Jak wiadomo, konferencja anty-homoseksualna jednak się odbyła, chociaż formalnie nie na UKSW. Wiadomo też, że mesjasz Cameron jeździ po Polsce, niosąc Polakom Prawdę, Dobro i Zbawienie.
W nowoczesnym, demokratycznym państwie takie konferencje i wykłady mają oczywiście prawo się odbywać – podobnie jak mają się prawo odbywać np. zjazdy ufologów. A rolą "oświeconych" środowisk jest wydarzenia takie wytykać palcami, obśmiewać, torpedować. Albo i przemilczać.
Najgłośniejsze protesty budzi nawet nie to, co wygaduje Cameron i jego wierna trzódka (ileż razy już to słyszeliśmy!), ale fakt, że ich wystąpienia odbywają się na uniwersytetach – a te są przecież publiczne i finansowane z naszych podatków; można takie konferencje jakoś tolerować, dopóki odbywają u księdza pod sutanną, w jakimś domu modlitw i zawodzeń; można je wówczas bezpiecznie relegować do sfery wiary (albo, jak kto woli, zabobonu), ale uniwersytet ma być świątynią NAUKI.
To odwołanie się do (rzekomo neutralnej światopoglądowo) nauki – wspartej autorytetem państwa, z jego oświeceniowym ideałem niesienia ludowi "kagańca oświaty" – wydaje się bardzo dobrym, społecznie nośnym argumentem.
Nie wolno jednak zapominać, że kategoria "naukowości" jest jedną z najbardziej normatywnych kategorii we współczesnym świecie. To, co "naukowo dowiedzione" rzadko kiedy podlega dyskusji. Studiom queer też w wielu kontekstach akademickich odbiera się status naukowości (zdecydowanie nie figurują one w oficjalnym spisie dyscyplin naukowych w Polsce).
Czy nie jest paradoksem odwoływanie się do autorytetu psychologii ("przecież oficjalna psychologia nie uznaje już homoseksualizmu za dewiację"), podczas gdy to właśnie dyskurs psychologiczno-medyczny właściwie powołał "homoseksualizm" do życia, stworzył i upowszechnił współczesne kategorie myślenia o seksualności? Jeśli sto lat później ten sam naukowy dyskurs "od-patologizował" to, co sam kiedyś wymyślił (jako patologię), to oczywiście bardzo dobrze. Ale szukanie w tymże dyskursie wsparcia dla afirmacji różnych odmieńczych seksualności może budzić uzasadnione wątpliwości.
Bo przecież można o seksualności myśleć inaczej niż jako o 3 orientacjach seksualnych (a właściwie dwóch i jednej mieszanej). Można wręcz dążyć do obalenia kategorii "homoseksualizmu" rozumianego jako jednolita i trwała orientacja czy tożsamość seksualna, a wówczas wywody Camerona stają się bezprzedmiotowe.
Co można, a czego nie można na uniwersytecie? Albo raczej: co wypada, a co nie wypada? Nie jest to kwestia przyznania (lub odmowy przyznania) czemuś statusu naukowości, ale raczej kwestia społecznej legitymizacji takich lub innych rodzajów wiedzy. Bo uniwersytet, jako instytucja obdarzona wsparciem państwa i dużym szacunkiem społecznym, ma potężną moc legitymizującą.
Jeśli rektor UKSW uznał, że konferencja "Homoseksualizm z naukowego i religijnego punktu widzenia" byłaby jednak obciachem – to świetnie, zadziałały jakieś mechanizmy środowiskowo-piarowskie. Ale ten miecz jest obosieczny: konferencja gejowsko-lesbijska albo queerowa też może zostać odwołana z identycznych względów. Nie raz zresztą tak się działo.
Nie twierdzę, że nie należy w pewnych sytuacjach odwoływać się strategicznie do kategorii (czy normy) naukowości. Nie należy jednak czynić tego bezkrytycznie, ignorując szereg pułapek, w które kategoria ta może nas uwikłać. Bo to nie "ekspercka wiedza" powinna nas w końcu określać, prawda?
(t)
niedziela, 10 maja 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Opowiem wam mój prywatny epilog tej sprawy :)
OdpowiedzUsuńNie poszedłem na kontrakcję organizowaną we Wrocławiu, poniękąd dlatego, że u nas był wykład naszego gościa (mam go olać, żeby słuchać Camerona?), ale również z przekonania, że nie ma powodu tego w żaden sposób cenzurować. W pewnym sensie to tylko dodaje im animuszu, no ale oni z kolei też zawsze twierdzą, że jakiekolwiek zainteresowanie prasy naszymi akcjami bierze się z ich protestu...
Dzisiaj miałem jednak satysfakcję, własnoręcznie zrywając na uczelni niedobitki ich plakatów (A3, kreda, full color, tęczowe tło!), wieszając nasze (biedne A4 ksero cz-b) na następny wykład. W jednym bufecie robiłem to nawet dość ostentacyjnie, obejrzawszy się jednak uprzednio przez ramię, czy w pobliżu nie ma przypadkiem łysych...
Widać tu moją podwójną osobość, ale właściwie akceptuję to. Co innego satysfakcja "w terenie", kiedy jestem zwierzęciem przyczepiającym plakaty, a co innego refleksja, że cenzura nie ma sensu, nawet na tej Warszawskiej uczelni i bierność wobec ruchu protestu.