajowość do prywatnej sfery jednostek. PiS o wiele lepiej dostrzega inherentne powiązanie obyczajowości z kwestiami politycznymi i ekonomicznymi, jednak wykorzystuje tę wiedzę zgodnie ze swoim konserwatywnym, prowspólnotowym światopoglądem do propagowania głęboko znormatywizowanej i opartej na wykluczeniach wersji społeczeństwa (w ogromnej mierze zredukowanej do pojęcia narodu). Nie trzeba chyba dodawać, że obydwa podejścia, reprezentowane przez dwie wiodące dziś siły polityczne, doskonale sprzyjają utwierdzaniu się kościoła katolickiego w roli "hegemona sfery obyczajowej".

A zatem podział na to, co kulturowo-obyczajowe i to, co ekonomiczno-polityczne jest już sam w sobie symptomem owego "przeorania umysłów", o którym wspomina w swoim tekście Majka; jest efektem zawłaszczenia dyskursu etycznego w tym kraju przez klerykalne i proklerykalne elity. Wielu przedstawicieli nowej lewicy (zapewne nieświadomie) kupuje taką diagnozę rzeczywistości, jaką podsuwa im dyskurs bądź to (neo)konserwatywny, bądź (neo)liberalny. Na przykład czytając niektóre komentarze na portalu lewica.pl można odnieść wrażenie, że ich autorem jest jakiś naigrywający się z "dyktatury poprawności politycznej" prawicowy publicysta. Ach, jakież salwy śmiechu wzbudza np. komentarz MJ pod tekstem Majki: "Za rok, dwa otworze oczy w swiecie, gdzie mainstream jest dyktowany przez zwolennikow LGBTIQABCDEF haha :)" – a najgłośniej śmieje się Terlikowski z Semką. Boki zrywać. Przecież tylko przeintelektualizowana elita może myśleć o takich dziwakach, jak np. osoby interseksualne. Kogo to obchodzi? I co to ma wspólnego z ogółem społeczeństwa, a zwłaszcza z lewicą?

Obowiązujący w III RP "konsensus polityczny" pod patronatem kościoła katolickiego przetrącił etyczny kręgosłup lewicy. Oskarżanie "lewicy kulturowej" o przeintelektualizowanie i przesłanianie jakimiś wydumanymi problemami tych "prawdziwych" jest diagnozą z gruntu fałszywą i niebezpieczną. Niestety, w środowiskach młodej lewicy nie widać większego zapału, aby dokonać głębszej analizy mechanizmów wykluczeń społecznych (w tym również ekonomicznych), które są systemowo ze sobą powiązane i wzajemnie się warunkują.

W wielu krajach o bardziej zaawansowanej kulturze politycznej lewica zrozumiała, że podział na sferę obyczajową i ekonomiczną jest całkowitą fikcją. Nie rozumie tego SLD, w którym spora część po prostu wyznaje konserwatywne poglądy obyczajowe, inni zaś tkwią w pragmatycznym oportunizmie. Grzegorz Napieralski mówi wprost, że SLD nie ma w programie kwestii LGBT, a jedynie chce krzewić "tolerancję". Pamięta ktoś jeszcze, jak to Napieralski pojechał uczyć się od Zapatero lewicowości? No i gdzie jest dziś Zapatero, a gdzie Napieralski? W międzyczasie w Hiszpanii – tak, w tej bardzo katolickiej Hiszpanii – zalegalizowano małżeństwa jednopłciowe i aborcję. Niestety, patrząc na wypowiedzi młodych prężnych przedstawicieli alternatywnych ruchów lewicowych, pod względem zrozumienia mechanizmów opresji i przemocy społecznej nie różnią się one znacząco od SLD.

Nie chcę w tym krótkim tekście mnożyć przykładów i argumentów dowodzących fałszywości podziału na kwestie obyczajowe i społeczno-ekonomiczne. Dobrym ćwiczeniem może być lektura programu PO, gdyż wychodząc od tego błędnego podziału, popada on w nieuniknione sprzeczności i paradoksy. Pozwolę sobie tylko na jeden malutki przykład: głośna sprawa Romana Polańskiego i Samanthy Geimer. Sprawa obyczajowa? Prywatna? Czy raczej systemowa, w której patriarchat splata się z kapitalizmem? Dlaczego kobiety, które starają się poprawić swój status społeczny czy materialny, są systemowo zachęcane – niekiedy wręcz zmuszane – do szukania "poparcia" u starszych facetów z pieniędzmi i władzą? Ile w tym systemie ekonomiczno-społecznym jest zarówno jawnej, jak i ukrytej prostytucji? (Warto przy okazji wspomnieć słynne Galerianki Katarzyny Rosłaniec. Albo sex-aferę w szeregach Samoobrony.) To tylko jeden z naprawdę wielu przykładów, które cisną mi się do głowy.

Konkludując: całkowicie błędny jest pogląd, że lewica uległa "kulturowemu" postmodernizmowi i przez to stała się bezsilna (jakoś w Hiszpanii się nie stała). Nikt nie mówi o zastępowaniu kwestii wykluczeń ekonomicznych kwestiami obyczajowymi. Chodzi o próbę kompleksowego zrozumienia różnych rodzajów wykluczeń, które to zrozumienie ma szansę stać się platformą szerokiego solidaryzmu społecznego. Podział na "obyczajówkę" i "prawdziwe problemy" o charakterze ekonomicznym jest całkowicie sztuczny i podtrzymuje hegemonię kościoła katolickiego i prawicy. Są tylko realne formy opresji i wykluczenia, które dotykają konkretnych jednostek, ale zawsze mają charakter ogólniejszy, systemowy. System ten – z braku lepszych określeń – można nazwać patriarchalnym (i zachodnio-centrycznym) kapitalizmem, który dyktuje nam prawie wszystko: pozycję społeczną jednostki, styl życia, role płciowe, tożsamości seksualne, stosunki rodzinne (i ogólniej międzyludzkie), oceny moralne (choć te – w przypadku Polski – leżą głownie w gestii kościoła), funkcje państwa, itd. Bez zrozumienia tych wewnątrzsystemowych mechanizmów, których ofiarą jest każdy i każda z nas, czarno widzę możliwość odbudowy silnej, polskiej lewicy.
(t)

czwartek, 3 grudnia 2009

Lewica bez etyki?

Rozumiem, czemu na forach i w kręgach katolickich oraz prawicowo-konserwatywnych szydzi się z parytetu i postulatów feministycznych. Również mogę zrozumieć niechęć do parytetów w środowiskach neoliberalnych. Jest we mnie jednak duży niepokój i zdziwienie, gdy z ostrą krytyką parytetu i szyderstwami z postulatów feministycznych spotykam się na forach organizacji czy w środowiskach identyfikujących się jako lewicowe. (Choć tak naprawdę mnie to nie dziwi, ale staram się, jak tylko mogę, trwać w tym zdziwieniu. Dlaczego mnie to nie dziwi, o tym za moment.) Ręce mi opadają, kiedy czytam lub słucham osób, które określają się mianem lewicowych, jak z przekonaniem powtarzają, że parytet to "wbrew demokracji", że krzywdzi ludzi inteligentnych i kompetentnych, że to upokarzające dla kobiet, że bardziej rozsądne jest zainwestować w pracę u podstaw, niż w piaskownicę dla beneficjentek kapitalizmu z klasy średniej; że kobiety same zadecydują i że nie powinno się im niczego narzucać; że to feminofaszyzm, liberalna fanaberia, bękart poprawności politycznej, itp., itd. Wywołuje to mimowolnie taką frustrującą myśl, że, jak to, lewica, a przeciwko równości szans i mechanizmom antydyskryminacyjnym?

Nie zamierzam jednak w tekście tym tłumaczyć łopatologicznie, czym jest parytet i dlaczego jest potrzebny, bo to zostało rewelacyjnie zrobione, na przykład, przez Magdalenę Środę i Kingę Dunin (http://www.feminoteka.pl/news.php?readmore=5233). Tekst stanowi próbę analizy źródeł tej rozczarowującej i szokującej "nielewicowości" na lewicy; jest również refleksją nad współczesną, polską lewicą.

Cały tekst dostępny na: http://www.feminoteka.pl/readarticle.php?article_id=798.
(r)

środa, 18 listopada 2009

Możliwe / pożądane

[Kilka ostatnich zdań krótkiego tekstu pt. "Możliwe / pożądane: Odmieńcze odczytanie standardowej narracji LGBT w Polsce". Jeśli ktoś jeszcze nie czytał, a chciałby, zapraszam do lektury pełnego tekstu tutaj]

Celem (słusznej) krytyki środowisk LGBT jest często nadmierny wpływ kościoła katolickiego na polskie społeczeństwo, jednak niewielu aktywistów dostrzega "zarazę neoliberalizmu", która zawęża pole naszego politycznego myślenia, a zwłaszcza zakres tego, co uważamy za "możliwe" i "pożądane". Na ogólniejszym poziomie politykę queer można wyobrazić sobie jako politykę inherentnie wywrotową i destabilizującą - nawet jeśli destabilizacji ulegają nasze dotychczasowe pojęcia tożsamości seksualnej czy "praw mniejszości homoseksualnej". W moim przekonaniu polityka queer powinna być polityką kryzysu, ponieważ kryzys otwiera nowe horyzonty, wytycza nowe kierunki, tworzy nowe parametry tożsamości. Jest to polityka, która dąży do różnorodności, a nie unifikacji; która promuje nowe rodzaje "powiązań" społecznych/politycznych/seksualnych (czyli swego rodzaju "hybrydyzację"), zamiast utrwalać zastane całości; która wreszcie gotowa jest zaryzykować pewną dozę (społecznej/politycznej/seksualnej) "nieczytelności" sprzyjającej wywołaniu pewnego "kryzysu poznawczego", który może umożliwić powstanie nowych form podmiotowości i społeczności.
(t)

środa, 11 listopada 2009

W jakim projekcie lewicowym sens?

Żeby dokonać skutecznej interwencji w strukturę systemu-świata, w którym żyjemy, potrzeba krytycznej, radykalnie lewicowej, kompleksowej polityki społeczno-kulturowej, podkreślającej wielopłaszczyznowość opresji i przemocy, które dotykają jednostki we współczesnym systemie-świecie (czytaj: ścisłe powiązanie ze sobą płci, klasy, rasy, seksualności, etniczności, statusu, itp.).

Tymczasem utrzymuje się nieprzekraczalny rozdział na (poważny) lewicowy aktywizm, skupiający się na kwestiach gospodarczych, i na politykę, w cudzysłowie, „zaledwie” kulturową, jak feminizm czy ruch LGBT, która często traktowana jest jako fanaberia kapryśnego liberalizmu, grupująca tematy zastępcze i kwestie „niepoważne”. Rozdział ten, podtrzymywany w dyskursie (wewnętrznym) niektórych organizacji lewicowych również w Polsce, powoduje, że obecny neoliberalny system niestety ugruntowuje swoją hegemonię jako, jak zauważają Gerard Dumenil i Dominique Levy, „nowy porządek społeczny”, gdyż wydaje się nie mieć konkurencyjnego projektu krytycznie kulturowo-społecznego, który, dokonując kompleksowej i ideowej krytyki systemu z pozycji radykalnie lewicowych, stanowiłby poważne zagrożenie dla neoliberalnego status quo.

Zatem: zasadny byłby tutaj taki szeroki ruch społeczny, który uwzględniałby i równie ideowo zajmowałby się wszystkimi rodzajami przemocy i opresji, jakie są generowane przez obecną konfigurację systemu-świata, w którym żyjemy; taki ruch tłumaczyłby zależności między poszczególnymi opresjami i punktami przemocy oraz pokazywałby ich wspólny mianownik, jakim jest kapitalistyczny, eurocentryczny, rasistowski, heteronormatywny i patriarchalny system. Pokazywałby ideologiczność i podważałby zasadność przyczółków tego systemu-świata: instytucji kapitału, instytucji małżeństwa, instytucji orientacji seksualnej, instytucji monogamii, instytucji płci, instytucji rasy, ideologii binaryzmu.

Należy odzyskać dyskurs wspólnoty i zbiorowości, podkreślać funkcjonalność i efektywność lewicowych koalicji. Należy wyrabiać świadomość konieczności kompleksowej, wielopłaszczyznowej krytyki i analizy, i działania na rzecz zmiany kompozycji systemu-świata. Należy wyrwać się spod pręgierza egoistycznej, konkurencyjnej ideologii neoliberalnego indywidualizmu, który prowadzi do ostrego sekciarstwa na lewicy. Należy zrezygnować z kapitalistycznej logiki sprowadzającej każde działanie społeczno-polityczne do kwestii "opłacalności" i zimnej Realpolitik.

W takiej praktycznej polityce, według mnie, powinna celować lewica z prawdziwego zdarzenia.
(r)

czwartek, 29 października 2009

Pochwała nonkonformizmu. Wokół "Podziemnego państwa kobiet" i nie tylko

Powiedzmy sobie szczerze: wszyscy jesteśmy tchórzami. I co gorsza, nie powinniśmy mieć tego sobie specjalnie za złe, bo tchórzostwo jest jednym z naturalnych mechanizmów samoobronnych. Podział na herosów moralnych i ludzi raz na zawsze splamionych (choćby ze względu na antenatów należących do politycznie niepoprawnych organizacji) możliwy jest tylko w głowach pisowskich moralistów (albo przynajmniej w ich oficjalnych deklaracjach).

Tchórzostwo, systemowo przybierające postać konformizmu, wymuszane jest na nas przez społeczeństwo, które także kieruje się swego rodzaju instynktem samozachowawczym i broni swojego obecnego kształtu. Nic w tym dziwnego ani odkrywczego. Jednak społeczeństwo polskie – w porównaniu do wielu zachodnich społeczeństw liberalnych, na które tak bardzo lubimy się oglądać – wywiera nadzwyczaj silną presję na jednostkę, czy to zastraszając, ośmieszając, czy też grożąc wykluczeniem albo życiem w nędzy. Rządy koalicji PiS-Samoobrona-LPR dodatkowo nasiliły tę atmosferę zastraszenia, choć największą regulacyjną i normatywizującą rolę od lat odgrywa, oczywiście, kościół katolicki (biernie lub czynnie wspierany przez tzw. "elity polityczne").

Po krakowskim pokazie filmu "Podziemnie państwo kobiet" Sławka Walczewska słusznie, jak sądzę, wytknęła filmowi podtrzymywanie atmosfery zastraszenia i przeciwstawiła jej etos człowieka wewnętrznie wolnego, odważnego nonkonformisty, który potrafi wyjść poza schemat "ofiary" i wbrew presji społecznej realizuje własną wizję wolności. Sławka Walczewska nawiązała też do magicznego początku lat 90., który ja również zapamiętałem jako moment zachłyśnięcia się wolnością. Był to moment "rozchwiania systemu", wielkiego kryzysu ustrojowego, w którym horyzont "możliwego" wydawał się nieskończenie szeroki, bo wreszcie "lud" odzyskał wolność, a więc wszystko było wolno. Jak wiemy, większość oddolnych ruchów społecznych została szybko spacyfikowana i poddana kontroli przez neoliberalnie rozumiany "wolny rynek" z jednej strony i obyczajowy konserwatyzm kościoła katolickiego z drugiej. Miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle.

W tych nieco nostalgicznych odwołaniach do początku okresu transformacji przebija się jeszcze czasem etos solidarnościowy. Bo kiedy powiada się, że na początku lat 90. "byliśmy wolnymi ludźmi", to jest w tym mniej czy bardziej świadome nawiązanie do takich postaci, jak Jacek Kuroń czy ksiądz Popiełuszko ("wolność jest w nas"). W kontekście takich ruchów wolnościowych, jak feminizm czy ruch LGBTIQ, jeszcze większe symboliczne znaczenie "dla sprawy" ma, w moim najgłębszym przekonaniu, postać Ewy Hołuszko, ale o tym pisałem już gdzie indziej.

Wróćmy na moment do "Podziemnego państwa kobiet". Jak zauważono w dyskusji po krakowskiej projekcji filmu, bohaterki filmu posługują się językiem w dużej mierze zmonopolizowanym przez dyskurs katolicko-konserwatywny. Ale przecież bohaterki opowiadają to, co czują, najszczerzej jak potrafią; wypowiadają swoją prawdę (która – jak już zauważył Michel Foucault – jest zawsze efektem pewnego dyskursu, pewnej konfiguracji wiedzy-władzy). Taki język jest im dany, często nie znają alternatywnych języków lub się ich wstydzą. Warto przy tym zauważyć, że język, jakim operujemy, przekłada się na naszą prywatną, wręcz intymną sferę uczuć. Z kolei odczucia często przekładają się na odruchy cielesne (ściska nas w żołądku, wstrząsa nami szloch itp.) Splot tego, co kulturowe, psychiczne i cielesne to jeden z najciekawszych obszarów refleksji współczesnej humanistyki, zwłaszcza tej ukierunkowanej "dżenderowo". A zatem prowolnościowe batalie to w dużej mierze batalie o prawo do definiowania "prawdy" i o dostępność języków, które pozwalają nam te definicje wypracowywać.

Napisałem wcześniej, że konformizm to mechanizm obronny. Ale nadmiar konformizmu jest równie groźny, co bezwzględna bezkompromisowość, bo w pewnym momencie może grozić całkowitym zatraceniem naszej podmiotowej autonomii, naszego prawa do samostanowienia. Myślę, że w pewnym sensie ruchy wolnościowe cierpią w Polsce na deficyt odwagi. Oczywiście widzę dookoła mnóstwo odważnych, aktywnych osób, fantastycznych liderek i liderów, ale ich odwaga i aktywność – wskutek "oporu materii społecznej" – dość słabo przekłada się na "zwykłych ludzi", którzy (choć prywatnie często bardzo krytyczni względem wielu aspektów życia społeczno-politycznego w Polsce) jakoś nie dostrzegają potrzeby przybierania odważniejszych, prospołecznych postaw we własnym życiu.

Tu chyba tkwi zagadka nieustającej popularności PO w sondażach: przeciętny Polak i przeciętna Polka kultywuje światopoglądowy konformizm i zgodnie z neoliberalną filozofią życiową skupia się na dwóch maksymalnie sprywatyzowanych sferach: na ekonomii (praca/pieniądze) i na (nuklearnej) rodzinie. Tymczasem dążenie do zmiany zastanego porządku często rozumiane jest w dominujących dyskursach jako niedojrzałość i naiwność. "Z tego się wyrasta", pragmatyka życia codziennego skłoni cię w końcu do zainwestowania czasu i energii w zdroworozsądkowe dążenie do prywatnego dobrobytu. A jeśli tego nie zrobisz – toś naiwniak i "luzer".

Zgodnie z klasycznym feministycznym hasłem, wierzę w to, że prywatne przekłada się na publiczne. Podwyższanie poziomu odwagi cywilnej w codziennym życiu prędzej czy później musi przełożyć się na jakościową zmianę w przestrzeni społeczno-politycznej. W moim życiu prywatnym przełomowym momentem (i okresem największego "pałeru") był moment, w którym zdałem sobie w ogóle sprawę ze stanu zastraszenia, może nawet zaszczucia, w jakim dotąd żyłem. "Porażony" tą świadomością, poczułem się jednocześnie niemiłosiernie tym strachem znużony. Radzenie sobie ze strachem (który w pewnym momencie staje się wręcz strukturalną częścią nas) pochłania ogromne pokłady energii, którą przecież można spożytkować inaczej, pozytywnie. Jedno z pustych haseł wyborczych PO brzmiało: "uwolnić energię Polaków". Jestem jak najbardziej za, ale będzie to możliwe jedynie pod warunkiem wyzwolenia się ze wszechogarniającej atmosfery zastraszenia i pobudzenia oddolnej, obywatelskiej, prospołecznej aktywności Polek i Polaków. (W wydaniu PO "aktywność obywatelska" zredukowana jest wyłącznie do "przedsiębiorczości").

Jedna ze współreżyserek "Podziemnego państwa kobiet" wspomniała w dyskusji o pesymizmie, jaki wyzierał z jej rozmów z polskimi działaczkami feministycznymi ("teraz to nie ma najmniejszych szans na zmianę ustawy aborcyjnej"). Ogarnął nas jakiś fatalizm, jakieś poczucie bezsilności wobec tego, co jawi nam się jako "nieuchronne" albo "niemożliwe do ruszenia". I to jest chyba najgorszy skutek zawłaszczenia przestrzeni publicznej przez dyskursy neokonserwatywne i neoliberalne: ta mentalna kastracja, która zawęża nasze horyzonty myślowe, ogranicza naszą wiarę w możliwość realnej zmiany.

A ja muszę wyznać, choć to pachnie obciachem, że wierzę w cuda. (Czyżby komuś znowu przypomniał się slogan wyborczy?). Moja niewiara już niejednokrotnie zupełnie się skompromitowała. W 1989 roku nie wierzyłem, że ówczesny aparat władzy zgodzi się podzielić władzą z opozycją. Jeszcze kilka lat temu nie wierzyłem, że Ameryka jest gotowa wybrać czarnego prezydenta. Są też inne przykłady, np. tzw. Spokojna Rewolucja w latach 1960-1966, kiedy to Quebec z prowincji całkowicie zdominowanej przez kościół katolicki i konserwatyzm polityczno-obyczajowy stał się jedną z najbardziej postępowych, liberalnych prowincji tego kraju.

Doprowadzić do zmiany nie jest łatwo. Niełatwo pokonać inercję i skłonić ludzi do porzucenia wygodnego konformizmu. Niełatwo pokonać "niewidzialną rękę rynku" z jednej strony i duchowy zamordyzm z drugiej. Ale przecież jest to możliwe i akurat w kraju, który zapoczątkował ogromne zmiany ustrojowe w tzw. bloku wschodnim, nie mamy moralnego prawa w to wątpić. Warto przypomnieć sobie, że pomiędzy 1981 a 1989 upłynęło zaledwie 8 lat; a przecież jeszcze w pierwszej połowie lat 80. dominowała w kraju atmosfera totalnej, wszechogarniającej beznadziei. A potem nastąpiło zmęczenie strachem i bezsilnością.

Taki, między innymi, efekt może mieć (zamierzenie lub nie) film "Podziemne państwo kobiet": może nam uświadomić, że nie mamy już siły żyć dłużej w atmosferze strachu. Zresztą dostrzegam więcej symptomów tego "przebudzenia": czy jeszcze kilka lat temu do pomyślenia byłby marsz ateistów w papieskim mieście Krakowie? Nie mam wątpliwości, że gromadzi się właśnie jakaś społeczna masa krytyczna, która doprowadzi do mniejszej lub większej "rewolucji" polityczno-obyczajowej w Polsce. Trzeba zastany system nieustannie kontestować, doprowadzić do jego ponownego rozchwiania i do nowego otwarcia. (W jakimś sensie próbował tego dokonać Jarosław Kaczyński, choć jego "rewolucja" była symulowaną, w dużej mierze retoryczną rewolucją neokonserwatyzmu przeciwko porządkowi neoliberalnemu.)

Porzućmy zatem zmurszałą Platformę Oportunizmu i twórzmy solidarnie naszą silną, obywatelską Platformę Oporu!
(t)

wtorek, 6 października 2009

Galerianki i lesbijski fantazmat

Galerianki to kolejny film, który potwierdza moje przekonanie, że od kilkunastu lat najciekawsze (i w jakimś sensie "najprawdziwsze") filmy robią w Polsce kobiety. Jest to film o ogromnej wrażliwości genderowej, pełen celnych obserwacji społecznych, w dodatku świetnie zrobiony. Mocne wrażenie robią np. zbliżenia reklam (w tym seksistowskiej reklamy z napisem PROMOCJA na sylwetce kobiety stojącej w erotycznej pozie) jako sugestywna metafora utowarowienia (młodych i bardzo młodych) kobiet w świecie rozbuchanego, patriarchalnego kapitalizmu. Ale w tym niewielkim poście chciałbym skomentować pokrótce tylko jeden wątek, który zapewne zwróci uwagę odmieńczego widza.

Chodzi mianowicie o wątek "lesbijskiej (separatystycznej) utopii", idea której zdaje się krążyć nad filmem jak, nie przymierzając, widmo komunizmu nad Europą. Najwymowniejsza jest scena, w której Milena, wracając nocnym autobusem z imprezy, roztacza przed Alicją wizję wspólnego mieszkania i uniezależnienia się od mężczyzn. Jest to moment pełen ciepła i chwilowej radości na samą myśl o możliwości "świata bez mężczyzn". Ale widz wie, że ta wizja jest z góry skazana na niepowodzenie, że pozostanie jedynie chwilowym fantazmatem. Parafrazując Hermana Melville'a, być może dziewczyny mogłyby się nawet pokochać, gdyby nie "los i (społeczny) zakaz".

Czy pomimo smutnego wątku samobójstwa Michała można uznać, że film kończy się optymistycznie? Alicja zrywa ze "złą" Mileną (bo to zła kobieta była?) i zmywa z twarzy makijaż. Symbolicznie jakby na powrót staje się "dobrą dziewczyną", odrzuca destrukcyjny wpływ przyjaciółki, a jej hierarchia wartości powraca do normy. A przecież za to ceniłem przez cały film postać Alicji: za empatię, która pozwoliła jej dostrzec w Milenie, pomimo dzielących je różnic, postać w jakimś sensie "tragiczną" i godną miłości, a nie tylko głupią, żałosną i złą dziewuchę.

Dla mnie "gorzkość" tego zakończenia wynika nie tyle z samobójstwa chłopaka, ile właśnie z faktu odrzucenia i poniżenia Mileny. W agresji Alicji, która oczywiście znajduje w fabule bardziej racjonalne wytłumaczenie, wyczuwam gwałtowność, z jaką heteronormatywny porządek, żeby przetrwać, musi dokonać rytualnego upodlenia "odmieńca", choćby nawet jego obecność była jedynie obecnością "widmową", jakąś odległą i niespełnioną możliwością zaistnienia (we mnie samym albo w kimś innym). Czy upokarzając dotychczasową przyjaciółkę Alicja nie znajduje sobie po prostu dogodnego kozła ofiarnego? Przecież sama nie jest bez winy. W każdym razie ostatecznie pogrąża jakąkolwiek myśl o separatystycznej lesbijskiej utopii.

(Samobójstwo Michała można wręcz odczytywać jako swego rodzaju fabularny szantaż, jakiego heteronorma dokonuje na widzu: widzisz, do jakiej tragedii prowadzi igranie z separatystyczną wizją odrzucenia mężczyzn?)

I w ten sposób, po raz kolejny, kryzys heteroseksualnego romansu zabija odmieńczy fantazmat.
(t)

wtorek, 29 września 2009

Edek Migalski, trybun ludowy

[Komentarz do tekstu Marka Migalskiego To jest nasza elita?!!]

Wszystko jasne: nareszcie siła wyższa wysłuchała modłów narodu i doczekaliśmy się nowej elity intelektualnej z prawdziwego zdarzenia. Takiej, co to brata się z ludem pracującym miast i wsi. Takiej, co to wali prosto z mostu. Jak ktoś ma w głowie nasrane, to nie ma co owijać w bawełnę. Nowa elita gówna się nie brzydzi i zawsze jest skora nim kogoś obrzucić. Najlepiej starą elitę, czyt. łże-elitę.

Tak, jest w głosach broniących Romana Polańskiego wiele solidarności (chciałbym podkreślić to słowo) środowiskowej, która w retoryce PiS-u zamienia się w "korporacyjność" (jak gdyby życie społeczne nie polegało w ogromnej mierze na zrzeszaniu się w różne grupy, środowiska, koterie, partie itd.) A zatem niech będzie: częściowo mamy tu do czynienia z obroną własnych interesów przez tzw. elity. Ale z drugiej strony sporu mamy żądzę krwi, która co najmniej od czasów rzymskich charakteryzuje tłum. Nic tak nie krzepi, jak krwawy spektakl upadku i poniżenia jakiejś znanej osobistości, prawda? Natychmiast czujemy się trochę lepsi, a nasze krzywdy życiowe na chwilę stają się jakby pomszczone.

I owszem, nie wszystkie słowa wypowiedziane w obronie reżysera przynoszą autorom chwałę i sam mam wiele do zarzucenia tej lub innej znakomitości. Szczególnie bulwersująca była wypowiedź Krzysztofa Zanussiego, który z pogardą nazwał dziewczynę (dziś już dojrzałą kobietę) "nieletnią prostytutką", a w tle słychać było słynny rechot Leppera ("jak można zgwałcić prostytutkę, he he he"). Z moralnego punktu widzenia jak najbardziej uzasadnione jest pytanie, czy można uznać, że jedno życie waży więcej niż inne życie. Które życie można zignorować albo "wyrzucić do zsypu", a któremu należy się specjalna ochrona? Bo choć instynktownie większość z nas opowie się za równością każdego życia, w rzeczywistości społecznej poszczególne życia podlegają dość ścisłej hierarchizacji i życie np. nieletniej prostytutki (w dodatku nielegalnej imigrantki) nie jest w praktyce tak samo ważne i tak samo chronione jak życie, nie przymierzając, prezydenta RP.

Nie mnie rozstrzygać kwestie prawne i zawiłości sprawy Polańskiego. I owszem, przez swoją ucieczkę Polański pozbawił się możliwości wyjaśnienia tychże zawiłości. Być może powodował nim strach przed więzieniem i defamacją, ale wydaje się, że obawiał się bardziej – albo również – braku sprawiedliwego procesu. Raz już uciekał przed prawem, które czyhało na jego życie: uciekał z krakowskiego getta przed prawem nazistów. Uważam, że bezkrytyczny rygoryzm prawny, duchowo wyrastający z kodeksu Hammurabiego, jest po prostu nieludzki. Warto czasem pokusić się o szerszą refleksję filozoficzno-prawną i zdać sobie sprawę, że relacja prawa do sprawiedliwości nie jest wcale tak jednoznaczna, jak większość z nas chciałaby wierzyć; Temida może być ślepa, my na szczęście mamy oczy. Ale bądźmy realistami: od Migalskiego takiej refleksji nie oczekuję, ani tym bardziej od innych przedstawicieli (nomen omen) Prawa i Sprawiedliwości.

Abstrahując już od faktu, że zgodnie z polskim prawem (i prawem większości państw na świecie) sprawa Polańskiego uległaby przedawnieniu (jak dotąd nie słyszałem, żeby Migalski albo ktoś z jego politycznego otoczenia kwestionował instytucję przedawnienia), mogłoby się wydawać, że w naszym pięknym i rzekomo głęboko skrystianizowanym kraju idea przebaczenia zatriumfuje nad rzymskim legalizmem wyrażonym najkrócej w sentencji "dura lex sed lex". Jednak Migalski, zacytowawszy jako jeden z argumentów obrońców Polańskiego fakt, że "ona mu wybaczyła", nie raczy się do tego argumentu odnieść. Po co, skoro można rzucić parę mocnych słów o "debilnej i żałosnej próbie bronienia kolegi"? Skoro można pograć na emocjach pytając retorycznie, czy obrońcy reżysera używaliby tych samych argumentów, gdyby "wasz koleżka Romek najpierw upił a potem pobawił się doodbytniczo z waszą 13-letnia córką pobawił się doodbytniczo z waszą 13-letnia córką?" Przecież najłatwiej wymigać się od rzeczowej dyskusji, jeśli w ogóle jest się do niej zdolnym. Ugra się w ten sposób parę punktów wyborczych.

A zatem – na śmietnik historii marsz, skorumpowane łże-elity! Tu idzie młodość! Do przodu, do przodu, po trupach! A zza przyjemnej, zadbanej buźki naszej nowej elity wyziera, jak się dobrze przyjrzeć, obleśna gęba mrożkowego Edka.
(t)

poniedziałek, 21 września 2009

Adwokat diabła komentuje homo-związki

Trwa kampania na rzecz legalizacji związków partnerskich dla par jednopłciowych. Jedną z najbardziej widocznych inicjatyw w ramach tejże kampanii jest powstała ostatnio strona Wszyscy na Tak, na której można podpisać się pod petycją w rzeczonej sprawie. Wcześniej z podobną petycją wystąpiła Monika Czaplicka. Obydwie petycje odwołują się do gwarantowanych konstytucją praw obywatelskich. Inicjatywa "Wszyscy Na Tak" powołuje się ponadto na "standardy powszechnie przyjęte w Unii" (choć unika szczegółowych propozycji rozwiązań prawnych), natomiast petycja Moniki Czaplickiej podkreśla "dążenie do szczęścia" jako podstawowe prawo człowieka (jest to idea bliska amerykańskiej filozofii polityczno-prawnej).

Czy to wskutek jakiejś zapomnianej traumy z dzieciństwa, czy zbyt wielu przeczytanych książek, zawsze ogarnia mnie niepokój, kiedy spotykam się z retoryką typu "wszyscy ZA", "cały naród kocha Jolkę", "jedna racja – nasza racja" itp. Rozumiem "dopingujący" charakter podobnych haseł, próbę zmobilizowania apostołów Sprawy, ale mimo to mój niepokój niezawodnie powraca, czegokolwiek owe hasła by nie dotyczyły. To wcale nie oznacza, że jestem po prostu na NIE, niemniej w obliczu podobnej retoryki lubię odgrywać rolę adwokata diabła, chociażby po to, żeby niejako z kronikarskiego obowiązku odnotować różne punkty widzenia.

W tym przypadku powiem wprost: nie jestem entuzjastą instytucji małżeństwa, ani też "związków partnerskich", bo w ogóle nie jestem zwolennikiem sankcjonowania / uprzywilejowywania przez państwo takiego lub innego rodzaju związków. Znam też inne osoby, które do homo-związków podchodzą równie sceptycznie. Dążenie do legalizacji związków jednopłciowych jest oczywiście jednym ze strategicznych celów asymilacjonistycznej polityki środowiska LGBT, podczas gdy polityka odmieńcza albo "queerowa" występuje zwykle przeciwko asymilacji i "ujednolicaniu" relacji społecznych i międzyludzkich (patrz np. tutaj). Odmieńcy wcale nie chcą żyć i kochać "tak samo jak wszyscy", wolą raczej podkreślać różnicę i wielość. Nawet takie kategorie jak "geje" i "lesbijki" często okazują się dla nich za ciasne.

Taka odmieńcza polityka jest (być może z definicji) mniejszościowa, a nawet marginalna, bo przecież nie można ignorować, z wyżyn jakiegoś intelektualnego wyrafinowania, tej ogromnej większości gejów i lesbijek, dla których właśnie asymilacja (w tym również związki partnerskie) jest wymarzonym celem; nie wolno lekceważyć argumentów dotyczących dziedziczenia czy innych praw przysługujących formalnie zarejestrowanym związkom. Bynajmniej nie o wyżyny przeintelektualizowania chodzi, a właśnie o realnie żyjące osoby (jakkolwiek mało widoczne i mało słyszalne), które swoją życiową praktyką nie wpisują się w projekt związków jednopłciowych lub w inne podobne projekty z zakresu polityki asymilacji; osoby, które kwestionują przyjęte przez większość parametry "dobrego życia" i poszerzają zakres możliwych scenariuszy życiowych, a w ogólniejszym sensie – zakres wolności. Bo właściwie dlaczego np. życie "promiskuitywne" miałoby być gorsze (i gorzej traktowane przez państwo), niż życie w stabilnym związku? Od dawna odmieńcy praktykują odmienne formy związków, budują alternatywne wspólnoty; smutne byłoby zredukowanie całego tego bogactwa do jednej formuły rejestrowanego związku partnerskiego. (Warto przy okazji polecić lekturę "Krytyki Politycznej" nr 16-17, zatytułowanej "Jeśli nie monogamia, to co?")

Nawet jeśli uznać jakąś formę jednopłciowych związków partnerskich za strategiczny cel, to większość postulatów w tej kwestii pozostaje niezwykle umiarkowana, żeby nie rzec konserwatywna. Dlaczego tak niewiele osób domaga się, aby zmienić konstytucję i zredefiniować małżeństwo jako związek dwóch (a może kilku?) osób, niezależnie od płci? (Warto odnotować, że w serwisie Petycje.pl znalazło się odważne żądanie uznania homoseksualnych MAŁŻEŃSTW, a nie tylko związków, nawet w ramach obowiązującej konstytucji). Dlaczego prawie nie pojawia się żądanie prawa do adopcji dla par homoseksualnych? Jak pokazują badania, większa część środowiska LGBT jest z zasady przeciwna homoadopcji, a inni, którzy teoretycznie byliby za, w imię realpolitik wolą unikać tematu – "przynajmniej na razie".

Jeśli sztandarowym argumentem tego kierunku aktywizmu społeczno-politycznego jest dążenie do równości wszystkich obywateli, to wysuwane obecnie postulaty (przynajmniej te najbardziej widoczne) pozostają bardzo dalekie od realizacji owego naczelnego celu. Nawet wprowadzenie związków partnerskich dla wszystkich obywateli (także dla par heteroseksualnych) – choć wydaje się najbliższe idei równości – nie zmienia zasadniczo uprzywilejowanej pozycji małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny (zwykle, choć niekoniecznie, heteroseksualnych). Nagłaśniane obecnie postulaty brzmią tak, jakby wysuwała je haszkowska Partia Umiarkowanego Postępu w Granicach Prawa.

To dziwne, że tak silne ukierunkowanie polityki LGBT na kwestię legalizacji związków przypada na czas, kiedy coraz więcej osób heteroseksualnych jest coraz bardziej rozczarowanych instytucją małżeństwa (o czym można przeczytać np. tutaj). Gdyby istniały odpowiednie badania, bylibyśmy pewnie zaskoczeni procentem małżeństw zawieranych nie z przekonania, lecz ze względów praktycznych. System prawny, a także "prawa rynku", potrafią skutecznie wymuszać zawieranie małżeństw; niekiedy dotyczy to także osób homoseksualnych, decydujących się zawrzeć "białe małżeństwo", a w przyszłości może dotyczyć również par jednopłciowych.

Dlaczego zatem, pomimo sprzeciwu wobec polityki asymilacji, skłonny byłbym poprzeć homo-związki i/lub homo-małżeństwa? Oprócz pokornego uznania "woli ludu", do poparcia takiej zmiany prawnej skłania mnie ogólniejsza filozofia życiowa, która – uznając potrzebę stabilności – stawia przede wszystkim na zmianę jako jedną z najważniejszych zasad życia społecznego i psychicznego. Legalizacja homo-związków może potencjalnie prowadzić do twórczego kryzysu instytucji małżeństwa w ogóle (tak tak, wiem że to woda na młyn różnych terlikopodobnych konserwatystów), może stworzyć nowe parametry życia społecznego. Już otwiera: oto amerykańska organizacja Pro-Polygamy, powołując się na legalizację homo-małżeństw w niektórych stanach USA, rozpoczęła kampanię na rzecz legalizacji poligamii. Jeśli popieram (bez entuzjazmu) ideę homo-związków i/lub homo-małżeństw, to nie jako cel sam w sobie, ale jako krok w "inną stronę", jako nowe otwarcie, jako kolejną próbę "rozszczelniania systemu".

Sporo hałasu zrobiło się ostatnio wokół dość żałosnego rysunku satyrycznego w "Rzeczpospolitej" z kozą w roli głównej. Grupa działaczy LGBT nie podzielająca poczucia humoru autora rysunku (i redakcji Rzepy) potraktowała sprawę bardzo poważnie i, poczuwszy się zniesławiona, postanowiła pozwać dziennik do sądu. Cała akcja, której nadano kryptonim "Nasza Sprawa", wywołała w środowisku LGBT mieszane uczucia, nie wszyscy przyjęli ją z entuzjazmem. Dystansowałem się powyżej do argumentów typu "nasza racja = jedyna racja"; podobnej argumentacji użył jeden z inicjatorów "Naszej Sprawy", oskarżając w swoim płomiennym tekście przeciwników akcji o zniewolenie umysłowe i zinternalizowaną homofobię; ta retoryka została jednak szybko zauważona i wytknięta w niektórych komentarzach. A przecież z odmieńczego punktu widzenia całą sprawę można potraktować zupełnie inaczej: wbrew intencjom autora rysunku, można jego przekaz wykorzystać "na naszą korzyść" i dostrzec w nim metaforę nieprzewidywalnych zmian, do których w przyszłości może prowadzić legalizacja związków jednopłciowych. Nie postuluję, rzecz jasna, dosłownego odczytania tej kiepskiej satyry (czyli walki o legalizację związków zoofilskich); postuluję raczej satyryczne, a przynajmniej subwersywne odczytanie satyry. I owszem, legalizacja homo-związków może w przyszłości prowadzić do dalszych zmian prawnych i społecznych – zmian, które dla konserwatystów (ale nie dla odmieńców) są równoznaczne z "końcem cywilizacji". Drżyj, konserwo! Już dziś mówi się poważnie o prawach robotów – być może w nie tak odległej przyszłości ustawodawcy będą musieli zmierzyć się z kwestią związków między ludźmi i robotami? A prawa klonów? ("Już chyba całkiem mu odbiło", pomyśli czytelnik/-czka. "Toż to czyste science fiction!")

Zdaję sobie sprawę, że moje argumenty nie trafią do większości "zdroworozsądkowych" czytelniczek/-ów, a wręcz mogą im się wydać dziwaczne, wydumane i abstrakcyjne. W demokracji liczy się przede wszystkim arytmetyka, a nie wysublimowane uzasadnienia: liczy się to, czy podpiszę petycję, czy nie; czy nacisnę guzik "za" czy "przeciw". Mimo to chciałbym, żeby te argumenty zaznaczyły swoją obecność w przestrzeni publicznej. Choćby w imię różnorodności, teraźniejszej i przyszłej.
(t)

niedziela, 13 września 2009

Heros heteros. Kilka refleksji o "Diunie" Davida Lyncha

Właściwie prawie wszystko w tym filmie powinno mnie irytować. Zamiast radykalnej, nieprzewidywalnej wizji przyszłości – rzeczywistość niepokojąco zbliżona do feudalnej, średniowiecznej Europy. Zamiast nowatorskich wzorców fabularnych – opowieść w niezbyt zawoalowany sposób oparta na historii Chrystusa i innych biblijnych wątkach. Szlachetny ród Atrydów odgrodzony od podłego rodu Harkonnenów, a szlachetność lub podłość przekazywane w genach. Baron Vladimir Harkonnen – wcielenie zła i plugastwa – jest nie tylko potwornie brzydki, ale co gorsza dość ewidentnie ma słabość do pięknych, młodych mężczyzn. (Jego słowiańskie imię ma zapewne brzmieć złowieszczo, podobnie zresztą jak azjatyckie nazwisko doktora Yueh, zdrajcy Atrydów, czy arabsko brzmiące imię złego imperatora Shaddama.) Świat, w którym kluczowe znaczenie ma posiadanie męskiego potomka oraz relacja między ojcem i synem. Heteroseksualny romans, który w tradycyjnych narracjach zawsze towarzyszy Bohaterowi naprawiającemu świat (przesłanie jest zawsze to samo: ocalenie świata jest jednoznacznie z ocaleniem jedynie słusznego hetero-porządku). Przedstawienie kobiet mocno schizofreniczne: Lady Jessika jęczy i szlocha wspinając się za swoim synem po skale, żeby minutę potem bez większego wysiłku pokonać groźnego fremeńskiego wojownika.



Co zatem ratuje ten film? Oczywiście reżyserska maestria Lyncha, któremu udało się stworzyć jedyną w swoim rodzaju narkotyczną estetykę (chwilami można się zastanawiać, czy przypadkiem sam nie kręcił filmu pod wpływem owego magicznego "melanżu"). Być może także pewna baśniowość (podszyta odrobiną ironii?), która pozwala zdystansować się nieco do wspomnianych wyżej elementów. I może jeszcze coś, pewien wątek obecny w chrześcijaństwie od samego zarania: topos wybawcy-bękarta. Motyw wyzwolenia, które musi nadejść z zewnątrz, spoza rodu, nigdy "spośród nas" (nie bez powodu "nikt nie jest prorokiem we własnym kraju"). I nawet jeśli odrzuca się całą tą chrześcijańską "wielką narrację" zbawienia/wyzwolenia, którą po raz n-ty powiela powieść Herberta (a za nią film Lyncha), to przecież jest w niej także zaczątek pewnej wizji etycznej, która – przyznaję – jest mi bliska: etyki radykalnego (choć niełatwego) otwarcia na obcość. Na tę obcość, której nie ufamy i na którą patrzymy z góry, a która w końcu okazuje się ożywcza i twórcza.
(t)

piątek, 4 września 2009

Kryzys kapitalizmu, inny system-świat, marzenia o lepszym świecie...

Przestraszyłem się tego, co sobie właśnie pomyślałem.

Chodzi mianowicie o kryzys finansowy, który się rozpełzł po świecie ostatnimi czasy. W wielu działaczkach i działaczach radykalnie lewicowych rozbłysło światełko optymizmu, że ta samoistna deregulacja matrycy neoliberalno-kapitalistycznej pomoże społeczeństwom uświadomić sobie rzeczywisty fatalizm i wadliwość kapitalizmu. Że nie jest tak, jak nam się od dekad wmawia - że ta prawicowo-neoliberalna indoktynacja, wkładająca do głowy, że "nie ma żadnej alternatywy", ta thatcherowska "TINA" ("There Is No Alternative"), to manipulacja, zręczny polityczny miraż. Że są alternatywy.

Pytanie, w jaki sposób i czy w ogóle świat wykorzysta to załamanie kapitalistyczno-neoliberalnej logiki, aby popchnąć system, w którym żyjemy, daleko od ciągot kapitalistycznych? Wallerstein twierdzi, że weszłyśmy i weszliśmy w okres końca kapitalizmu. Że w tym kapitalistycznym systemie-świecie tworzą się pewne przestrzenie, punkty bifurkacji, czyli takie punkty, w których system ten podatny jest na odkształcenia, ingerencje; które to mogą spowodować zmiany, przekształcenia.. w inną rzeczywistość. Lepszą albo gorszą, albo po prostu inną.

Ale przestraszyłem się, bo jakoś tak pomyslałem "na przekór".. Faktem jest, że "niezawodna" machina kapitalizmu padła pod własnym ciężarem; że system głośno zgrzyta; że prawdopodobnie jesteśmy świadkami schyłku kapitalizmu..

.. ale co, jeśli ten schyłek kapitalizmu to jednocześnie okres najbardziej morderczego kapitalizmu i neoliberalnego piekła?

Rząd przyjął tzw. "pakiet antykryzysowy", uderzający w "stabilność" miejsca pracy, "przewidywalność" rynku pracy. Wiele firm zrezygnowało z premii, obniża pensje, stawki dla osób przyjmujących się do pracy maleją, jest coraz więcej niepewności, jeśli chodzi o pracę. Jako że rośnie bezrobocie i zwiększa się atmosfera niepewności, ludzie będą brać się za pracę, nawet po obniżonych stawkach, co zakłady pracy, kapitaliści i korporacje, będą skrzętnie i z zadowoleniem wykorzystywać. Już odzywają się eksperckie głosy, że niektóre firmy, w sumie w ogóle nie ucierpiawszy, praktykują retorykę "krachu", "załamania", "deficytu", aby w ten sposób zwiększyć zysk, a "zaoszczędzić" na środkach produkcji.

Jeden z lewicowych ekonomistów z przygnębieniem zauważył ostatnio, że ponieważ w pewnym sensie ten kryzys jest na rękę kapitalistom i korporacjom, to właśnie - paradoksalnie - kapitalizmowi może zależeć na tym, żeby ten kryzys w sensie retorycznym, jak i "praktycznych" rozwiązań w firmach, jak najdłużej przeciągać.

Dla milionów pracujących Polek i Polaków okres ten będzie z pewnością koszmarem. I jeszcze z neoliberalnym rządem, który prowadzi politykę zaciskania pasa, tnąc na zabezpieczeniach socjalnych swoich obywatelek i obywateli. Czasami, żeby trzymać społeczeństwo w "ostrożnych" ryzach, rzuci w jakiś sektor minimalną podwyżkę, napompuje swoje public relations, poczaruje retorycznie rzeczywistość, by było w miarę znośnie społecznie.. .

Frustracja społeczna i napięte nastroje są w takich sytuacjach gwarantowane; ale kapitalistyczny Olimp ze swoimi neoliberalnymi cerberami-rządami będzie się starał tym wszystkim sterować, kontrolować, obkładać murami, tamować, hamować, itp., itd. - pytanie tylko, czy te nastroje i frustracje, które gdzieś tam się burzą pod tą stabilizowaną płaszczyzną propagandy retorycznej i tanich chwytów PR, będą w stanie przełożyć się na coś konstruktywnego, jakieś pozytywne działanie, które mogłoby rzucić nas w rzeczywistość jakiejś alternatywy dla tej złowróżbnej "TINY"? Czy obecny kryzys, będący jednak mniej dotkliwym od tego, który rozlał się po świecie w latach 30. XX. wieku, zmotywuje społeczności do powyginania systemu-świata, w którym żyjemy, w takim kierunku, żeby żyło się lepiej? Czy też kapitalizm znajdzie sposób na restaurację, by jeszcze mocniej zacisnąć swoje kolczaste druty wokół nas? Czy trzeba czekać, jak sugeruje Wallerstein, jeszcze co najmniej kilkadziesiąt lat na krach kapitalizmu? Krach kapitalizmu w jego obecnej formie? Jak w obecnej formie, to czy ewoluuje, czy da całkiem nową jakość, inny, lepszy system-świat?

Wiemy, że po tym ogromnym kryzysie w latach 30. ubiegłego stulecia była wojna, która przysłużyła się kapitalizmowi znakomicie..

.. jak będzie teraz?

(r)

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Stec bzdur, czyli płeć na chłopski rozum

Właściwie nie miałem zamiaru odnosić się do felietonu Pana Rafała Steca, bo jest pewien poziom dyskursu, na który po prostu szkoda czasu. Jeśli jednak zdecydowałem się na krótki komentarz, to tylko dlatego, że jest ów tekst kolejnym dowodem na zatrważającą miałkość poznawczą młodej polskiej inteligencji. Wspomniany felieton nie jest tekstem jawnie złośliwym, szyderczym, czy umyślnie obraźliwym (dostaje się, jak zwykle, feministkom). Jest po prostu głupi – tym swojskim, siermiężnym, rodzajem głupoty, który atakuje nas codziennie z każdej strony. Nie oczekuję od dziennikarza sportowego wyżyn intelektualnego wyrafinowania, ale oczekuję horyzontów myślowych nieco szerszych niż sklepienie wiejskiej kaplicy. Bo przecież (zgódźmy się z autorem), jest i zawsze było w sporcie miejsce na "ducha postępowości" (wspieranego udatnie m.in. przez feministki), na kontestowanie nieetycznych praktyk społecznych i politycznych. Niestety, jest w nim również miejsce na dyskryminację, bezsensowną normatywność i zaściankową głupotę.

Pan Stec żyje w tym cudownym, niewinnym świecie, który wymyśliła sobie na własny użytek konserwatywna większość polskiej inteligencji, przesiąknięta kościelnym kadzidłem, radykalnie androcentryczna i obrażona na zbyt "postępowy ", sterroryzowany przez wściekłe feministki Zachód. Niech sobie zniewieściali zachodni dekadenci mówią i robią, co chcą: my tu w Polsce dobrze wiemy, jak się sprawy mają. I tak Pan Stec, z miną wioskowego mędrka, zasypuje nas "faktami", które wydają mu się oczywiste. Oczywiste jest dla niego na przykład to, że sport jest własnością mężczyzn:

Na szczęście dla naszych żon, matek, sióstr i kochanek wprowadziliśmy parytety, po dżentelmeńsku zapraszamy je na niemal wszystkie igrzyska i bez wypominania czegokolwiek rozdajemy te same medale za osiągnięcia, które po prawdzie na medale nie zasługują.

W tym miejscu kobiety (które nota bene są istotne wyłącznie w relacji do mężczyzn – jako żony, matki siostry i kochanki) powinny podziękować Panom i Władcom (w tym Panu Stecowi, który dzięki posiadanym genitaliom ma prawo zaliczać się do owych uprzywilejowanych dżentelmenów) za łaskę uczestnictwa w zawodach sportowych. Zaprawdę, jesteśmy wzruszone i wzruszeni tą jakże niezasłużoną szczodrobliwością.

Można domniemywać, że impulsem do napisania omawianego felietonu był etyczny sprzeciw autora wobec upokarzających testów na płeć, którym poddano południowoafrykańską biegaczkę Caster Semenyę. Jest to jedyny impuls, który z autorem podzielam, tak jak podziela go wiele feministek i innych osób o "postępowych" poglądach. Autor szlachetnie piętnuje chamskie dowcipy, które zwróciły jego uwagę w jakimś programie TVN 24 ("brakowało jedynie podanego wprost apelu, by złota medalistka biegu na 800 m wreszcie ściągnęła majtki"). Jednocześnie jednak, o dziwo, zdaje się nie zauważać, że sam w swoim felietonie domaga się w istocie tego samego: ściągnięcia zawodniczce majtek (byle dyskretnie). Bo Stec ma prostą receptę, którą dyktuje mu jego chłopski (bo przecież nie babski) rozum: "masz żeńskie genitalia i czujesz się kobietą, to nią jesteś". Bo przecież baba, jaka jest, każdy (chłop) widzi. Że też nikt na to wcześniej nie wpadł! (Wpadł, wpadł: zanim wprowadzono nowe, bardziej zniuansowane metody weryfikacji płci, zawodniczki musiały paradować nago przed działaczami olimpijskimi.)

Stec sprzeciwia się testom na ustalenie płci nie dlatego, że rozumie całą złożoność zjawiska, które określamy mianem "płeć". Przeraża go fakt, że "wyniki obecnie przeprowadzanych testów sami naukowcy opatrują słowami 'interpretacja' i 'niejednoznaczny'". Bo w świadomości Pana Steca nie ma miejsca na cokolwiek, co nie jest babą (czyli ma pochwę) albo chłopem (czyli ma penisa). Krótka piłka. A jeśli nawet wspomina o "transseksualistach", to jedynie w kontekście anomalii i cierpienia. Zresztą w tym samym akapicie zdaje się sugerować, że za zjawisko transseksualizmu odpowiadają przede wszystkim socjalistyczne reżimy byłego "bloku wschodniego", które faszerowały sportsmenki męskimi hormonami. O osobach interseksualnych autor albo nie słyszał, albo brzydzi się o nich wspomnieć. A przecież mogłoby się okazać (choć niewiele na to wskazuje), że Caster Semenya nie jest ANI kobietą, ANI mężczyzną. Mogłoby się okazać, że jest osobą interseksualną i taką właśnie się czuje. I że jest jej z tym dobrze.

Są takie rzeczy, Panie Rafale, o których się Panu nie śniło. Są takie genitalia, których widok wprawiłby Pana w głęboki kryzys poznawczy. I choć Pański "chłopski rozum" (oraz ogromna część otaczającej nas kultury) podpowiada Panu co innego, płeć (nawet ta biologiczna) nie jest wcale tak oczywista i jednoznaczna, jak się Panu wydaje.

Skandal wokół Caster Semenyi jest doskonałą okazją, żeby przemyśleć i publicznie przedyskutować kwestię płci. Taka gruntowna refleksja mogłaby w konsekwencji doprowadzić do zmiany niektórych praktyk w sporcie, a nawet do zredefiniowania sportu jako takiego. Wskazuje na to dwoje amerykańskich dziennikarzy, Dave Zirin i Sherry Wolf, którzy konkludują swój komentarz do wrzawy wokół Semenyi stwierdzeniem, że nadszedł już czas, aby uwolnić się od przestarzałego i stygmatyzującego przekonania o dwóch jasno określonych, wzajemnie wykluczających się płciach. "Powinniśmy nadal dyskutować nad zaletami i wadami segregacji płciowej w sporcie. Ale w pierwszej kolejności musimy położyć kres testom na płeć i uznać, że płeć biologiczna i kulturowa to zjawiska płynne, w sporcie i poza nim".

Dżentelmena Rafała Steca (i niezliczoną rzeszę innych przedstawicieli młodej i jakże prężnej polskiej inteligencji) na taką refleksję, niestety, nie stać. Dla niego wszystkiemu winne są parytety (sic!). I feministki, oczywiście.
(t)

czwartek, 6 sierpnia 2009

w uzupełnieniu, czyli konkordat musi odejść

W uzupełnieniu kilku ostatnich postów: być może któraś z (około)lewicowych partii zechce wypisać na swoich sztandarach poniższe postulaty:

1) Wprowadzenie do szkół rzetelnej i nowoczesnej edukacji seksualnej (uwzględniającej m. in. wiedzę z zakresu teorii queer).
2) Wprowadzenie do szkół przedmiotu "Wychowanie do życia w demokracji", którego celem byłoby przede wszystkim krzewienie poszanowania dla różnorodności jako fundamentalnej wartości demokracji.
3) Usunięcie nauki religii ze szkół. Rzetelna nauka etyki, która uwzględniałaby etykę katolicką jako jedną z wielu możliwych postaw.
4) Usunięcie z systemu prawnego zapisu o obrazie uczuć religijnych.
5) Wszelkie inne działania zmierzające do wzmocnienia światopoglądowej i religijnej neutralności państwa oraz równego traktowania różnych podmiotów społecznych.

Oczywiście postulaty te nie są możliwe do zrealizowania bez zniesienia konkordatu. Warto przypomnieć sobie pewną notę, której treść w 1996 r. upublicznił z mównicy sejmowej poseł Ryszard Zając:
Każdy konkordat jest rezygnacją państwa z pewnych jego uprawnień oraz zobowiązaniem państwa do pewnych świadczeń na rzecz kościoła katolickiego. W zamian za podarunki tego rodzaju rządy autorytarne kupują sobie od hierarchii kościelnej swoistą legitymizację ¬ poparcie ich władzy jako zgodnej z boskimi nakazami. W niektórych przypadkach zyskują też wpływ na obsadę wysokich stanowisk kościelnych. System demokratyczny ani nie potrzebuje takiej legitymizacji, ani nie może jej uzyskać. Demokracja jest dla kościoła wrogiem numer jeden od dwóch stuleci, z krótką przerwą, podczas której był nim totalitaryzm w wydaniu agresywnie ateistycznym, i nie ma podstaw, aby sądzić, że ulegnie to zmianie. Z drugiej strony przyznawanie kościołowi jakichkolwiek przywilejów narusza fundamenty demokracji, nawet jeśli jej fasada zostanie zachowana. (anonimowa nota adresowana do prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego)
(t)

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Gdzie zaczyna się skrajność?

Przeglądając internetowe fora związane ze środowiskami lewicowymi, nie można nie zauważyć, jak wiele osób utożsamiających się z lewicowym światopoglądem w istocie wyznaje konserwatywne (niekiedy wręcz ultrakonserwatywne) poglądy w tzw. sferze obyczajowej. Dotyczy to takich kwestii, jak aborcja, tzw. mniejszości seksualne czy równouprawnienie płci (np. parytet). Jeden z niedawnych przykładów stanowią zamieszczone na portalu lewica.pl komentarze pod informacją o pikiecie przeciwko antyaborcyjnej wystawie "Wybierz życie" prezentowanej na jednym z głównych placów Bielska-Białej. Ekspozycja ta atakuje istniejący w Polsce "konsensus" i domaga się całkowitego zakazu aborcji, niezależnie od okoliczności, co np. skazywałoby kobietę, dla której ciąża stanowi poważne zagrożenie życia, na niemal pewną śmierć. Mimo to większość komentatorów z forum lewica.pl zdaje się popierać samą wystawę (w imię "wolności słowa"), a niektórzy dość jednoznacznie podpisują się pod jej skrajnym przekazem (aborcja=morderstwo).

Wypowiadający się nt. bielskiej wystawy w TV Silesia dr Piotr Kulas – starając się zachować wyważony, naukowy ton – wtrąca w pewnym momencie, że w przypadku tej wystawy "nie można oczywiście mówić o żadnym skrajnym podejściu". Zastanawiam się: jeśli porównywanie aborcji do ludobójstwa i nazywanie lekarza zbrodniarzem nie jest skrajną postawą, to CO nią jest? Jak bardzo mainstreamowy dyskurs moralistyczny przesunął się w stronę katolickiego integryzmu, żeby nie dostrzegać w tej wystawie postawy skrajnej? Co w takim razie miałoby być rzeczywiście skrajną postawą: strzelanie do lekarzy dokonujących legalnych aborcji, tak jak miało to wielokrotnie miejsce w Stanach Zjednoczonych? Niewykluczone, że gdyby w Polsce istniał łatwiejszy dostęp do broni, także i u nas dochodziłoby do podobnych aktów. No bo czyż nie jest bohaterem ten, kto w imię wyższej konieczności (zapobieżenie ludobójstwu) składa ofiarę z własnego życia (być może nawet z własnego zbawienia), eliminując lekarza-ludobójcę?

[ciąg dalszy: tutaj]

(t)

poniedziałek, 27 lipca 2009

"Wybierz życie", fundamentalizm religijny a mainstreamowy katolicyzm w Polsce

Parę przemyśleń na temat ekstremalnie antyaborcyjnej wystawy "Wybierz życie" na Pl. B. Chrobrego w Bielsku-Białej.

1. W dojrzałej demokracji liberalnej, do której Polska aspiruje, demokratyczna przestrzeń publiczna powinna być miejscem konstruktywnego dialogu pomiędzy różnymi stanowiskami etycznymi, a nie szczucia jednej grupy społecznej na inną, kierującą się innymi zasadami etycznymi. W demokrację wpisana jest różnorodność filozofii na życie, a Konstytucja gwarantuje wolność wyznania i sumienia, wolność wyboru. Przestrzeń publiczna powinna być właśnie miejscem szacunku dla poglądów drugiego człowieka - miejscem dialogu zbudowanego na merytorycznych, logicznych argumentach, zasadzających się na współczesnej wiedzy naukowej, szczególnie w tak drażliwych kwestiach, jak prawa kobiety do decydowania o własnym ciele i życiu.

Wystawa ta tymczasem nie ułatwia, a wręcz uniemożliwia, przeprowadzenie jakiejkolwiek wyważonej obywatelskiej dyskusji nad obowiązującym porządkiem prawnym i standardami demokratycznymi. Jest ona przejawem fundamentalizmu katolickiego; jest to skrajnie ideologiczne stanowisko w kwestii aborcji.

Zatem jeśli pojawiają się takie fundamentalizmy, zaogniające konflikt światopoglądowy i radykalizujące postawy, trzeba liczyć się z tym, że będą miały miejsce równie radykalne reakcje.

2. Wystawa ta nie zmusza do analizowania innych pozycji etycznych, ale wkłada w głowę katoliczki i katolika myśli i emocje. Już jednoznaczne. Faszeruje ideologiczną agresją, nienawiścią. Manipulując obrazem, jak i retoryką, doprowadza katoliczki i katolików do ideologicznej wściekłości - co przekłada się na nastroje społeczne, nastawienie do innego stanowiska etycznego w tej materii. Jaki może być rezultat takiego fundamentalizmu, przekonują się o tym w Stanach Zjednoczonych, gdzie fundamentaliści religijni zabijają lekarki/lekarzy, które/którzy przeprowadzają aborcję.

3. Wystawa "Wybierz życie", utrzymując się we wspólnej demokratycznej przestrzeni publicznej miasta, tak naprawdę właśnie godzi w demokrację, w postulaty konstytucyjne. Jej obecność na Pl. B. Chrobrego to sankcjonowanie degradowania zasad prawdziwej demokracji, państwa świeckiego. Bo jest ona przeciwko wolności wyznania. Przeciwko wolności sumienia. Nie ma w niej szacunku dla drugiego człowieka i jej/jego innej ścieżki etycznej. Aż zdumiewa niesłychanie, że władze miasta, które przecież mają stać na straży porządku konstytucyjnego, standardów debaty publicznej i wreszcie samej demokracji, pozwalają na to, aby ten porządek, te standardy i wreszcie ta demokracja były negowane, przekreślane i wyszydzane.

Zgoda miasta na nią, jak również poparcie prawicowych, katolickich obywatelek i obywateli, są też dowodami na to, że w Polsce fundamentalizm religijny stał się "normalnym", mainstreamowym katolicyzmem.
(r)

środa, 22 lipca 2009

Czyje uczucia wolno obrażać, czyli katodyktatura rulez

Mało kto kwestionuje dziś zasadę, zgodnie z którą nowoczesne państwo powinno gwarantować wolność religijną. Czym innym jednak gwarancja swobody wiary i wyznania, a czym innym specjalna ochrona prawna roztaczana nad wszystkim, co się z religią wiąże. W Polsce "obraza uczuć religijnych" to potężny oręż w walce ze wszystkim, co niezależne, odmienne, niezgodne z fundamentalistyczną, katolicką wizją świata.

Polskę pokrywa gruba warstwa katolickiego betonu, którego nawet kwas solny nie ruszy. Katodyktatura dusi w zarodku niemal każdy przejaw niezależnej myśli lub ekspresji artystycznej. Obrzydliwa jest obłuda, z jaką katoliccy publicyści szafują określeniami typu "dyktatura poprawności politycznej" albo "homo-terroryzm". Robią to w państwie, w którym katoliccy fundamentaliści, których symbolem stał się ksiądz Rydzyk, od lat nie ponoszą ŻADNYCH konsekwencji swoich ksenofobicznych, rasistowskich, homofobicznych praktyk i wypowiedzi, podczas gdy np. artyści, którzy odważą się złamać tabu, są ciągani po sądach lub poddawani instytucjonalnemu ostracyzmowi. Nic dziwnego, że ogromna część współczesnej polskiej kultury i nauki pozostaje jałowa, zaściankowa i nieatrakcyjna: tylko wolność twórcza i intelektualna może być gwarantem tworzenia nowej jakości.

Po Polsce jeździ od kilku lat wystawa "Wybierz życie"; obecnie można ją oglądać w centrum Bielska-Białej, w ogólnie dostępnym miejscu publicznym. Głosy sprzeciwu są nieliczne i zwykle dotyczą jedynie nadmiernej drastyczności prezentowanych fotografii. Tymczasem hasło "Biskup nie jest bogiem" (jakże oczywiste!) okazało się już zbyt kontrowersyjne, żeby mogło pojawić się oficjalnie w przestrzeni publicznej. Nie wspomnę już o licznych wystawach, które zamykane są w związku z "obrazą uczuć religijnych" albo o akcji "Niech nas zobaczą", która – pomimo swej bardzo łagodnej formy – wywołała ogromną falę sprzeciwu i agresji.

Wystawa "Wybierz życie" to dobitny dowód na istnienie polskiej katodyktatury. Każe ona po raz kolejny zadać pytanie: czyje uczucia wolno obrażać? Bo wiemy już wszyscy, że nie wolno obrażać jak najszerzej rozumianych uczuć katolickich. Ale dlaczego równa ochrona prawna nie dotyczy uczuć osób o niekatolickim światopoglądzie? odmieńców seksualnych? kobiet, które chce się zmuszać do rodzenia dzieci poczętych w wyniku gwałtu?

Nawet jeśli katolicyzm jest faktem wpisanym w polską rzeczywistość, uprzywilejowana pozycja, jaką zapewnia mu polskie prawo (i codzienna praktyka sprawowania władzy) jest nie do pogodzenia ze standardem nowoczesnego państwa bezwyznaniowego.

Dlatego wszelkim przejawom katolickiego terroru należy powiedzieć głośne i zdecydowane NIE! (Oops, czyżbym obraził czyjeś uczucia religijne?)
(t)

poniedziałek, 29 czerwca 2009

ŚWIADOMOŚĆ DEMOKRATYCZNA, KATOLICYZM I ETYKA

Są takie sfery etyczne i obyczajowe, kierunek realizacji których powinien być indywidualną sprawą każdego obywatela i obywatelki. Państwo nie powinno dyktować warunków, na których muszą być one realizowane przez jednostkę; nie powinno wytyczać jednej normy (prawnej!) i później karnie ją egzekwować. Te sfery to, między innymi, ludzka seksualność i cielesność.

Trzeba również usprawnić oraz zreorganizować wokół idei równości, szacunku i akceptacji dla odmienności edukację z zakresu świadomości obywatelskiej i kultury demokratycznej.

W Konstytucji jest zapisany rozdział między Kościołem i Państwem, między religią a świeckością. Nie może być przyzwolenia na to, aby jakiś poseł czy jakaś posłanka próbowali nagiąć system prawno-społeczny państwa do wytycznych katolicyzmu, zrobić państwo pod względem prawno-społecznym na mańkę katolicką. Takie próby, już na płaszczyźnie retorycznej, muszą się spotykać z ostrym sprzeciwem.

Karygodne i żenujące jest właśnie działanie Jarosława Gowina i jego katolickiej "komisji etycznej" ds. in vitro. Karygodne są poczynania Bolesław Piechy z PiS, który złożył projekt ustawy o całkowitym zakazie in vitro. Karygodne są wystąpienia biskupów i przemówienia księży, piętnujące kobiety, które zdecydowały się na zapłodnienie in vitro, nawołujące do zorganizowania kodeksu prawnego wokół katolicyzmu.

Sam fakt, że ktoś czy ktosia usiłuje przepisać prawo i system społeczny po katolicku, moim zdaniem, świadczy o tym, że ta osoba albo nie ma, albo nie chce mieć, pojęcia o tym, co to znaczy żyć w państwie demokratycznym, świeckim, niewyznaniowym.

Ktoś czy ktosia mógłby czy mogłaby powiedzieć, że właśnie na tym polega przecież demokracja. Że to większość parlamentarna decyduje o kompozycji ideologiczno-politycznej przestrzeni prawno-społecznej państwa. Że jak większość tą stanowią katolicy i katoliczki, to mają pełne prawo do tego, aby właśnie podciągać państwo pod szablon katolicki. - Nie mają do tego prawa.

Nie mają do tego prawa.

Demokracją nie są totalitarne rządy większości parlamentarnej; demokracja to bowiem dbanie o to, aby w państwie bezpiecznie i komfortowo mogła i mógł się zrealizować każda obywatelka i każdy obywatel bez względu na jej i jego wyznanie, orientację seksualną, płeć, rasę, etniczność, nie/pełnosprawność, itp.

Demokracja to właśnie stanie na straży pluralizmu w przestrzeni społecznej i kulturalnej państwa; pluralizmu etycznego, który jest niczym innym, jak istnieniem na takich samym prawach w państwie różnych kodów i koncepcji etycznych, różnych filozofii i pomysłów "na życie" i na związek/relację międzyludzką.

Demokracja to umiejętność zrozumienia, że różnorodność i odmienność wpisane są w świat, który na otacza. Umiejętność zrozumienia, że nie mamy prawa (stając / stojąc na straży porządku demokratycznego) dyktować drugiemu człowiekowi naszych własnych, katolickich, koncepcji na życie.

(r)

środa, 24 czerwca 2009

POŻĄDEK

Korektor! Gdzie się podział korektor?! Ktoś musi w końcu zrobić porządek!

Stop! – zawołał autor. – Biorę winę na siebie. Oto dokonałem świadomego, bezpardonowego gwałtu na ortografii. Zostałem adwokatem kakografii.

"Ż" – ten agent obcego (nie)porządku, agent pożądania – wdarł się podstępnie, pod przykrywką homofonii, w odwiecznie ustalony ład ortograficzny. Rozpoznasz go po alfabecie, lecz w mowie nigdy nie będziesz już pewien, czy usłyszałeś "porządek" czy zawirusowany "pożądek". Nie będziesz wiedział, czy jesteś jeszcze w bezpiecznym świecie swojskich reguł, czy może już wkroczyłeś niepostrzeżenie w świat ortograficznej anarchii.

Nastąpiła zatem irupcja pożądania, tej odśrodkowej siły, która czai się za każdym porządkiem, w jego niestrzeżonych zakamarkach, by zaatakować znienacka. Wyparte poza ramy porządku, pożądanie zaznaczyło swą obecność (dys-)(orto-)graficznie.

Porządek to efekt (po)rządzenia, efekt regulacyjnej funkcji władzy. Porządek musi się powielać, powtarzać, utwierdzać. Potrzebuje całej armii stróżów, celników, korektorów.

Pożądanie, natomiast, jest zawsze odmieńcze. Wkrada się do swojskiego porządku i odmienia go. Przestawia litery, zmienia parametry, zaburza rytm. Niekiedy, choć rzadko, obala istniejący ład. Wszelkie pożądanie jest pragnieniem przemiany.

Pożądanie jest jednak od porządku zależne. Jeśli uznamy, że jest siłą proaktywną, to musi istnieć inna, reaktywna siła, która ustanawia porządek, regułę, powtarzalność; siła samozachowawcza. (Dobry smak podpowiada, że przesadą byłoby nazwanie tej siły "porządaniem".)

A pożądek? Pożądek jest tworem oksymoronicznym, nietrwałym, niemożliwym. Nie ma przyszłości w ortografii, nie stanie się regułą. "Ż" pozostanie tylko symptomem, chwilowym zakłóceniem, jednostkowym aktem jouissance.
(t)

piątek, 19 czerwca 2009

poranienia i paragrafy

Po publikacji reportażu Jacka Hugo-Badera w GW "Podziemnie życie Ewy H." ukazały się w internecie dwa teksty krytycznie odnoszące się do zastosowanej przez dziennikarza formuły: krótki komentarz na stronie Krytyki Politycznej i nieco dłuższe omówienie na Feminotece. Pod tym ostatnim bohaterka reportażu Ewa Hołuszko zamieściła obszerny komentarz, który obnaża skandaliczne kulisy powstania reportażu oraz manipulacje, jakich dziennikarz dopuścił się na zebranym materiale. Zachęcam do lektury tych tekstów i komentarzy.

Na marginesie tej dyskusji chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na pewien drobiazg: w reportażu pada stwierdzenie (raczej wyrwane z kontekstu), że "transseksualistki to głęboko poranione, pokiereszowane osoby, bo bardzo często przeszły przez ręce gejów, nie będąc homoseksualne". Takie sformułowanie ma oczywisty wydźwięk homofobiczny: wynika z niego, że "poranienie" i "pokiereszowanie" osób transseksualnych jest rezultatem jakichś niecnych działań okrutnych gejów (lesbijki, jak zwykle, pozostają przemilczane). I chociaż tzw. "środowisko gejowskie" potrafi być na swój sposób wykluczające i normatywne, to przecież często osoby transseksualne mogą liczyć choćby na odrobinę wsparcia właśnie wśród odmieńców seksualnych. Nie chcę już dociekać, skąd ta uwaga, w takiej formie, wzięła się w reportażu – ale warto (krytycznie) odnotować jej obecność.

I jeszcze jedna obserwacja, z innej beczki. Jak można się dowiedzieć z reportażu, po ustaleniu przez sąd właściwej płci (a powołuje się w tym celu cały sztab ekspertów), w pierwszym rzędzie zmieniane są dokumenty, a korekcja płci (która formalnie nie powinna być nazywana "zmianą") jest niejako wymuszona przez konieczność dostosowania cielesności do stanu zgodnego z dokumentami. (Cały ten proces jest długi, żmudny i nierzadko upokarzający.) Tylko w nowoczesnym systemie biurokratyczno-prawnym dokumenty mają pierwszeństwo nad cielesnością, a zmiany w anatomii są wtórne względem mocy dokumentu. Można by rzec, że korekcja płci służy zrobieniu "porządku w papierach" – a nie jest uzasadniona np. prawem jednostki do szczęścia i samorealizacji.

Brzmi to trochę tak, jak w powieści Paragraf 22, gdzie fizyczna obecność bohatera nie jest bynajmniej wystarczającym dowodem na to, że żyje, skoro w papierach został uznany za poległego.
(t)

poniedziałek, 15 czerwca 2009

queerowanie Akademii

Jak zwykle nie w porę: zaczynają się wakacje, a ja znowu wyskakuję z poważnym tematem. Takie to już u mnie kiepskie wyczucie koniunktury...

To, co poniżej, to moje notatki do dyskusji nt. "queerowania Akademii", w której jakiś czas temu miałem wziąć udział (i w końcu nie wziąłem). Pomyślałem, że nadadzą się do bloga -- chociaż wiem, że temat trudny i dla wielu mało ciekawy. Mimo to życzę ekscytującej lektury całej rzeszy moich wiernych czytelników! ;D


1) Czym w ogóle jest „queerowanie”? I co oznacza „queer” w polskim kontekście? Czy sama obecność „geja” i lesbijki” w akademickim dyskursie (w kontekście innym niż moralne potępienie) jest już „queerowaniem”?

a) „queer” jako modne słowo wśród młodych, wielkomiejskich gejów

b) „queer” jako zwykły synonim geja/lesbijki

c) „queer” jako „wiedza tajemna” pewnej grupy akademików

Propozycja:

a) queer nie może w żaden sposób być wykorzystywany do stawiania się w pozycji uprzywilejowanej (w akademii czy poza nią)

b) nie może służyć „zbijaniu kapitału” (politycznego, społecznego, kulturowego itp.)

c) nie może wykluczać (np. gejów i lesbijki z prowincji, osób biseksualnych itd.)

d) potrzebne jest podnoszenie świadomości społecznej na temat teorii queer (głównie, ale nie tylko, w społeczności odmieńców i ich politycznych przedstawicieli)

2) Czy w polskim kontekście warto i należy rozróżniać pomiędzy koncepcją „gejowskiej / lesbijskiej tożsamości płciowej” a opartą na krytyce tożsamości koncepcją „queer”? Może najpierw należy dążyć do „zdobycia przyczółków” poprzez silne zakotwiczenie w świadomości społecznej i w dyskursie akademickim tradycyjnie rozumianego „geja” i lesbijki”? A może w ogóle teoria queer już się przeżyła i wypaliła?

Propozycja:

a) Myślę, że teoria queer się nie wypaliła, ale (w sposób typowy dla polskiej akademii) zanim jeszcze zdołała poważnie „przeorać” nasze myślenie o płci i seksualności, została dość pobieżnie zaanektowana, zmoderowana, a przez niektórych szybko uznana za „passé”.

b) W teorii queer tkwi ogromny potencjał, ale do jego wydobycia potrzebna jest równie ogromna praca intelektualna -- na którą raczej nie ma co liczyć, ze względu nie tylko na konserwatyzm (żeby nie powiedzieć intelektualną inercję) polskiej akademii, ale także rozwiązania strukturalno-systemowe, które w skuteczny sposób blokują tego typu przedsięwzięcia.

c) Zanim w ogóle zaczniemy poważnie myśleć o „queerowaniu” polskiej akademii, konieczna (choć mało prawdopodobna) jest dyskusja na temat kultury akademickiej w ogóle, na temat roli uczelni wyższych w demokratycznym społeczeństwie. Potrzebna jest zasadnicza przemiana – zarówno systemowa, jak i mentalnościowa – w sposobie pojmowania akademickości, zwłaszcza w naukach humanistycznych. Kluczowe dla takiej przemiany jest upowszechnianie słabo obecnego w polskiej kulturze edukacyjnej krytycznego myślenia. Należy przeciwstawiać się inżynieryjno-menedżerskiemu podejściu do edukacji wyższej, idei „zarządzania wiedzą” (a także, na innym poziomie, „zarządzania różnorodnością”) przez nowoczesne kapitalistyczne państwo. Choć brzmi to nieco patetycznie: należy bronić wolności akademickiej i autonomii działalności naukowej i intelektualnej.

d) Jeśli „queerowanie” ma mieć jakikolwiek głębszy sens, to nie może być wyłącznie dopisaniem kolejnej kategorii do katalogu akademickich dyscyplin / tematów / metod badawczych; musi mu towarzyszyć szerszy kontestatorski / konfrontacyjny „duch” -- podobny do tego, jaki towarzyszył początkom ruchu queer. Dla teoretyka / badacza queer stan „normy” to stan kryzysu, a queer jest właśnie odpowiedzią na ten „kryzys normalności.” Dlatego tym, którzy po zwycięstwie formacji konserwatywno-liberalnej w ostatnich wyborach liczą na „powrót do normalności” po mrocznych czasach kaczyzmu, teoria queer ma wiele do zaoferowania.
(t)

wtorek, 9 czerwca 2009

europejskie tango (a miałem nie pisać o wyborach!)

Europa znalazła się w iście mrożkowskiej sytuacji: budowany przez lata "model liberalny" jest coraz ostrzej kontestowany przez rosnące w siłę ultrakonserwatywne, ksenofobiczne partie prawicy. W Polsce największym kontestatorem zastanego porządku publicznego (przynajmniej w sferze symbolicznej) jest przecież Jarosław Kaczyński. Stabilizująca "zachowawczość" modelu liberalnego paradoksalnie nadaje ideom narodowo-konserwatywnym posmaku "rewolucyjności", a rewolucja jest sexy i potrafi uwodzić. Kaczyński i jego rozliczni kuzyni z innych europejskich krajów stawiają dotychczasową "normalność" pod znakiem zapytania, natomiast ogromna część ruchu LGBT tej normalności gotowa jest bronić do ostatniej kropli krwi, widząc w niej "spełnioną utopię", jak napisało ostatnio dwóch ważnych przedstawicieli tego ruchu w Polsce. Zdaję sobie, oczywiście, sprawę, że inna jest "normalność" w wydaniu holenderskim, a inna w polskim – ale i tak chciałoby się zakrzyknąć: "Nie wierzcie w utopie, zwłaszcza te spełnione!" (To właśnie w Holandii ultraprawicowa partia Geerta Wildersa odniosła ogromny sukces.)

Z odmieńczego punktu widzenia warto być może skorzystać z pewnego "rozchwiania" europejskiej polityki i spróbować dokonać takich interwencji, które z jednej strony zredefiniują szereg parametrów (np. tożsamościowych) modelu liberalnego, a z drugiej strony przeciwstawią się groźnej fali ksenofobii i nacjonalizmu. Czy nie udało się tego dokonać, choćby w niewielkim stopniu, szwedzkiej Partii Piratów, która przemyciła do europarlamentu alterglobalistyczne idee uderzające w podstawowe zasady współczesnego korporacyjnego kapitalizmu i poszerzające sferę wolnościową?

Wiem, ambitny plan. Może nawet nieco, hmm… utopijny?
(t)

czwartek, 4 czerwca 2009

100 ways to be a good girl

W jednym z krótkich filmów, które składają się na cykl Artura Żmijewskiego "Demokracje", ksiądz mówi z ambony (cytuję z pamięci): "Żono, bądź posłuszna swojemu mężowi. Mężu, opiekuj się swoją żoną". Nic nowego, oczywiście – właśnie w powtarzalności tego imperatywu (a już zwłaszcza w tak zrytualizowanym kontekście, jak nabożeństwo kościelne) leży jego regulująca moc, jego pozorna oczywistość. To nie jest, rzecz jasna, jakiś główny przekaz wypływający z projektu Żmijewskiego – o jego ważkich przekazach mądrzy ludzie napiszą jeszcze wiele mądrych tekstów.

Przytoczona scenka pokazuje jednak, jak bardzo "bycie dobrym" (a jest to, wbrew pozorom, bardzo normatywny osąd, którego stawką bywa często akceptacja wspólnoty lub wykluczenie z jej grona) zależy od pozycji w hierarchii władzy. Kiedy jest się w relacji podporządkowania (albo takie przynajmniej jest oczekiwanie społeczne), bycie dobrym oznacza pokorę i uległość, kiedy natomiast jest się w pozycji władzy, za "dobroć" uznaje się cechę, którą nazwałbym ze staroświecka "łaskawością" (w przeszłości był to np. "ludzki pan", a dzisiaj przykładem może być "dobry chłop, bo żony nie leje").

Dzień wcześniej obejrzałem "Antychrysta". Nie zamierzam wdawać się tu w jakieś wielkie rozważania; napiszę tylko, a propos powyższej obserwacji, że odebrałem film von Triera jako (między innymi) komentarz na temat zachodniej, judeo-chrześcijańskiej metafizyki dobra i zła. W metafizyce tej kobieta i tak zawsze wyląduje w pozycji "wspólniczki szatana", nosicielki zła, podczas gdy mężczyzna – jako nosiciel racjonalnej etyki – zawsze wygra jako "dobro". I nieważne, że bohater-psychiatra w swoim nowoczesnym, naukowym podejściu do terapii odrzuca kategorie "dobra i zła" i potępia, jak każe zdrowy rozsądek, XVI-wieczne procesy czarownic: w końcu przecież sam zabija żonę-czarownicę i dosłownie pali ją na stosie. Właśnie po to, by mogło zwyciężyć to bardzo dwuznaczne "dobro", które reprezentuje. (Zupełnie nie zgadzam się z tymi interpretacjami, które doszukują się w filmie mizoginii.)

Skunk Anansie (Skin) śpiewa w jednej z moich ulubionych piosenek: "I know 100 ways to be a good girl". Któż ich nie zna?



(t)

niedziela, 31 maja 2009

hetero-manifest

Myślę, ze nadszedł już czas, aby rozpocząć w naszym kraju walkę o prawa osób heteroseksualnych.

Drogi heteroseksualisto, droga heteroseksualistko! Pamiętaj, że:

1. MASZ PRAWO do nieskrępowanego korzystania z własnego ciała;
2. MASZ PRAWO nie bać się eksperymentować ze swoją seksualnością;
3. MASZ PRAWO do niekonwencjonalnych praktyk seksualnych;
4. MASZ PRAWO nie wstydzić się takich praktyk;
5. MASZ PRAWO zostać odmieńcem.

Albowiem NIE MA WOLNOŚCI BEZ SEKSUALNOŚCI!
(t/r)

piątek, 29 maja 2009

co nowego w eugenice?

News dla tych, którzy w autorytecie Nauki (np. w genetyce) szukają uzasadnienia dla "naturalności" zachowań homoseksualnych:

Kandydatka do PE: Homoseksualizm to choroba genetyczna

Każde "naukowe" wyjaśnienie "genezy" odmienności seksualnej otwiera możliwość równie "naukowej" metody skorygowania "błędu natury".

Nie chodzi o "naturalizację" odmienności seksualnej, tylko o "denaturalizację" wszelkiej ludzkiej seksualności. Bo człowiek z natury jest nienaturalny – przynajmniej o tyle, o ile pojęcie "natury" służy legitymizacji norm społecznych. A najczęściej temu właśnie służy.
(t)

sobota, 16 maja 2009

obłędne nauki pani Jolanty

Artykuł Pani Jolanty Tomczak pt. "Obłędne nauki o gejach", który ukazał się na internetowych stronach Naszego Dziennika to istna kopalnia błędów logicznych, hermetycznego, ideologicznego, katolickiego myślenia, podstępnych, manipulatorskich sztuczek retorycznych.

W tekście jest mnóstwo kwestii, które można by odpowiednio krytycznie skomentować.

Na przykład, część, w której katolicka dziennikarka wyszydza fakt, że osoby homoseksualne mogą mieć własne dzieci i prawo do ich wychowywania. Logika myślenia, katolicka logika, dodajmy, tej Pani idzie według brutalnie konwencjonalnej linii: są homoseksualiści, uprawiają homoseksualny seks, taki seks do niczego prokreacyjnego na pewno nie prowadzi.

Logika ta, prawdę powiedziawszy, pada pod własnym ciężarem. Bo jakoś wychodzi z pozycji esencjonalistycznej, przyjmującej, że istnieje coś tak niezmiennego i stabilnego, jak homoseksualizm. Homoseksualizm niedający się skruszyć, twardy jak skała.

A przecież, według katolickiej filozofii, tutaj chodzi tylko o te tak zwane "nieuporządkowane zachowania" seksualne, o akty seksualne. Nie może być mowy o homoseksualnej tożsamości, może być? Nie może.

Skoro na świecie istnieją tacy psychologowie i lekarze, którzy bez problemu mogą "wyleczyć" z homoseksualizmu, zatem - oczywiste musi być, że - "homoseksualiści" mogą mieć własne dzieci. Spłodzone, na przykład, w związkach heteroseksualnych, w których tkwili przed albo po tym, jak wzięły ich we władanie diabelskie siły homoseksualnych, nieuporządkowanych pragnień, prawda?

Dzieci. Że już nie wspomnę o innych sposobach na dziecko. Geje i lesbijki mogą mieć i mają dzieci. Lesbijki mogą zrobić to metodą in vitro. Albo "umówić się" ze swoim przyjacielem gejem czy hetero, pobrać od niego materiał genetyczny i się zapłodnić. Geje mogą być tatusiami. Mieć dzieci z heteroseksualnych związków. Albo zrobić to ze swoją przyjaciółką, lesbijką, bo chcą mieć dziecko. Tyle sposobów. A Pani dziennikarka jakoś myśli tylko o seksie. Homoseksualnym seksie.

Jest to co namniej podejrzane. Homoseksualny, odmieńczy seks, owszem, jest pociągający. Pani o tym wie?
(r)

niedziela, 10 maja 2009

nauka i nauczka

Jak wiadomo, konferencja anty-homoseksualna jednak się odbyła, chociaż formalnie nie na UKSW. Wiadomo też, że mesjasz Cameron jeździ po Polsce, niosąc Polakom Prawdę, Dobro i Zbawienie.

W nowoczesnym, demokratycznym państwie takie konferencje i wykłady mają oczywiście prawo się odbywać – podobnie jak mają się prawo odbywać np. zjazdy ufologów. A rolą "oświeconych" środowisk jest wydarzenia takie wytykać palcami, obśmiewać, torpedować. Albo i przemilczać.

Najgłośniejsze protesty budzi nawet nie to, co wygaduje Cameron i jego wierna trzódka (ileż razy już to słyszeliśmy!), ale fakt, że ich wystąpienia odbywają się na uniwersytetach – a te są przecież publiczne i finansowane z naszych podatków; można takie konferencje jakoś tolerować, dopóki odbywają u księdza pod sutanną, w jakimś domu modlitw i zawodzeń; można je wówczas bezpiecznie relegować do sfery wiary (albo, jak kto woli, zabobonu), ale uniwersytet ma być świątynią NAUKI.

To odwołanie się do (rzekomo neutralnej światopoglądowo) nauki – wspartej autorytetem państwa, z jego oświeceniowym ideałem niesienia ludowi "kagańca oświaty" – wydaje się bardzo dobrym, społecznie nośnym argumentem.

Nie wolno jednak zapominać, że kategoria "naukowości" jest jedną z najbardziej normatywnych kategorii we współczesnym świecie. To, co "naukowo dowiedzione" rzadko kiedy podlega dyskusji. Studiom queer też w wielu kontekstach akademickich odbiera się status naukowości (zdecydowanie nie figurują one w oficjalnym spisie dyscyplin naukowych w Polsce).

Czy nie jest paradoksem odwoływanie się do autorytetu psychologii ("przecież oficjalna psychologia nie uznaje już homoseksualizmu za dewiację"), podczas gdy to właśnie dyskurs psychologiczno-medyczny właściwie powołał "homoseksualizm" do życia, stworzył i upowszechnił współczesne kategorie myślenia o seksualności? Jeśli sto lat później ten sam naukowy dyskurs "od-patologizował" to, co sam kiedyś wymyślił (jako patologię), to oczywiście bardzo dobrze. Ale szukanie w tymże dyskursie wsparcia dla afirmacji różnych odmieńczych seksualności może budzić uzasadnione wątpliwości.

Bo przecież można o seksualności myśleć inaczej niż jako o 3 orientacjach seksualnych (a właściwie dwóch i jednej mieszanej). Można wręcz dążyć do obalenia kategorii "homoseksualizmu" rozumianego jako jednolita i trwała orientacja czy tożsamość seksualna, a wówczas wywody Camerona stają się bezprzedmiotowe.

Co można, a czego nie można na uniwersytecie? Albo raczej: co wypada, a co nie wypada? Nie jest to kwestia przyznania (lub odmowy przyznania) czemuś statusu naukowości, ale raczej kwestia społecznej legitymizacji takich lub innych rodzajów wiedzy. Bo uniwersytet, jako instytucja obdarzona wsparciem państwa i dużym szacunkiem społecznym, ma potężną moc legitymizującą.

Jeśli rektor UKSW uznał, że konferencja "Homoseksualizm z naukowego i religijnego punktu widzenia" byłaby jednak obciachem – to świetnie, zadziałały jakieś mechanizmy środowiskowo-piarowskie. Ale ten miecz jest obosieczny: konferencja gejowsko-lesbijska albo queerowa też może zostać odwołana z identycznych względów. Nie raz zresztą tak się działo.

Nie twierdzę, że nie należy w pewnych sytuacjach odwoływać się strategicznie do kategorii (czy normy) naukowości. Nie należy jednak czynić tego bezkrytycznie, ignorując szereg pułapek, w które kategoria ta może nas uwikłać. Bo to nie "ekspercka wiedza" powinna nas w końcu określać, prawda?
(t)

środa, 6 maja 2009

koń-ferencja jaka jest, każdy widzi

Wielce zasmuciła mnie wiadomość o odwołaniu konferencji "Homoseksualizm z religijnego i naukowego punktu widzenia", która miała się odbyć na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.


Już sam tytuł konferencji brzmiał niezwykle obiecująco: o ile dobrze rozumiem, szacowni prelegenci mieli za zadanie obnażyć zasadniczy i niemożliwy do przezwyciężenia rozłam między katolickim i naukowym podejściem do homoseksualizmu. Miałem nadzieję, że zdążę dołączyć do tego uczonego grona, do tej – nie bójmy się tego słowa – awangardy polskiej i światowej nauki i dane mi będzie wygłosić referat na jeden z poniższych tematów:

Geneza zachowań heteroseksualnych.
Medyczne konsekwencje katolicyzmu. Czy to da się leczyć?
Josef Fritzl a etyczne aspekty heteroseksualnej rodziny.

W trakcie konferencji zamierzałem również rozdać wśród uczestników i słuchaczy ten oto cudowny medalik:


Pomimo chwilowego zwycięstwa gejowskiego lobby (z oczywistym poparciem międzynarodowej żydokomuny), mam nadzieję, że organizatorzy tej cudownie poczętej, lecz w ostateczności poronionej konferencji, czyli Koło Nieukowe Zmyśli Politycznej i Prawnej UKSW, zaproszą mnie kiedyś na gościnne wykłady. Liczę również na to, że Pani Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego zarządzi kontrolę tej światłej wstecznicy – pardon, wszechnicy – i zweryfikuje tematy prowadzonych tamże prac magisterskich. Jeśli nie znajdzie się wśród nich praca, która odpowie ostatecznie na pytanie: "CZYJĄ krew piją geje?", oraz taka, która zbada krwiopijcze skłonności lesbijek, wówczas uczelnię należy natychmiast zamknąć.

P.S. Wydaje mi się czasem, że pytanie o summę relacji społecznych można sprowadzić do jednego, podstawowego pytania: "Kto pije czyją krew?" Postuluję tym samym powstanie socjologii wampirycznej.
(t)

wtorek, 5 maja 2009

Apel aktywisty!

Zabrzmię może dla niektórych melodramatycznie i patetycznie, ale powiem, że obowiązkiem każdego lewicowego aktywisty i każdej lewicowej aktywistki jest uczestniczenie w wyborach i oddawanie ważnego głosu.

(Będzie to brzmiało aktywistycznie.)

(Zaznaczam, że pomimo tego, że bardzo bliskie są mi idee postanarchizmu, w tym wpisie motywuję się pragmatyką polityczno-społeczną. To znaczy: jako że, używając określenia Marksa, w "historycznej teraźniejszości" mało prawdopodobne wydaje się zniesienie państwa, wychodzę ze stanowiska pragmatyczno-praktycznego - czyli: co zrobić, żeby w kraju, państwie polskim, żyło się wolnościowo, równościowo i sprawiedliwie.)

Ostatnimi czasy w Polsce doszło do znacznego przesunięcia się na prawo i na neo/liberalnie, zarówno jeśli chodzi o myślenie społeczno-kulturowe, jak i sektor gospodarczy. Dobrze byłoby przez różnego rodzaju lewicowe/lewicujące inicjatywy czy organizacje poszerzyć przestrzeń lewicową w kraju, odzyskać przestrzeń publiczno-polityczną dla lewicowości, dla wolnościowego, równościowego myślenia. Jak poszerzy się przestrzeń lewicowa w sferach publicznej i politycznej, będzie można odkształcać zdominowany przez prawicowość i katolicyzm dyskurs.

Błędem jest oddawanie pustego głosu. Jest to bowiem afront nie tylko względem postawy obywatelskiej troski za państwo, za wspólną przyszłość, ale również pozostawienie wszystkiego znowu w rękach prawicowców, kapitalistów, neoliberałów i siermiężnych katolików. Jest to poddanie lewicowej wizji Polski.

Owszem, są wśród startujących partie lewicowe/lewicujące, które hołdują w mniejszym bądź większym stopniu ideom liberalnym czy kapitalistycznym, jeśli chodzi o sektor gospodarczy. Z czasem ten liberalizm zawsze można zmodyfikować, wykorzenić, przekształcić. Bo czy lewicowość, lewicowa wizja Polski to tylko marksistowska baza? Czy to tylko gospodarka? Czy chodzi tylko o socjalizm w sensie gospodarczym, ekonomicznym? Nie, nie o to przecież tylko chodzi - lewicowość, lewicowa wizja Polski to państwo, przestrzeń, która nie dyskryminuje, która nie wyklucza, która motywowana jest ideami wolności wyznania, wolności seksualności i poszanowania życia drugiego człowieka, równości różnych grup wobec prawa i historii, ideami feminizmu, ekologii, polityki równościowej, itp., itd. Słowem, państwo lewicowe to państwo, które łączy kulturowe postulaty lewicy z ideami opiekuńczości, gospodarczego socjalizmu.

Ważne, aby odepchnąć Prawicę, która przypiera nas, lewicowców, do muru. Ma ona cierpki i gorący oddech. Już brak cierpliwości przecież.

Ważne, aby odbudować i poszerzyć przestrzeń lewicową. Żeby odzyskać wpływ na język, w jakim mówi się o kobietach, kobiecym ciele, polskości, mniejszościach seksualnych, etnicznych, społecznych, historii i gospodarce.

Dlatego zawsze, gdy głosujemy, starajmy się tak głosować, aby mieć świadomość, że popychamy państwo w kierunku (naszej) lewicowej wizji Polski.

Nie uciekniemy bowiem od polityki. Ona jest wszędzie. Przenika nasze ciała. Całe nasze życie jest jej podporządkowane.

Oddawanie pustego głosu albo niegłosowanie w ogóle to po prostu jak wskoczenie do rwącego strumienia i poddanie się jego nurtowi.
(r)

piątek, 1 maja 2009

paradna historia


Pochód. Marsz. Wiec. Te i podobne formy aktywności społecznej (w tym także street art czy niektóre rodzaje performansu) nieustannie prowokują szereg pytań: do kogo należy przestrzeń publiczna? kto i jak ma prawo jej używać? w jaki sposób jest ona nadzorowana i regulowana? Pozornie neutralna i wspólna wszystkim, przestrzeń publiczna jest gruntownie znormatywizowana i "spolicyzowana" (a więc także "spolityzowana").

Jednym z mechanizmów, które kryją się za regulacją przestrzeni publicznej, jest nowoczesna "logika sanityzacji", która każe np. usuwać "niechcianych" użytkowników pewnych przestrzeni (żebraków, bezdomnych), niekiedy w imię "rewitalizacji" (patrz komentarz House of Briscoe pod poprzednim wpisem). Przypomnijmy sobie, że podobnej retoryki używali naziści: holocaust był przedstawiany jako zabieg w istocie higieniczny, oczyszczenie zdrowej tkanki narodu z brudu, zarazy, robactwa.

Kiedy Lech Kaczyński zakazywał Parady Równości w 2004 i 2005 roku, albo kiedy mer Moskwy Łużkow po raz 155 odmawia zgody na paradę środowisk LGBTQ, w tle czai się, mniej czy bardziej uświadomiony, lęk przed "zanieczyszczeniem" przestrzeni publicznej (a w konsekwencji "zdrowej części społeczeństwa") przez "brudnych" odmieńców. Nawet akcja "Niech nas zobaczą" (która próbowała w istocie oczyścić obraz geja/lesbijki) okazała się nazbyt "brudna" i nie do przyjęcia przez heteronormatywną większość.

Tak jak uprawianie polityki kojarzy się często z "brudnym" zajęciem, tak brud jest kwestią stricte polityczną.

Ale ale, miało być o pochodach, bo to przecież święto pochodów, a ja tu o paradach gejowskich nawijam i o brudzie. Warto sobie przypomnieć, że pierwsze parady w Warszawie (2000-2003) odbywały się właśnie 1 maja. Pamiętam, jak reporterzy TVN 24 (i nie tylko) w swoich komentarzach odbierali paradom ich polityczny charakter, przedstawiając je jako egzotyczny i pozbawiony głębszego sensu dodatek do "poważnych" marszów czy wieców.

W czasach PRL-u pochody pierwszomajowe świadczyły dobitnie o niemal całkowitej kontroli władzy ludowej nad przestrzenią publiczną. Dzisiaj niektórzy twierdzą, że władza została zdecentralizowana (co teoretycznie powinno prowadzić do odzyskania przestrzeni publicznej przez "społeczeństwo obywatelskie"), ja jednak nie przesadzałbym z tą decentralizacją. Państwo i lokalne struktury władzy nadal sprawują niemal pełną kontrolę nad przestrzenią publiczną, dbając o jej rzekomą "neutralność" wypełnianą głównie treściami komercyjnymi lub innymi treściami postrzeganymi jako społecznie "niekontrowersyjne" (a kontrowersyjne okazało się już np. tegoroczne hasło manify, "Biskup nie jest Bogiem").

Na koniec jeszcze mała wycieczka w przeszłość.


Pochód pierwszomajowy w Ostrowcu Świętokrzyskim (prawdopodobnie lata 60.)

Jest coś, co mnie w tym zdjęciu zatrzymuje. (Czy nie takie jest zresztą powołanie fotografii – zatrzymać?) Zdjęcie zrobione z tłumu, przez uczestnika pochodu (a skoro tak, widz też może się poczuć jakoś wciągnięty w "pochód historii"). Przypadek to czy nie, w pochodzie widać wyłącznie mężczyzn i chłopców w różnym wieku, a w tle tłum gapiów (tutaj widać kobiety), niczym milczących obserwatorów Historii. Najbardziej rzucają się w oczy twarze zwrócone wprost do obiektywu -- chcąc nie chcąc odwzajemniamy ich spojrzenie. Mniejszy chłopiec dodatkowo zdaje się wskazywać na fotografa ręką: "Patrzcie, robią nam zdjęcie!" A może: "Patrzcie, patrzą na nas z przyszłości!" Uwagę zwraca jeszcze palma na balkonie budynku, jakby wzięta z zupełnie innej bajki.

Jest w tym zdjęciu jakiś dziwny surrealizm, bo choć pierwszomajowe okoliczności nadają zdjęciu dość określony kontekst historyczny, to nie widzimy dokładnie ani koloru flag, ani haseł na transparentach. Jest tu połączenie jednostkowości konkretnych twarzy (jakkolwiek zamazanych i anonimowych) i płynnego żywiołu historyczności. Bo jest ta fotka synekdochą Historii właśnie, a jednocześnie ukazuje jej, Historii, groteskowy surrealizm.

Chyba jeszcze bardziej surrealistyczna jest ta fotka z 1955 roku:



Co robią te postacie na drabinach? W jaką to świetlaną przyszłość próbują ulecieć? Przypadkiem, niemal z tej samej perspektywy, z tym samym Pałacem w tle (a może nie tym samym, bo jego symboliczne znaczenie tak bardzo się przecież zmieniło), pstryknąłem fotkę na Paradzie Równości w 2007 roku:


Jak bardzo surrealistyczne wyda się to zdjęcie za pół wieku? Nigdy przecież nie zdajemy sobie do końca sprawy, jaką rolę odgrywamy w tym dziwacznym spektaklu.
(t)