czwartek, 30 grudnia 2010

Via politica negativa, cz. 2

[Część pierwsza tutaj.]

Nie chodzi mi o restytucję manicheistycznego dualizmu dobra i zła, przeciwko któremu pisał św. Augustyn. Chodzi mi o przemyślenie kwestii negatywności, odmowy, zła (nie rozumianego metafizycznie, rzecz jasna, ale politycznie) we współczesnych aksjologiach politycznych. Mniej interesują mnie spekulacje ontologiczne, ważniejsze są dla mnie realne, historyczne konsekwencje pewnych politycznych modalności. Zło sprowadzone do braku dobra – a tym samym zepchnięte do politycznej podświadomości – ma tendencję do gwałtownych nawrotów, czego uczy nas, między innymi, historia faszyzmu. (W czasach neoliberalnej hegemonii wyrugowanie negatywności z przestrzeni publicznej często prowadzi do jej prywatyzacji, do impulsów autodestrukcyjnych i do sprywatyzowanej przemocy, które są dla państwa łatwiejsze do zaakceptowania niż upubliczniona przemoc antysystemowa; ale przecież gołym okiem widać, że tendencje nacjonalistyczno-neofaszystowskie rosną w siłę w Polsce i w całej Europie).

Reakcją na faszyzm było "jeszcze więcej (zadekretowanego) dobra", jeszcze więcej pozytywności (czego przykładem jest np. projekt zjednoczonej Europy i jej liberalnych wartości). Dziś jednak okazuje się, że nie można już dłużej prowadzić polityki opartej na fikcji braku negatywności (lub na sprowadzaniu jej do miejscowego wypaczenia ogólnej, jednorodnej pozytywności.) Coraz gwałtowniejsze ruchy społeczne (we Francji, w Grecji, w Anglii, we Włoszech itd.) są oznaką narastającej negatywności, rozumianej w tym wypadku jako atak na cały system, a nie tylko na jakąś lokalną niesprawiedliwość, która wymaga korekty. Jakkolwiek groźnie może to zabrzmieć, zaryzykowałbym tezę, że tylko negatywność (a nawet "radykalna" – nie mylić z totalną – negatywność) potrafi przeciwstawić się imperium pozytywności, dla którego – w przekonaniu jego własnych funkcjonariuszy – nie ma żadnej alternatywy.

Potrzebna jest tu ogromna ostrożność – sam przed momentem wspomniałem o faszyzmie jako pewnej formie negatywności zwróconej przeciwko pozytywności produkowanej przez liberalną demokrację. Należy zatem szukać takich form negatywności, które nie wpadną w koleinę faszyzmu. W faszyzmie negatywność przybrała postać apoteozy zniszczenia i śmierci, stała się "czystą" negatywnością destruktywnego i autodestruktywnego podmiotu. Należy wystrzegać się takiego "absolutyzowania" negatywności, powinno się natomiast poważnie rozważyć negatywność jako strategię działania, przynajmniej w określonych momentach historycznych i w określonych sytuacjach.

Z teoretycznego punktu widzenia, jedynie negatywność – rozumiana jako interwencja "z zewnątrz", jako zerwanie ciągłości – ma moc przeciwstawienia się imperium pozytywności, przy czym negatywność tę można sobie wyobrazić jako samą w sobie nieciągłą, niejednolitą, przygodną i polimorficzną. Negatywność została wypchnięta z gramatyki politycznej nie tylko wskutek ogłoszonego po upadku (rzekomego) komunizmu "końca historii", ale także – w środowiskach skądinąd uznających się za "postępowe" – wskutek uproszczonego odczytania foucaultowskiej koncepcji władzy i projektu różnicy (w feminizmie, teorii rasy itp.). Uciekając zarówno od transcendencji, jak i od heglizmu, Foucault zastąpił negatywność pojęciem oporu i choć jego myślenie zasadza się na idei nieciągłości, to w efekcie koncepcja wszechobecnej, polimorficznej i produktywnej władzy strukturalnie przypomina liberalne imperium pozytywności, nie pozostawia bowiem miejsca na jakiekolwiek "zewnętrze". "Zerwanie" jest tu możliwe jedynie w postaci radykalnej rekonfiguracji tego, co już istnieje. Z kolei różnica – przemielona przez liberalny humanizm – staje się jedynie wariacją na ten sam, uniwersalny temat, podczas gdy w istocie jej radykalny potencjał polega na interwencji, którą można sobie przedstawić jako przekłucie albo nacięcie, zza którego wyziera przerażające zewnętrze (rozumiane np. jako Lacanowskie "Realne").

A zatem negatywność to możliwość zerwania, nieciągłości, nagłego "unieważnienia" dotychczasowej pozytywności. I choć należy wystrzegać się myślenia o negatywności w kategoriach tradycyjnie rozumianej transcendencji, to do pewnego stopnia można ją sobie wyobrazić na kształt "boskiej interwencji" (w najbardziej ateistycznym sensie), jako ingerencję w "naturalny porządek rzeczy". Dopiero z ostrzem negatywności w ręku (pamiętajmy, że nawet Chrystus "przyniósł miecz, a nie pokój") opór staje się czymś więcej niż ludyczną subwersją (której zresztą nie odmawiam bardzo istotnej roli do odegrania.) Dopiero ingerencja negatywności powoduje "cięcie", które jest warunkiem prawdziwego Wydarzenia, a nie drobnej autokorekty samopowielającego się systemu.

Nie chodzi, rzecz jasna, o nihilizm, o jakąś wizję "nicości" czającej się za tym, co widzialne. Interwencja negatywności może, a nawet powinna, wzbudzać chwilowe poczucie dezintegracji, chaosu i bezsilności, ale jej celem jest przecież umożliwienie nadejścia Nowego/Innego. Negatywność nie jest nicością, ale radykalną obcością (w tym sensie, być może, zbliżoną do niektórych teologicznych i mistycznych konceptualizacji boskości). Interwencja radykalnej obcości wydaje się w obecnym momencie historycznym niezbędna, jeśli mamy przezwyciężyć spłaszczone pojmowanie różnicy, sprowadzonej wyłącznie do "różnicy skali", do powierzchniowej "różnorodności", za którą kryje się głęboka struktura Tego Samego.

Zasadne, zwłaszcza dziś, wydaje się postawienie pytania, jakie miejsce mogłyby mieć w obecnej "polityce pozytywności" takie strategie, jak kategoryczna odmowa, fundamentalne odrzucenie, głęboka niezgoda. Wrócę do Jarosława Kaczyńskiego (czy to już jakaś obsesja?): jedną z jego "negatywistycznych" strategii jest podważanie legitymizacji obecnej władzy, choć w oczywisty sposób została ona wybrana lege artis, a więc jej mandat nie powinien ulegać wątpliwości. Postępując w ten sposób, Kaczyński sytuuje się w pozycji suwerena, ponieważ uzurpuje sobie prawo do głoszenia "stanu wyjątkowego" wbrew legalnej władzy. A zatem robi to, co moim zdaniem powinni robić odmieńcy (oczywiście z przeciwstawnych pozycji), czyli istniejący stan "normalności" deklarować oddolnie stanem wyjątkowym (pisałem o tym niedawno na blogu). Zresztą już dwa lata temu zaryzykowałem tezę (tylko w pewnym stopniu podszytą ironią), że "prezes Jarosław jest wybitnym sprzymierzeńcem odmieńców, choć z pewnością pozostaje zdeklarowanym wrogiem gejów i lesbijek".

[Przejście do części trzeciej.]
(t)

wtorek, 21 grudnia 2010

Via politica negativa, cz. 1

I cóż za bestia, której czas wreszcie powraca,
Pełznie w stronę Betlejem, by tam się narodzić?

W. B. Yeats, „Drugie przyjście”

Motto, przyznaję, nieco na wyrost (zresztą już kiedyś na blogu cytowane), ale niech to będzie mój mały komentarz do zbliżającego się chrześcijańskiego święta. Pójdę nawet o krok dalej i – w duchu kwitnącej ostatnio teologii politycznej – zacznę od św. Augystyna. Chciałbym bowiem zaproponować tezę, że współczesny liberalny humanizm przejął od owego zacnego Ojca Kościoła koncepcję zła jako braku dobra, przekładając ją na terminy świeckie, takie jak „dobro wspólne” czy dobro natury ludzkiej (z której wynika niezbywalna godność jednostki i związane z nią prawa człowieka). Tym samym każde „zewnętrze” traci rację bytu, staje się (niemal) niemożliwe do pomyślenia (choć nie oznacza to bynajmniej, że w rzeczywistości „zewnętrza” nie są produkowane i podtrzymywane; oznacza raczej tyle, że stają się one niewidoczne dla nowoczesnych reżimów politycznych, albo mówiąc jeszcze precyzyjniej: jeśli są dostrzegane, to ich zewnętrzność jest pojmowana jako cecha wtórna względem pierwotnej, założonej z góry „wewnętrzności”, czyli partycypacji w uniwersalnym wspólnym dobru).

Najprostszą ilustrację tego stanu rzeczy może stanowić wypowiadane często przez chrześcijan zdanie (kierowane do wszelkiej maści odmieńców i renegatów): „Będę się za ciebie modlić”. Jest to gest zawłaszczenia, przed którym trudno zaiste się obronić: im bardziej będę owemu chrześcijaninowi złorzeczył, im bardziej będę próbował wykluczyć się z jego uniwersalnej wspólnoty, tym bardziej będzie się za mnie modlił („bo nie wiem, co czynię”). Ta implikacja (niechcianego) wkluczenia jest bez wątpienia rodzajem przemocy symbolicznej. (Co ciekawe, samo przyjście Chrystysa można z powodzeniem interpretować jako negującą interwencję "z zewnątrz" w istniejący porządek społeczno-religijny – a więc akt, do którego współczesne chrześcijaństwo nie może w żadnym wypadku ponownie dopuścić, nie tracąc jednocześnie własnej legitymizacji.)

Podobnie funkcjonuje dzisiejszy liberalny humanizm: wypracowany w jego ramach system polityczny nastawiony jest na uczynienie z nieprzystającej jednostki „porządnego obywatela” i znormatywizowanego, zuniwersalizowanego „(dobrego) człowieka”. Wychodząc z założenia, że każdy jest „zbawialny”, system ten rzeczywiście usiłuje każdego zbawić: poprzez wkluczenie, (re)edukację, wprzęgnięcie w kapitalizm, zaangażowanie w zinstytucjonalizowaną politykę itd. (Nie, nie zapominam o istniejących wykluczeniach, jeszcze do tego wrócę.) Przecież nie może być tak, że ktoś nie pragnie dobra – a jeśli czasem tak się wydaje, to tylko dlatego, że ów ktoś nie dostrzega prawdy, nie zna lub oddalił się od swej dobrej natury, zboczył z właściwej drogi; wspólnym wysiłkiem możemy go jednak na właściwą drogę sprowadzić.

W ten sposób stworzone zostało aksjologiczne imperium, z którego każda forma ucieczki musi nosić znamiona „zła” – jednak jako taka w najmniejszym stopniu nie podważa (jako ewentualna aktywna kontr-zasada) wszechogarniającego dobra. Jeśli ktoś odrzuca imperium, to po prostu się myli, po prostu źle ocenia sytuację, albo po prostu oszalał. To jedynie zaburzenie porządku, a nie jego zanegowanie. Wróg (albo przynajmniej „obcy”) zostaje tym samym skutecznie zneutralizowany: w istocie jest takim samym człowiekiem, jak my, w istocie pragnie tego samego („I hope the Russians love their children, too” – śpiewał Sting dawno temu, kiedy jeszcze istniał Związek Radziecki); a jeśli sam tego nie wie, to musimy mu to uświadomić. Emigrant musi w końcu zostać zasymilowany, a komunista musi zrozumieć swój błąd.

[Nie chcę w tym miejscu wdawać sie w szczegółowe rozważania dotyczące komunizmu – czym był, jest i czym może być. Chodzi o to, że komunizm w różnych swoich wersjach i odmianach jest zawsze zanegowaniem istniejącego porządku; sądzę nawet, paradoksalnie, że w swej istocie kwestionował również totalitarny porządek reżimów, które powstały na bazie idei komunistycznej. I mimo że reżimy te całkowicie się skompromitowały, wydaje się, że pierwotne widmo komunizmu znów wylazło z muzeum i zaczyna krążyć nad światem.]

Punktem granicznym tak rozumianej „wspólnoty politycznej” są oczywiście wszyscy ci, którzy nie chcą zasiąść z nami do (okrągłego) stołu i wspólnie deliberować. Ci, którzy unikają upaństwowionej edukacji (jak niektórzy Romowie w Polsce albo rdzenni Amerykanie w USA), nie marzą o dobrej pracy, nie chcą stać się normalnymi, dodającymi wartość obywatelami. Problemem jest Jarosław Kaczyński – ten oszołom i wróg demokracji, który z grymasem obrzydzenia na twarzy odmawia podania ręki i nie przyjmuje zaproszeń od konsyliacyjnych „przeciwników politycznych”, zjednoczonych wokół podstawowych i „ponadpolitycznych” zasad demokracji. Uderzając w obecny porządek, Kaczyński jest na pewno „złem”, ale – przynajmniej w opinii szanującego się liberała – tylko poprzez brak dobra, czyli nieuznawanie albo niezrozumienie podstawowych wyznaczników dzisiejszej politycznej pozytywności. Innymi słowy: Kaczyński byłby „dla ogółu” bardziej strawny – przy zasadniczo identycznych poglądach – gdyby nie ostentacyjne odrzucanie reguł gry, odmowa „układania się”.

Przy tak daleko posuniętej (choć przecież nie całkowitej) uniformizacji przestrzeni politycznej, każda bardziej radykalna, negatywistyczna postawa musi się jawić jako oszołomstwo albo harcownictwo, postawa niepoważna, bądź w najlepszym razie niedojrzała. Kiedy np. agitowałem przeciwko kandydaturze Bronisława Komorowskiego na prezydenta, uznając jednocześnie prawo do kontestowania istniejącego porządku przez Jarosława Kaczyńskiego, wielu znajomych automatycznie zakładało, że jest to jedynie zabieg retoryczny, że przecież w głębi duszy musi być dla mnie jasne – tak jak dla każdego porządnego liberała – że Komorowski jest „mniejszym złem”, bowiem pomimo wszelkich różnic sytuuje się po stronie liberalnej pozytywności, w przeciwieństwie do negatywisty i destruktora Kaczyńskiego.

[Warto przy okazji zdać sobie sprawę, że prawdopodobnie największą siłą polityczną w Polsce jest ta ogromna rzesza ludzi, która nie bierze udziału w wyborach. Oni również są symbolicznie „implikowani” w system wspólnego dobra definiowanego przez obowiązujący reżim polityczny – niezależnie od motywów nieuczestniczenia w wyborach; zakres postaw rozciąga się zapewne od całkowitej neutralności po świadome negowanie systemu. Za nich również system się „modli”, ich również uznaje domyślnie za „swoich”.]

[Przejście do części drugiej.]
(t)

wtorek, 16 listopada 2010

Dopalacze i odmieńcy, cz. 3 (oraz postscriptum)

[Część pierwsza tutaj, część druga tutaj. Pozwoliłem sobie również uzupełnić część drugą o dodatkowy akapit.]

Powyższe rozważania, z konieczności bardzo skrótowe i powierzchowne, wskazują na dwie bardzo istotne, moim zdaniem, cechy polityki queer. Z jednej strony, polityka queer nie ma na celu utrwalania istniejących tożsamości, ale koncentruje się na nieustannym eksperymentowaniu z nowymi formacjami (nie)tożsamościowymi. O ile ruch LGBT występuje w imieniu jasno określonych, nazwanych i “skatalogowanych” podmiotów społecznych, queer próbuje wypowiadać się w imieniu tego wszystkiego, co dopiero rysuje się na horyzoncie, co wyłania się z pola społecznego i zaczyna przybierać takie lub inne kształty. (Wyrażenie “w imieniu” nie jest tu zresztą szczególnie adekwatne, bo przecież nowo powstające formacje często pozostają bezimienne i jako takie wymykają się tradycyjnej polityce opartej na logice “reprezentacji”, czyli dokładnie na “mówieniu w imieniu”.)

Warto jednak podkreślić, że w tym sensie polityka queer nie jest z zasady (albo przynajmniej: nie zawsze jest) sprzeczna z celami ruchu LGBT, a raczej koncentruje się na innych obszarach doświadczenia i innych podmiotach społecznych. Queer unika błędu, jaki popełnia liberalna koncepcja podmiotu: podmioty nie poprzedzają zastanego porządku, ale się w nim konstytuują. Wiara w “pre-egzystencję” podmiotów ogranicza możliwość wyobrażenia sobie ich “post-egzystencji”, ogranicza wyobraźnię polityczną; istniejące podmioty zaczynają się jawić jako “los” albo “przeznaczenie”, bez realnej alternatywy. Queer, dla odmiany, sytuuje się na obrzeżach tego, co istnieje; wypatruje tego, co może dopiero zaistnieć i aktywnie wspiera formacje in statu nascendi. Tym samym queer wyobraża sobie politykę nastawioną nie tylko na rozpoznawanie i stabilizowanie istniejących podmiotów (np. poprzez zapewnienie im ochrony prawnej), ale także na wyłanianie się innych rodzajów podmiotowości i innych sposobów “robienia polityki”.

Z drugiej strony, o ile ruch LGBT stawia zazwyczaj na retorykę normalności (geje i lesbijki to normalni ludzie, homofobia da się leczyć, itp.), o tyle ruch queer nieufnie podchodzi do każdej zadeklarowanej wersji “normalności”, a tym bardziej nie zgadza się na to, aby władza posiadała wyłączność na definiowanie normalności i, tym samym, ogłaszanie stanu wyjątkowego. Taka była przecież zasadnicza lekcja płynąca z działalności ACT UP na początku lat 90.: kiedy w obliczu epidemii AIDS administracja Busha udawała, że “nic się nie dzieje” (a jeśli coś się dzieje, to jest to “naturalna” kara boska dla niemoralnych homoseksualistów), samoorganizujące się oddolnie ruchy odmieńców zaczęły deklarować stan wyjątkowy. Stan normalności – a już z pewnościa "normalność" w wydaniu Busha lub Tuska – musi być dla odmieńców stanem kryzysu i palącej konieczności, choć nie stoi za nim jakaś alternatywna wizja normalności (tak jak w przypadku mainstreamowych ruchow LGBT, które z góry wiedzą, co znaczy “normalnie”), a raczej żądanie natychmiastowej zmiany istniejącej systemowej niesprawiedliwości, lub – szerzej – pewien pożądany kierunek zmian społecznych, wizja otwierania nowych możliwości, nowych obszarów doświadczenia indywidualnego i zbiorowego.

W moim rozumieniu, polityka queer jest zarówno polityką “wyłaniania się” (emergence) nowych podmiotów, jak i polityką deklarowanego oddolnie stanu wyjątkowego (emergency) – ale na rozwinięcie tego tematu przyjdzie jeszcze odpowiednia pora.


PS
Nie sposób, oczywiście, nie odnieść się przy okazji do ostatnich wydarzeń z 11 listopada – być może przełomowych dla rodzącej się nowej rzeczywistości społeczno-politycznej. Na paradoks zakrawa fakt odwrócenia „tradycyjnych” ról: tym razem szeroka koalicja „anarchistów, pedałów i sfrustrowanych feministek” (jak wdzięcznie ujął to pewien internauta) znalazła się po stronie nielegalnego zgromadzenia, podczas gdy policja zobowiązana była chronić legalną demonstrację faszyzujących nacjonalistów. To zresztą dzięki środowiskom LGBT (jak przyznał na pewnym spotkaniu Tomasz Bączkowski) potwierdzone zostało wyrokiem trybunału w Strasburgu prawo wszelkich środowisk – w tym także ultraprawicowych – do organizowania wieców i manifestacji. Choć słyszy się czasem nawoływania do wprowadzenia zakazu neofaszystowskich demonstracji (i do delegalizacji organizacji typu NOP czy ONR), osobiście jestem przeciwnikiem administracyjnych zakazów i gorącym zwolennikiem społecznej mobilizacji i organizowania oddolnego ruchu oporu.

To, co wydarzyło się 11 listopada, to oddolna deklaracja stanu wyjątkowego. Szeroka koalicja różnych środowisk – od „miętkich” liberałów po wojowniczych anarchistów – ogłosiła stan wyższej konieczności, który usprawiedliwia przekroczenie prawa (nielegalne zgromadzenie) czy wręcz (choć to śliski temat, wymagający dłuższej dyskusji) użycie przemocy. (Oczywiście spora część uczestników protestu odcięła się potem od wszelkiego „radykalizmu”.) Państwo musiało zareagować tak, jak zareagowało: przecież nie może sobie pozwolić na łamanie państwowego monopolu na przemoc, ani tym bardziej na oddolne ogłaszanie stanu wyższej konieczności. Nieważne, kto jest po której stronie i kto ma „moralną rację” – tutaj chodzi o rację stanu, o podtrzymanie legitymacji władzy państwowej. Prawo nie może tolerować takiej oddolnej, nieopieczętowanej suwerenności.

Za pewną ironię losu można także uznać fakt (i piszę to bez satysfakcji czy złośliwości), że smak policyjnej pałki poznał sam Robert Biedroń, najbardziej poprawny z poprawnych liberalnych działaczy LGBT. Czy to odezwała się w nim nagle żyłka street-fajtera, czy po prostu znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze, ten ważny lider mainstreamowego ruchu LGBT przekonał się na własnej skórze, że w ostatecznej instancji prawo broni przede wszystkim własnego porządku i własnej (prawo)mocności, a nie bitego i obrzucanego wyzwiskami obywatela. Mainstreamowy działacz skonkluduje najpewniej, że Polska nie dorosła jeszcze do „normalnych” (czyt. zachodnioeuropejskich) standardów, tymczasem (mniej naiwny) odmieniec zastanowi się raczej, jak wypracowywać odmienne/odmieńcze strategie i postawy wobec Prawa.
(t)

wtorek, 9 listopada 2010

Dopalacze i odmieńcy , cz. 2

[Część pierwsza tutaj, część trzecia tutaj.]

Wojna, którą wydał dopalaczom Donald Tusk, to sugestywny przykład polityki “stanu wyjątkowego”, coraz częściej stosowanej przez nowoczesną władzę. Według Giorgio Agambena, władza (skupiająca się coraz bardziej wokół władzy wykonawczej) egzekwuje i umacnia swoją suwerenność poprzez ogłaszanie “stanu wyższej konieczności”, który legitymizuje zawieszenie obowiązujących norm prawnych i zwiększenie uprawnień rządu kosztem ograniczenia praw obywatelskich. Dla Agembena “stan wyjątkowy” stał się, paradoksalnie, normą i codzienną praktyką nowoczesnej władzy.

Przypomnijmy sobie, że w poprzednich wyborach parlamentarnych najważniejszym przekazem kampanii PO (ale także PSL-u) był “powrót do normalności” po gorących rządach PiS. Normalność miała oznaczać przestrzeganie praw i procedur, unikanie kryzysów politycznych i szeroki konsensus społeczny. Ten sam Donald Tusk niedługo po wygranych wyborach ogłosił (a przecież stał za nim autorytet sprawowanego urzędu), że pedofile to nie ludzie, natomiast w sprawie dopalaczy przyznał z rozbrajającą szczerością, że jego działania są “na granicy prawa”. Tym samym urzędujący premier zręcznie zmonopolizował prawo do dekretowania zarówno “stanu normalności”, jak i “stanu wyjątkowego”. Przechytrzył PiS o tyle, że partia Kaczyńskiego niezbyt skutecznie potrafiła narzucić swoją wersję normalności, choć nieustannie generowała stany kryzysu, podsycając atmosferę zagrożenia (lekarze chcą nas mordować, politycy są w mafijnych zmowach z biznesmenami, Unia Europejska odbierze nam tożsamość narodową itp.). Dlatego na dłuższą metę Tusk jest, moim zdaniem, groźniejszym politykiem od Kaczyńskiego (który nie ma raczej szans pozbyć się gęby oszołoma), przynajmniej w obecnych warunkach.

Tusk i jego rząd uzasadniają swoje drastyczne działania wystąpieniem kilku zgonów wśród młodych ludzi zażywających dopalacze. Nie mam wątpliwości, że co roku znacznie więcej młodych ludzi odbiera sobie życie z powodu szykan, na jakie naraża ich jakiś rodzaj inności, zwłaszcza inności seksualnej – jednak Donald Tusk NIGDY nie ogłosi stanu wyjątkowego z tego powodu. Nie jest stanem wyjątkowym nasilanie się w Polsce ruchów neonazistowskich, przy cichym przyzwoleniu władz różnych szczebli. W granicach normy mieści się istnienie podziemia aborcyjnego i systemowe uprzedmiotowienie kobiet. Z woli Tuska stanem wyjątkowym może natomiast stać się – w dowolnej chwili – występowanie pedofilów w społeczeństwie (choć niekoniecznie w szeregach kleru katolickiego) albo produkcja i sprzedaż dopalaczy.

Co to ma znowu wspólnego z odmieńcami? Otóż, moim zdaniem, cała ta sytuacja obnaża ograniczenia polityki nakierowanej wyłącznie na rozwiązania prawne. Jak widać, w “wyjątkowych sytuacjach” (definiowanych, rzecz jasna, przez samą władzę) rządzący przyznają sobie licencję na podejmowanie działań “na granicy prawa”. Odmieńców od zawsze kojarzono z kataklizmem, katastrofą, końcem świata – wystarczy przypomnieć sobie unicestwienie Sodomy i Gomory, utożsamiane z potępieniem odmieńczości przez samego Boga – a z Bogiem nie ma żartów. Lech Kaczyński wygłosił niegdyś złotą myśl, że gdyby wszyscy ludzie byli homo, to ludzkość by wyginęła. Czyż groźba “unicestwienia ludzkości” (a przynajmniej wspólnoty narodowej) nie jest wystarczającym powodem, żeby w “odpowiednim momencie” ogłosić stan wyjątkowy i zawiesić obywatelskie prawa odmieńców? Doceniam zdobycze prawne ruchu LGBT, ale jednocześnie nie mam wątpliwości, że głęboko heteronormatywne społeczeństwo, działając w “obronie koniecznej” i w stanie “wyższej konieczności”, bez mrugnięcia okiem poświęci “swoich” odmieńców, skazując ich na społeczny, a być może nawet fizyczny niebyt, jak miało to miejsce w początkowych latach epidemii AIDS w Stanach Zjednoczonych.

W obecnych strukturach społeczno-politycznych odmieniec może w najlepszym razie liczyć na status bękarta, któremu łaskawie pozwala się zamieszkać pod schodami w hallu. Nawet jeśli włączy się go w granice wspólnoty, to przecież pozostanie najbliżej granicy, najbliżej wydziedziczenia i wykluczenia. Odmieniec uczestniczy we wspólnocie warunkowo; i choć nowoczesna władza jest władna zawiesić lub odebrać obywatelstwo każdemu niechcianemu podmiotowi, to właśnie odmieniec (obok imigranta) jest na takie działanie szczególnie narażony. Odmieniec pozostaje w najlepszym razie suplementem w ramach wspólnoty, która może wprawdzie zacząć go tolerować, ale przecież nie będzie skłonna zmieniać założeń i celów swego trwania. Może on stać się (po uprzedniej kastracji) nieszkodliwym, ale w gruncie rzeczy zbędnym dodatkiem, legitymacją “nowoczesności” i “tolerancji” w sterylnych rękach wielkomiejskiego, oświeconego, sytego liberała.

[Przejdź do części trzeciej.]
(t)

wtorek, 2 listopada 2010

Dopalacze i odmieńcy , cz. 1

[Część druga tutaj, część trzecia tutaj.]

Nie zamierzam odnosić się do meritum afery dopalaczowej. Miałbym w tej sprawie do powiedzenia niewiele ponad to, co napisał Mateusz Klinowski tutaj.

Dopalacze zainteresowały mnie z innych, mniej oczywistych powodów. Od kilku lat zastanawiam się, jaka mogłaby być polityka odmieńców wobec prawa, a zwłaszcza czy i jak można sobie wyobrazić alternatywę dla postawy “petenckiej”. Uznawana przez większość za naturalną i nieodzowną, polityka petencka stanowi główny nurt działań mainstreamowych ruchów LGBT. Wydaje się, że w obecnych warunkach społeczno-politycznych nie ma skuteczniejszej metody, niż uciekanie się pod opiekę prawa, szukanie w regulacjach prawnych równości i sprawiedliwości. Jednocześnie zbyt mało, moim zdaniem, myśli się o cenie, jaką za tę opiekę trzeba płacić, o mniej czy bardziej subtelnych sposobach wymuszania na podmiotach określonych zachowań i tożsamości.

To oczywiście wielce złożony temat, więc z konieczności ograniczę się do kilku pobieżnych spostrzeżeń. Mówiąc w wielkim skrócie, uważam, że prawo ogranicza nasze pole widzenia i działania w polu społeczno-politycznym, w pewnym sensie nas kastruje. Nadając określonym podmiotom “osobowość prawną” i zapewniając im ochronę, jednocześnie rozciąga nad nimi swoją jurysdykcję, a więc kolonizuje je, utrwala, nadzoruje i reguluje. Tym samym prawo redukuje zakres społecznych “potencjalności”, czyli tego wszystko, co mogłoby się w polu społecznym wydarzyć albo narodzić.

W sprawie dopalaczy zaciekawił mnie sposób, w jaki producenci i sprzedawcy dopalaczy “igrają” z prawem. Powiada się, że wykorzystują oni “lukę prawną”, ale za takim stwierdzeniem nazbyt często kryje się wiara w możliwość naprawienia i uszczelnienia systemu, w stworzenie prawa bez luk, a więc precyzyjnie i całościowo regulującego każdy istotny aspekt rzeczywistości. To oczywiście niemożliwe: niczym szwajcarski ser, prawo składa się w tym samym stopniu z dziur, co ze swojej “substancji”, czyli norm i przepisów. Producenci dopalaczy wykorzystują nie tyle tę czy inną lukę w prawie, ile fundamentalną właściwość prawa, jego nieszczelność lub niedomykalność, jego zasadniczą nieprzystawalność do rzeczywistości i niemożność skatalogowania tego, co istnieje.

“Ponieważ wciąż odkrywane są i syntezowanie nowe środki psychoaktywne, lista nigdy nie będzie kompletna” -- pisze Mateusz Klinowski. Jednym słowem, prawo nie nadążą za dopalaczami. Co rusz zmieniając nieznacznie chemiczny wzór dopalacza, producenci wymykają się spod władzy prawa -- prawo “nie widzi” nowej substancji, nie rozpoznaje jej, nie może więc jej zakazać. A zatem “tożsamość” każdej z tych substancji nigdy nie jest ustalona raz na zawsze, podlega nieustannej transformacji. Jest to nie tyle transgresja, łamanie zakazu, ile “ucieczka do przodu”, tworzenie nowych, jeszcze nieskolonizowanych obszarów rzeczywistości.

W tym wymykaniu się prawnym katalogom, w tym konfrontowaniu prawa z czymś nowym, czego nie jest ono w stanie rozpoznać i uregulować, w tym nieprzerwanym tworzeniu precedensów, można dostrzec metaforę jednej z możliwych strategii queer. Odmieńczość powinna wprawiać system prawny w stan kryzysu poznawczego, a może nawet w stan fundamentalnej “nierozstrzygalności”, która jest przecież głęboko sprzeczna z jego raison d'être. (Wiele rzeczywistych procesów sądowych związanych z dyskryminacją osób LGBT w istocie spełnia ten warunek, chociaż towarzyszące im motywacje i cele są zupełnie inne.) Nie odrzucając prawa ani nie deprecjonując jego znaczenia, trzeba być zawsze o krok do przodu, tak aby prawo nieustannie dostawało zadyszki.

[Przejdź do części drugiej.]
(t)

wtorek, 21 września 2010

O (nie)ważności

Są przynajmniej dwa rodzaje ważności.

Jest ważność jako "doniosłość". W tym przypadku możliwa (a nawet konieczna) jest gradacja, hierarchia: coś musi ważyć więcej niż coś innego. To, co nieważne, można zlekceważyć.

Jest też "ważność" w sensie "prawomocność". Tutaj nie może być miejsca na gradację: decyzja urzędowa jest ważna, albo nie. I kropka. To sprawa najwyższej wagi, o daleko idących konsekwencjach. Może się przecież okazać, że wskutek błędu administracyjnego, braku pieczątki lub czytelnego podpisu, ktoś po latach przestaje być właścielem własnego domu, a ktoś inny -- ku swemu osłupieniu -- okazuje się stanu wolnego. Nic dziwnego, że orzekanie (nie)ważności pożera tak znaczną część mrówczej pracy wymiaru sprawiedliwości, tego tropiciela wiążących i niewiążących magicznych mocy.


Odmieńcy nie są ważni ani w pierwszym, ani w drugim sensie.

Z jednej strony, są przecież marginalni. Można rzucić jakimś procentem, przebąkując coś o demokracji i braku przyzwolenia na terroryzowanie większości przez mniejszość. Problemy odmieńców, ich istnienia, są niszowe, drugorzędne; w gruncie rzeczy – w sytuacji krytycznej -- zbędne. Jakaś hierarchia ważności musi przecież być.

Z drugiej strony, jako podmioty społeczne, odmieńcy nie są w pełni autoryzowani, nie mogą wylegitymować się odpowiednim certyfikatem, odpowiednim dowodem i stemplem. Żyją w dziwnej, niejednoznacznej relacji do porządku biurokratyczno-prawnego: uznani tylko częściowo, najlepiej jako podatnicy i konsumenci. Ich związki (zwykle) nie mają konsekwencji prawnych. Ich status można porównać do fałszywego pieniądza: państwo ma monopol na produkcję legalnych "środków płatniczych"; każdy inny jest zaledwie uzurpatorem, który produkuje bezprawne fałszywki.


W tej sytuacji możliwe są zasadniczo dwie strategie, dwa kierunki. Można domagać się ważności (w pierwszym sensie) na prawach mniejszości (szacunek, tolerancja itp.) oraz ważności (w drugim sensie) poprzez legalizację i instytucjonalizację. Takie są główne strategie tzw. ruchu LGBT.

Ale można inaczej. Można przenikać do najgłębszej tkanki życia społecznego, infiltrować, zakażać, rozprzestrzeniać się jak epidemia, zajmując coraz to rozleglejsze obszary społecznego organizmu. Tam, gdzie nie ma już centrum, każde miejsce jest wszędzie. Nie może być wówczas mowy o "mniejszościach" i "większościach", o ważniejszym (bo liczniejszym) i mniej ważnym, o całej tej arytmetyce, jako że wszyscy – przynajmniej molekularnie – stają się odmieńcami.

Można również całkowicie zlekceważyć autoryzację, którą ze swej mocy nadaje (lub której odmawia) ustrukturyzowana władza. Domagając się uznania i legitymizacji, domagając się stempla, nieuchronnie legitymizujemy i afirmujemy władzę, nadajemy jej prawo do nadawania nam praw – niezależnie od tego, czy nam łaskawie owe "prawa" w końcu przyzna, czy nie. Można odwrócić się plecami albo bokiem, ustawić się na ukos zamiast "twarzą w twarz". Można zakładać autonomiczne mennice, tworzyć alternatywne ekonomie monetarne, drugie i piąte obiegi. (Ja tego, rzecz jasna, nie wymyśliłem: kierowani zbiorową inteligencją odmieńcy postępują tak od zawsze.) Można budować inne formy autoryzacji; albo jeszcze lepiej – można całkowicie porzucić logikę i potrzebę prawomocności. Życie nie potrzebuje stempla.
(t)

niedziela, 12 września 2010

Zniszczyć seksualność


Poniżej zamieszczam autorski przekład (z wersji angielskiej) wybranych fragmentów z manifestu Guy Hocquenghema (1946-1988), francuskiego filozofa, pisarza, jednego z liderów Front Homosexuel d'Action Révolutionnaire (FHAR). Ciekawi mnie, jak czyta się ten wolnościowy manifest (napisany w 1973 roku) w czasach tak bardzo naznaczonych przez AIDS. Czy traumę "zarazy" i czasy poprawnego, bezpiecznego seksu można już uznać za minione, jak mogłaby o tym świadczyć np. rosnąca popularność praktyk barebacking, czy raczej manifest razi naiwnością przynależną pokoleniu '68? Jak postulaty Hocquenghema mają się do dzisiejszego aktywizmu LGBT, a zwłaszcza queer? Jak zmienił się od tamtej pory kapitalizm, a wraz z nim relacje społeczne, pod wpływem triumfującego dziś neoliberalizmu? Jak zmieniły się społeczne postawy wobec cielesności i seksualności? Czekam na komentarze!

***

Zniszczyć seksualność

(fragmenty)

Poprzez wstrzymanie, zastój, skaryfikację i neurozę kapitalistyczny ustrój narzuca swoje normy i wzorce, odciska swoje znamiona, przydziela swoje role, wdraża swoje programy. Przenika nasze ciała, wciska swoje śmiercionośne korzenie w nasze najgłębsze szczeliny. Przejmuje nasze organy, okrada nas z funkcji życiowych, okalecza nasze przyjemności, zaprzęga całą naszą witalną produktywność w paraliżujące tryby swej administracji. Czyni z każdego i każdej z nas kalekę, odciętą od własnego ciała i wyobcowaną z własnych pragnień.

Tutaj rządzi kastracja, która redukuje "podmiot" do pełnej poczucia winy, neurotycznej, pracowitej istoty, niewiele różniącej się od zwykłego wyrobnika. Ten stary porządek, przerażający i cuchnący padliną, zmusił nas do skierowania rewolucyjnej walki przeciwko kapitalistycznemu wyzyskowi tam, gdzie jest on zakorzeniony najgłębiej: w żywej tkance własnego ciała.

"Rewolucyjna świadomość" jest li tylko chimerą, dopóki istnieje poza "rewolucyjnym ciałem" – ciałem, które wytwarza swoją własną wolność.

Pragniemy pozbyć się raz na zawsze wszystkich ról i tożsamości opartych na fallusie. Pragniemy pozbyć się płciowej segregacji. Pragniemy pozbyć się takich kategorii, jak mężczyzna i kobieta, homo i hetero, posiadacz i posiadany, ważniejszy i pomniejszy, pan i niewolnik. Pragniemy wyjść poza wszelkie kategorie płciowe, być autonomicznymi, mobilnymi i wielowymiarowymi istotami ludzkimi.

Nie możemy już dłużej stać bezczynnie, gdy rabują nasze usta, nasze odbyty, nasze organy płciowe, nasze flaki, nasze żyły – po to, by przerobić je potem na części tej haniebnej machiny produkującej kapitał, wyzysk i rodzinę. Nie możemy już dłużej stać bezczynnie, gdy kontrolują, regulują i okupują nasze błony śluzowe, pory w naszej skórze, całą czującą powierzchnię naszego ciała. Nie możemy już dłużej "dochodzić" ani powstrzymywać swego gówna, swojej śliny, swojej energii podług ich praw, dopuszczających drobne wykroczenia. Chcemy rozwalić na kawałki to pełne zahamowań, umartwione ciało, w jakie kapitalizm stara się usilnie zamienić naszą żywą tkankę.

Chcąc, żeby fundamentalna wolność stała się częścią tych rewolucyjnych praktyk, musimy uciec od granic własnego "ja". Musimy przewrócić do góry nogami ten "podmiot" wewnątrz nas samych, porzucić osiadły tryb życia, uciec od stanu "ucywilizowania" i przemierzać otwarte przestrzenie ciała bez granic; żyć w samowolnej mobilności poza seksualnością, poza terytorium i inwentarzem normalności.

Po to, by wzajemnie zgłębiać nasze indywidualne historie, postanowiliśmy zbadać, w jaki sposób nasze życie – odbijające się w naszych pragnieniach – było w pełni kontrolowane przez podstawowe prawa naszego biurokratycznego, burżuazyjnego i judeochrześcijańskiego społeczeństwa, w jaki sposób podporządkowano je regułom maksymalizacji zysków, wartości dodanej i reprodukcyjności. Skonfrontowaliśmy nasze jednostkowe "doświadczenia", aby odkryć, że jakkolwiek "wolni" mogliśmy się sobie wydawać, w istocie nieustannie podporządkowujemy się stereotypom oficjalnej seksualności, która kontroluje każde seksualne doświadczenie, od łoża małżeńskiego po burdel, nie wspominając już o toaletach publicznych, dyskotekach, fabrykach, konfesjonałach, sex shopach, więzieniach, szkołach, przejściach podziemnych itp.

Nie chodzi nam po prostu o złamanie zasad tej oficjalnej seksualności, tak jak można złamać warunki zniewolenia wewnątrz pewnej struktury; chcemy ją zniszczyć, zlikwidować, ponieważ w gruncie rzeczy funkcjonuje ona jako powtarzająca się bez końca maszyna kastrująca, zaprojektowana po to, by odtwarzać wszędzie i we wszystkich bezkrytyczne posłuszeństwo niewolnika.

Seksualność jest tak samo monstrualna w tym, na co "przyzwala", jak i w tym, co ogranicza; nie ma wątpliwości, że "zliberalizowane" obyczaje seksualne i rozprzestrzenianie się "erotyki" poprzez reklamę na całość życia społecznego, kształtowanego i kontrolowanego przez menadżerów "zaawansowanego" kapitalizmu, w rezultacie zwiększają tylko wydajność "reprodukcyjnej" funkcji oficjalnego "libido". Zamiast niwelować niezadowolenie seksualne, praktyki te w istocie poszerzają sferę frustracji i "braku", co ułatwia przekształcenie pożądania w kompulsywny konsumpcjonizm oraz zapewnia "tworzenie popytu", który dostarcza kapitalizmowi świetnego alibi.

Chcemy dać kopa tej fasadzie nałożonej na seksualność i jej reprezentacje, tak byśmy mogli przekonać się, czym naprawdę jest nasze żywe ciało. Pragniemy uwolnić, wyzwolić, rozpętać, obudzić to żywe ciało, tak aby uwolnić wszystkie jego energie, pożądania, pasje, dławione przez nasz werbunkowy, zaprogramowany system społeczny.

Pragniemy odkryć na nowo doznania tak podstawowe, jak przyjemność oddychania, którą stłumiły siły przymusu i zanieczyszczenie powietrza; albo przyjemność jedzenia i trawienia, którą zakłóciła pogoń za zyskiem i wytwarzane za jej przyczyną surogaty żywności; albo przyjemność srania i pederastii, która jest systematycznie atakowana przez poglądy kapitalistycznego establishmentu na temat zwieracza. Chcemy odnaleźć przyjemność wibrowania, nucenia, mówienia, chodzenia, poruszania się, wyrażania się, szalenia, śpiewania – pragniemy w każdy możliwy sposób znajdować przyjemność w naszych ciałach. Chcemy odkryć na nowo przyjemność pomnażania przyjemności i tworzenia – przyjemność, którą bezlitośnie spętano przy pomocy systemu edukacji, mającego na celu jedynie produkcję bezwolnych robotników i konsumentów.
(t)

piątek, 3 września 2010

HIV, rosyjska ruletka i połykanie spermy

Pełny tekst pojawił się na www.innastrona.pl. Poniżej prezentuję fragment końcowy, dotyczący środowiska i klubów LGBT.
----------

(...)

Coraz częściej słyszę historie o gejach-nosicielach wirusa HIV, bardzo aktywnych seksualnie, namawiających i uprawiających seks bez zabezpieczenia, niepowiadamiających partnerów seksualnych o swym statusie serologicznym.

Według danych Krajowego Centrum ds. AIDS, „w przypadku ok. 44% nowych zakażeń wykrytych w 2009 r. w punktach konsultacyjno-diagnostycznych (PKD), prawdopodobną drogą zakażenia były kontakty homoseksualne mężczyzn (dodatkowo ok. 6,5% ryzykowne kontakty biseksualne)”. A warto pamiętać, że - szacunkowo - do PKD zgłasza się i tak tylko (sic!) 1/3 wszystkich zarażonych.

Każdy gejowski sex-club czy też „tęczowy” klub, w którym znajduje się darkroom albo/i zamykane toalety, powinien rozdawać swoim klientom darmowe prezerwatywy. Oczywiście w pierwszej kolejności to rząd polski powinien legislacyjnie wprowadzić bezpłatne środki antykoncepcyjne. Ale miejsca branżowe również powinny poczuwać się do odpowiedzialności (za przestrzeń, którą tworzą i udostępniają na praktyki seksualne): część i tak dużego zysku, który wyrabiają, mogłyby zainwestować w antykoncepcję. W kampanie społeczne, jak ta skierowana do wszystkich mężczyzn mających kontakty seksualne z mężczyznami (http://www.aids.gov.pl/kampanie/2010), kluby się włączają, choć chyba bardziej na zasadzie PR-owskiego „że tak wypada”, bo bezpłatne prezerwatywy rozdawane są w klubach bardzo, bardzo rzadko. Co więcej, nie spotkałem się jeszcze z tym, aby kluby organizowały regularnie warsztaty bezpieczniejszego seksu. A przecież są w Polsce organizacje LGBT (jak choćby Lambda czy KPH), które mogłyby przeprowadzić takie warsztaty.

Takie darmowe prezerwatywy mogą dać komuś do myślenia, spowodować choć małą, ale może sensowną, refleksję, a w najlepszym razie uratować czyjeś życie. Oczywiste, że taka polityka dystrybucji bezpłatnych prezerwatyw nie przełoży się w trybie natychmiastowym na zmniejszenie ilości zarażeń wirusem HIV, ale będzie stanowiła ogromnie ważną społecznie politykę odpowiedzialności i wzajemnej pomocy.

Przydatne linki:
(1) bezpłatne testy na HIV,
(2) AIDS - fakty i fikcje,
(3) Krajowe Centrum ds. AIDS.

(r)

klub gejowski cocon music club krakow

piątek, 20 sierpnia 2010

Queer z urzędu

Po jednej z niefortunnych wypowiedzi z bożej i Tuska łaski Pełnomocnik Rządu ds. Różnego (oops!) Traktowania Elżbiety Radziszewskiej wysłałem do onej list protestacyjny, przesyłając go także do wiadomości Rzecznika Praw Obywatelskich, śp. Janusza Kochanowskiego. W odpowiedzi, którą otrzymałem za pośrednictwem RPO, sekretarz stanu Radziszewska z własnej nieprzymuszonej woli użyła skrótu LGBTQ, którego nie zawierał ani mój protest, ani pismo RPO do pani pełnomocnik (w tym ostatnim widniał jedynie skrót LGBT). Zapewne idąc za ciosem, pani Główny Specjalista Magdalena Kuruś z biura RPO rownież użyła wyrażenia "środowiska LGBTQ" w piśmie przewodnim, do którego załączona była odpowiedź minister Radziszewskiej.

Zaintrygowany poprosiłem Biuro RPO oraz pełnomocnik Radziszewską o "wyjaśnienie, w jakim sensie posługuje się Pan/Pani skrótem Q, tzn. jaki jest zakres znaczeniowy jego rozwinięcia (queer) oraz jakiej grupy osób objętych ochroną prawną on dotyczy, w Pana/Pani rozumieniu".

Pani Główny Specjalista Kuruś wykręciła się sianem, stwierdzając, że zarówno Rzecznik, jak i "większość występujących do Rzecznika podmiotów" posługiwała się akronimem LGBT. I dalej: "Nie były dotąd zgłaszane postulaty odnośnie potrzeby zapewnienia ochrony prawnej kolejnej wyodrębnionej grupie określanej jako «queer»". Po dokładniejsze wyjaśnienia pani Kuruś odesłała mnie do pani pełnomocnicy, która tym samym została wskazana jako główna winowajczyni całego zamieszania. (Nota bene to dość interesujące, że prawne rozpoznanie podmiotu społecznego uzależnione jest od zgłoszenia postulatów, ergo tylko domaganie się czegoś od władzy może uczynić z ciebie podmiot.)

Jak można było oczekiwać, pismo od ministry Radziszewskiej również okazało się dość wymijające. Wyjaśniła ona grzecznie, że termin LGBT pochodzi z angielskiego i "jest powszechnie używany w odniesieniu do lesbijek, gejów, osób biseksualnych oraz osób transgenderycznych jako całości". (Punkt dla Radziszewskiej: w piśmie z biura RPO "T" rozszyfrowano jako osoby transseksualne; choć jeszcze lepiej byłoby użyć upowszechniającego się wyrażenia "osoby transpłciowe"). Dalej pani pełnomocnik pisze:



Tym samym wyraz "queer" przeniknął, niczym wirus, do języka biurokratyczno-prawnego, pomimo swej ewidentnej nieostrości semantycznej. Wprawdzie nie sposób wyodrębnić osobnej grupy określanej jako "queer", ale też nie sposób przeoczyć faktu, że taki dziwoląg w przestrzeni społecznej (albo, jak chce pani minister, w "dyskursie społecznym") jednak zaistniał. A zatem według Szanownego Urzędu queer jest "kręgiem kulturowym" albo też "kontekstem kulturowym" związanym z osobami homoseksualnymi (choć w tej części definicji pani pełnomocnik pominęła osoby biseksualne i transpłciowe, więc nie jest pewne, czy w jej opinii one także należą do "kręgu kulturowego queer").

Nie jest to nawet bardzo zła definicja: potwierdza, że osoby homoseksualne w ogóle mają jakiś kontekst kulturowy (co przecież nie dla wszystkich jest oczywistością) i że LGBT nie jest po prostu zamkniętym zbiorem jasno określonych, wyodrębnionych grup społecznych. Końcowe Q "odmyka" akronim LGBT, wskazuje na pewien nadmiar, na eksces, na coś nie do końca określonego i nie dającego się podporządkować logice "całości": queer nie zawiera się w LGBT, tak jak LGBT nie wyczerpuje odmieńczości. (Polecam również rozważania nt. LGBTQIA w jednym z wcześniejszych wpisów.) Wprawdzie podkreślanie kulturowego wymiaru kłiru służy odebraniu mu politycznego znaczenia, ale przecież ów niedopowiedziany "kontekst kulturowy" może potencjalnie nieść ze sobą groźbę/obietnicę zmiany społecznej, nie tak łatwo bowiem podporządkować go logice biurokratycznej regulacji życia społecznego. Warto pamiętać, że konteksty bywają groźne: potrafią całkowicie odmienić znaczenie danego elementu, potrafią gruntownie zmienić perspektywę (wystarczy przypomnieć sobie pisuar, który Duchamp wstawił do galerii sztuki, czym zresztą zmienił nie tylko znaczenie samego przedmiotu, ale także jego kontekstu). Co będzia się działo z terminem "queer" w kontekście biurokratyczno-prawnym?

W każdym razie jednego możemy być pewni: od dziś, drodzy odmieńcy wszelakiej płci i orientacji, możemy narszecie poczuć się pełnoprawnymi kłirami. Z urzędu.
(t)

niedziela, 1 sierpnia 2010

Różowa Rewolucja

Pod przewodnim hasłem NIE MA WOLNOŚCI BEZ SEKSUALNOŚCI w całym kraju odbyły się po raz kolejny wiece zorganizowane przez lokalne oddziały Partii Q oraz wspierający ją ogólnokrajowy związek Solidarność Odmieńców. Do akcji tradycyjnie przyłączył się również Niezależny Ruch Różowa Alternatywa, wraz ze swoim radykalnym, separatystycznym skrzydłem Pink Power. Główne place polskich miast i miasteczek zaróżowiły się od charakterystycznych flag tej ostatniej formacji, z napisem "Pink Revolution Now!" Pojawiły się także inne hasła, m. in. PRECZ Z NADZOREM POŻĄDANIA, RÓŻNI ALE RÓŻOWI, CZAS ODMIEŃCÓW itp.



Przypomnijmy pokrótce kilka najważniejszych postulatów tego rosnącego w siłę ruchu odmieńców:

• Uznanie roli pożądania w budowaniu sprawiedliwego państwa głębokiej demokracji.
• Ograniczenie Wolnego Rynku na rzecz Wolnego Społeczeństwa.
• Nieskrępowana swoboda dostępu do dóbr kultury ("sharing is caring").
• Bezpłatna edukacja przygotowująca do roli twórcy, a nie konsumenta.
• Zniesienie małżeństwa na rzecz dowolnie zawieranych związków partnerskich, niezależnie od płci i liczby partnerów.
• Wprowadzenie Powszechnego Dochodu Podstawowego.

Różowy pochód idzie dalej!
(t)

środa, 30 czerwca 2010

Zgoda rujnuje, niezgoda buduje

Jestem już znużony bieżącą tematyką okołowyborczą, ale zdobędę się jeszcze na ten ostatni, krótki wpis.

Powtórzę za poprzednim wpisem: w moim przekonaniu PO jest w chwili obecnej największym zagrożeniem dla porządku demokratycznego w Polsce. To typowa partia władzy, partia oportunizmu i "pragmatyzmu", który działa na korzyść pewnych grup społecznych, zupełnie pomijając inne. Jako taka, Platforma buduje swoją pozycję na indukowaniu silnego poczucia, że nie ma względem niej żadnej realnej / rozsądnej alternatywy, że wszystko inne to margines, ekstremum, potencjalne zagrożenie. Za najwyższą cnotę partia ta uważa "umiarkowanie", które oznacza w praktyce unikanie społecznie "kontrowersyjnych" tematów, trzymanie się "wypracowanych kompromisów" (np. w sprawie aborcji), uznanie porządku neoliberalnego za jedyny możliwy i naturalny, czy wreszcie zawężanie sporu politycznego głównie do kwestii "technicznych" (wskaźniki ekonomiczne, efektywność itp.) Skutkiem takiej strategii jest rzekoma neutralność ideologiczna PO, oparcie się na "zdrowym rozsądku", "wiedzy eksperckiej" i "wypróbowanych rozwiązaniach". Wszystko to wytwarza silne pole grawitacyjne, które przyciąga do PO ludzi z bardzo różnych bajek politycznych (Hübner i Gowin, Zalewski i Cimoszewicz, Belka i Palikot). Zapraszanie do współpracy ludzi z różnych opcji doskonale legitymizuje hegemoniczną, patriarchalną, "ponadideologiczną" pozycję PO. Partia ta obiecuje stabilność pewnego układu władzy, a jej naturalnym odruchem jest dążenie do monopolu. "Zgoda buduje" – ale warunki tej zgody ustalamy MY.

W moim odczuciu, dla PiSu władza to idea, dla PO – "nieideologiczne" administrowanie. PiS dąży do zmiany rzeczywistości społecznej, PO – do utwierdzenia istniejącego ładu, z całym jego systemem uprzywilejowania. Z perspektywy PO, "ekstremalny" PiS jest, paradoksalnie, groźny z tych samych powodów, co "ekstremalne" feministki albo środowisko LGBT. W pewnym sensie jest to spór o granice dopuszczalności różnicy: hegemonia typu peowskiego dopuszcza "umiarkowany pluralizm (w granicach prawa)", podczas gdy Kaczyński postrzega demokrację szerzej, jako możliwość kontestowania samej definicji demokracji i jej obecnego kształtu. W tym sensie (rzekłbym: strukturalnym czy "metapolitycznym") bliżej mi, przyznaję, do Kaczyńskiego: idea "głębokiej demokracji" musi dopuszczać możliwość kontestowania istniejącego "ładu demokratycznego" jako całości, a nie tylko poszczególnych, wyspecjalizowanych obszarów życia społecznego. Zdaję sobie doskonale sprawę, że może to prowadzić do różnych groźnych zjawisk (zawsze trzeba wypatrywać z oddali widma faszyzmu!), ale bez podjęcia tego ryzyka demokracja staje się biuro- i technokratyczną maszyną.

Zdziwił mnie nieco (zwłaszcza swoim dramatycznym, niemal rejtanowskim tonem) "apel piątki" o oddanie głosu ("z niesmakiem") na Komorowskiego. Nie chcę wdawać się tutaj w dłuższą polemikę; warto przeczytać dyskusję pod tekstem oraz ripostę opublikowaną na Lewica.pl. Tym, co mnie w "apelu piątki" uderza, jest dające się wyczuć i wyczytać założenie, że zło Jarosława Kaczyńskiego jest aksjomatyczne, manichejskie, transcendentne; PO nie jest doskonała, popełnia błędy, ale możliwa jest z nią racjonalna debata. Innymi słowy: z Komorowskim demokratycznie różnimy się poglądami, ale Kaczyński to zupełnie inna kategoria: to Antychryst demokracji. Powiadają autorki i autorzy apelu:
Różnica między dwoma panami K. to różnica między demokratycznym państwem, w którym rządzą ludzie o poglądach innych niż nasze, a państwem, którego demokratyczne podstawy są systematycznie podkopywane przez Prezydenta.

Ciekawe, że w tym kluczowym zdaniu, które ma oddawać radykalną różnicę między kandydatami, ich nazwiska zostały zredukowane do jednobrzmiącego inicjału. Co gorsza, zabieg ten powoduje niezamierzoną, acz niepokojącą dwuznaczność: czy możemy być pewni, który z panów K. będzie bronił demokratycznego państwa, a który będzie je podkopywał? Cały apel świadczy, jak sądzę, o niemal ślepej "kaczofobicznej" panice oraz niedostatecznym rozpoznaniu zagrożenia, jakie wiąże się z ewentualną prezydenturą sympatycznego Bronka.

A tymczasem Kluzik-Rostkowska jako premiera (pojawiły się takie spekulacje) byłaby mi dużo bliższa niż Donald Tusk. Na ironię zakrawa również fakt, że po zapoznaniu się z projektem ustawy o równym traktowaniu przygotowanym przez minister Radziszewską polskie organizacje pozarządowe chcą powrotu do projektu przygotowanego za rządów Kaczyńskiego i Giertycha. Telewizyjne debaty nie są dla mnie miarodajne, ale w dzisiejszej, drugiej debacie ciekawszą wizję państwa przedstawił Jarosław Kaczyński – choć oczywiście pozostaje jeszcze kwestia jego (wątpliwej) wiarygodności.

Powtórzę: nie agituję za Kaczyńskim, ale też nie mam wątpliwości, że "zgoda" w wydaniu PO rujnuje ("podkopuje podstawy demokratycznego państwa") – chociaż w bardzo subtelny i wyrafinowany sposób. Owe "podstawy" nie są zresztą neutralne i usadowione bezpiecznie poza sferą interpretacji; każda prezydentura jest jakąś interpretacją podstawowych zasad (danej) demokracji, a one nie istnieją – nie mogą istnieć – całkowicie niezależnie od konkretnej praktyki władzy. Czy niezgoda w wykonaniu Kaczyńskiego potrafiłaby, w dalszej perspektywie, coś zbudować – jakiś bardziej inkluzywny model demokracji (nawet wbrew intencjom samego Kaczyńskiego) – tego nie wiem. W każdym razie jestem głęboko przekonany, że niezgoda jest koniecznym warunkiem każdego demokratycznego porządku.
(t)

czwartek, 24 czerwca 2010

Bezgłos

Lily (której komentarze niezmiernie wzbogacają blog i poszerzają grono jego czytelników – o czym można się przekonać np. wrzucając do gugla paradontoza krzywienie sie zebow) prowokuje mnie do wypowiedzi na temat wyborów.

Jeśli kogoś to interesuje, jeśli komuś potrzebne są moje światłe wskazówki, to proszę bardzo: w drugiej turze z pełnym przekonaniem oddam głos nieważny. Nawet jeśli tym samym miałbym (w jednej kilkumilionowej) ułatwić zwycięstwo Jarosławowi Kaczyńskiemu.

Nie boję się Kaczyńskiego, tak jak nie bałem się Giertycha – chociaż rozumiem tych wszystkich, którzy ulegali i w dalszym ciągu ulegają atmosferze strachu. Strach to jedna z najskuteczniejszych, najpotężniejszych broni w polityce, nic więc dziwnego, że posługują się nią obydwaj kandydaci i ich obozy polityczne.

W sytuacji peowskiego monopolu władzy groźniejszy dla demokracji wydaje mi się Bronisław Komorowski. To prawda, Jarosław Kaczyński prowadzi bardzo wykluczającą politykę (choć w innym sensie być może bardziej egalitarną niż jego kontrkandydat). Ale Komorowski wyklucza na bardziej subtelnym i elementarnym poziomie. Ubrany w aurę swojskości i zdrowego rozsądku (choć przecież nie bez Jakże Bohaterskiej Przeszłości), układa żenujące wierszyki o "szanownych paniach" i odmawia politycznego znaczenia kwestiom szeroko rozumianej sprawiedliwości społecznej. Wystarczy uśmieszek pod sarmackim wąsem, głupawy żart, mrugnięcie okiem: przecież od spraw równouprawnienia czy działań antydyskryminacyjnych ważniejsze jest to, żeby pan marszałek dostał kolację. Komorowski wyklucza z pola widzialności politycznej ogromny obszar życia społecznego. Dla środowiska PiS-u żądania środowisk LGBT stanowią realny problem polityczny, a więc chcąc nie chcąc legitymizują go właśnie jako problem polityczny. Pan marszałek ułoży kolejny wierszyk.

Innymi słowy, prawdziwy polityczny spór jest w większym stopniu możliwy z Jaro- niż z Bronisławem. To ciekawe, że nawet ludzie przywiązani do agonistycznej koncepcji demokracji w chwili "trwogi" szybciutko biegną pod opiekuńcze skrzydła liberalizmu. Możemy sobie pokontestować, ale i tak w ostatecznym rozrachunku liberalny model polityczności objawi się nam jako bardziej naturalny i bezpieczniejszy niż jakaś "oszołomska" alternatywa. (Zresztą słabością modelu agonistycznego jest przywiązanie do idei jakiegoś podstawowego, minimalnego konsensusu politycznego, co osłabia "wywrotową" siłę tych działań, które starają się zredefiniować samą polityczność.)

Jarosław Kaczyński nie jest swojakiem. Ze względów oczywistych nie obnosi się ze swoją "ukochaną żoną" i swoimi "cudownymi dziećmi", tak jak Napieralski czy Komorowski (został mu tylko dąb Bartek). Zastanówmy się przez chwilę: nawet jeśli Kaczyński stawia na ultranormatywną wspólnotowość typu tradycyjno-katolickiego, to on sam uczestniczy w niej raczej na prawach wyjątku niż reguły. Toż to oszołom, odmieniec, kosmita, podczas gdy Komorowski to po prostu "swój chłop". Już dwa lata temu ostrzegałem przed polityką normalności, stawiając przekorną tezę, że Jarosław jest "sprzymierzeńcem odmieńców, choć z pewnością […] zdeklarowanym wrogiem gejów i lesbijek. Nie chodzi już nawet o to, że jest w polskiej przestrzeni publicznej postacią dość «queerową» (stary kawaler żyjący z matką i kotem, niegdyś «wyoutowany» żartobliwie przez prezydenta Wałęsę […]). Przynajmniej w sferze kulturowo-symbolicznej, Kaczyński zakwestionował zastany porządek, pewną «normę» życia publicznego, opartą w dużej mierze na liberalnym czy neoliberalnym konsensusie".

Nie, nie chcę Kaczyńskiego romantyzować, nie widzę go w żadnym sensie jako zbawcy, ale trudno odmówić mu pewnego kontestatorskiego uroku (o czym już kiedyś pisałem). Nie cierpię na zanik pamięci, wiem jakim był premierem (przynajmniej na tyle, na ile mogę to wiedzieć za pośrednictwem mediów). Ale właśnie jako premier był dużo groźniejszy niż jako ewentualny (konstytucyjnie stosunkowo słaby) prezydent. Zresztą czasy się zmieniają: prawdopodobnie za kilka lat brytyjscy konserwatyści "ucywilizują" PiS i wcale się nie zdziwię, jeśli to przyszła koalicja PiS-SLD zalegalizuje związki jednopłciowe (w taki sposób, żeby w jak najmniejszym stopniu zagrażało to istniejącemu porządkowi społeczno-ekonomicznemu i konserwatywnym wartościom, a wręcz tak, żeby ów porządek wzmocnić i po raz kolejny uprawomocnić).

Nie, nie dałem się Kaczyńskiemu uwieść. To nie jest bohater mojej bajki i na pewno nie oddam na niego głosu, bo zawartość jego politycznej wizji jest mi głęboko obca. Nie chcę legitymizować żadnej z dwóch wersji "normalności", jakie forsują kandydaci. Tu nie ma "mniejszego zła", każde jest większe (choć każde inne). Cieszyłbym się, gdyby co najmniej kilka lub kilkanaście procent wyborców oddało nieważny głos. Taki rodzaj politycznego bojkotu byłby o wiele bardziej wymowny niż całkowita rezygnacja z głosowania, choć i ta ostatnia opcja jest godna rozważenia i nie musi wcale świadczyć o ucieczce przed odpowiedzialnością.
(t)

sobota, 12 czerwca 2010

Queer a "znikająca lesbijka"

[Fragmencik niewiele dłuższego komentarza opublikowanego w najnowszym numerze InterAliów - zapraszam.]

Zostawiając na boku dyskusję o przydatności lub zbędności kategorii tożsamościowych, uważam, że kategoria "lesbijki" jest niezwykle cenna jako narzędzie heurystyczne. W każdej praktyce społecznej (a więc także w praktykach naukowych) zaznacza się tendencja do (w ogromnej mierze zautomatyzowanego) odtwarzania się pewnych hierarchii, pewnych widzialności, pewnych struktur uprzywilejowania. Zwłaszcza wszelkie formy instytucjonalizacji zdają się wymuszać powielanie skostniałych tożsamości, relacji, struktur władzy.

Z całą pewnością teoria queer uległa z czasem instytucjonalizacji, stała się mniej lub bardziej szanowaną "dyscypliną wiedzy", a tym samym nabrała cech kulturowego kapitału, do którego nie wszystkie podmioty, w imieniu których zdaje się przemawiać, mają równy dostęp. Instytucjonalizacji tej, jak sądzę, nieuchronnie towarzyszy wspomniane wyżej odtwarzanie się "odziedziczonych" hierarchii społecznych. Bez (heurystycznie, a nie ontologicznie rozumianej) "lesbijki" nie mamy języka, którym możemy mówić o mechanizmach wykluczania i wymazywania - bo skoro wszyscy jesteśmy "queer", to nikt nie może narzekać na "wtórną dyskryminację". A tymczasem męski przywilej potrafi odtwarzać się na wiele różnych, bardzo subtelnych sposobów, co w konsekwencji może prowadzić do "przewagi perspektywy gejowskiej w studiach queer" i do efektu "znikającej lesbijki".
(t)

czwartek, 3 czerwca 2010

W odpowiedzi Krystianowi Legierskiemu

[Komentarz do sprostowania, które ukazało się tutaj.]

Parafrazując: przykro mi, że pan Krystian Legierski niewiele zrozumiał z tego, o czym pisałem w tekście "Mission (im)possible": o związkach, wykluczeniach i poszerzaniu wolności".

Zacznę od tego, że byłem jak najdalszy od personalnego ataku na osobę pana Legierskiego i starałem się jak najściślej trzymać meritum, czyli wykluczającej logiki, którą często – świadomie lub nie – posługują się w swoich wypowiedziach i działaniach osoby publiczne, w tym również aktywiści LGBT. Spotkanie było tylko pretekstem do szerszej refleksji; nie interesują mnie personalne spory z ludźmi, interesują mnie spory o idee i towarzyszące im praktyki (albo: spory o praktyki i towarzyszące im idee). Z tych właśnie powodów uznałem, choć nie bez wahania, że nazwisko prelegenta nie było w tym wypadku istotną informacją. (Nie poprosiła o to również doświadczona redakcja Homiki.pl, uznając widocznie, że tekst nie zawiera jakichś niezdrowych insynuacji szkalujących konkretną osobę). Zresztą, jeśli ktoś nie zauważył, pod adresem aktywistów LGBT, w tym także pana Legierskiego, padają w tekście również słowa pochwały.

Dodam, że przed publikacją konsultowałem się z kilkoma uczestniczkami i uczestnikami spotkania, żeby upewnić się, że opisywane sytuacje i wypowiedzi nie są w jakiś sposób zafałszowane lub zniekształcone w moim przekazie. Dokonuję, oczywiście, pewnej interpretacji postawy etycznej pana Legierskiego, który jednak – jako osoba publiczna i czynny polityk – musi liczyć się z tym, że jego postawa podlega ocenie, że jest "rozliczany". Jak każdy, pan Legierski ma prawo wyrazić się niezręcznie lub nieprecyzyjnie, ale przecież zawsze ma prawo do sprostowania, z którego właśnie zdecydował się skorzystać.

Nie chcę wchodzić w językoznawcze rozważania, co kwalifikuje się jako porównanie, a co nie; w tekście napisałem zresztą, że w odpowiedzi na wzmiankę o związkach poliamorycznych prelegent "przywołał przykład związku z kozą". Inteligencji czytelniczek i czytelników pozostawiam osąd, czy w sprostowaniu także nie pojawia się – niewyrażone wprost – porównanie związków poliamorycznych do przysłowiowego już związku z (bogu ducha winną) kozą. Jednocześnie zapewniam, że pan Legierski zna osoby pozostające w związkach poliamorycznych, jednak na skutek ogólnej niechęci do takich związków osoby te pozostają zwykle głęboko "ukryte w szafie" (podobnie zresztą jak wiele heteroseksualnych osób twierdzi, że nie zna żadnej lesbijki i żadnego geja). I naprawdę nie trzeba kilku lat studiów, żeby zauważyć, że osoby pozostające w takich związkach nie zyskałyby właściwie nic, gdyby (wielkie gdyby) weszła w życie przygotowywana przez GI ustawa. Podobnie jak nie trzeba wielkiej wyobraźni i wielogodzinnych konsultacji, żeby się domyślić, że brak wind i podjazdów jest wielkim architektonicznym utrudnieniem dla osób na wózku (choć oczywiście w przypadku każdego wykluczenia i każdej dyskryminacji są takie szczegóły, o których bez aktywnej chęci dowiedzenia się możemy nigdy nie wiedzieć).

To zresztą arcyciekawe, jak bardzo można nie chcieć czegoś zobaczyć, nawet wtedy, kiedy stoi przed nami i próbuje się z nami komunikować. Przynajmniej na jednym z kolejnych spotkań, jeśli pojawi się kwestia związków wieloosobowych, pan Legierski nie będzie już mógł użyć argumentu, że nie zna nikogo, kto wysuwa takie postulaty. Zwłaszcza że, o ile dobrze rozumiem, spotkania, na które jeździ pan Legierski, nie mają na celu wyłącznie jednokierunkowej prezentacji projektu GI, ale raczej konsultacje społeczne, czyli zbieranie oddolnych opinii i postulatów – nawet jeśli w opinii prelegentów wydają się one "z kosmosu wzięte".

Bardzo żałuję, że skoro już pan Legierski zdecydował się na sprostowanie, nie zechciał odnieść się do "innych zarzutów" (choć to w zasadzie wciąż jeden i ten sam zarzut, w różnych wcieleniach). Spodziewałbym się, na przykład, że sprecyzuje swoją postawę względem osób niepełnosprawnych. Jeśli zarzucam mu, że nie rozumie mechanizmów wykluczenia – bardzo chętnie dam się przekonać (ale nie tylko na poziomie deklaratywnych stwierdzeń), że jest inaczej. Jeśli napisałem, że w moim poczuciu nie posiada on anty-wykluczeniowego, prosolidarnościowego impulsu – to naprawdę bardzo bym się cieszył, gdyby zasypał mnie faktami, które zadadzą kłam tej konstatacji. Yga Kostrzewa wspomniała na spotkaniu o tym, że Izabela Jaruga-Nowacka angażowała się w sprawy wielu bardzo różnych grup społecznych czy zawodowych, podlegających różnym rodzajom wykluczenia (np. – oprócz LGBT – także w sprawy pielęgniarek, górników czy weteranów wojennych); stąd w moim tekście znalazło się wezwanie do głębszego przemyślenia "jej postawy etycznej i spuścizny politycznej". Czy pan Legierski – jako polityk – angażuje się (albo deklaruje chęć zaangażowania się) w podobne sprawy dotyczące różnych upośledzonych społecznie, prawnie lub ekonomicznie grup i jednostek? Czy chociaż wykonuje jakiś symboliczny gest poparcia, gest zrozumienia, w ich kierunku? Pytam także jako potencjalny wyborca – chociaż o mój głos pan Legierski pewnie nie zechce już walczyć.
(t)

czwartek, 20 maja 2010

"Mission (im)possible": o związkach, wykluczeniach i poszerzaniu wolności

Od roku działa Grupa Inicjatywna ds. związków partnerskich, która pracuje nad przygotowaniem projektu o związkach partnerskich. Ogromnie cenię sobie pracę tych osób, ich wiedzę i zaangażowanie, odwagę ścierania się z konserwatyzmem polskiego społeczeństwa (obficie reprezentowanym również w Sejmie) oraz gotowość podróżowania po Polsce, w tym także po mniejszych miastach, w celu prowadzenia konsultacji społecznych.

Miałem przyjemność uczestniczyć w jednej z tych bardzo profesjonalnie przygotowanych prezentacji. Pomimo krytycznych zastrzeżeń, o których za chwilę, chcę od razu powiedzieć, że popieram projekt Grupy Inicjatywnej (a w zasadzie, póki co, założenia do projektu) także w obecnej postaci. Ogólniejsze zastrzeżenia dotyczące idei związków partnerskich jako strategicznego celu ruchu LGBT opisałem już gdzie indziej. Jestem daleki od lekceważenia wszelkich praktycznych kwestii (dziedziczenie, wspólne rozliczenia podatkowe itd.), których rozwiązania domaga się środowisko i nad którymi pracuje GI. Jednak równie ważne, może nawet ważniejsze, wydają mi się inne, niejako "uboczne" efekty pracy nad tym projektem: mobilizacja (wciąż, niestety, niezadowalająca) środowiska LGBT (a także innych grup społecznych, które chciałyby włączyć się w ten proces), pokonanie marazmu i niechęci do angażowania się w działalność społeczno-polityczną, zogniskowanie energii społecznej, a docelowo dokonanie wyłomu w porządku prawnym (ale także symbolicznym) obowiązującym w Polsce. (Nie dziwi mnie to, co usłyszałem niedawno od znajomej lesbijki z Wielkiej Brytanii: po gorącej walce o związki partnerskie i ich zalegalizowaniu w 2005 roku, środowisko LGBT jakoś nie garnie się masowo do ich zawierania.)

Mam dwa zasadnicze zastrzeżenia do propozycji przedstawionych na spotkaniu przez członków GI. Pierwszy dotyczy wycofania się z postulatu pełnych praw adopcyjnych dla par jednopłciowych (czyli ograniczenie się wyłącznie do możliwości adoptowania biologicznych dzieci swojej partnerki / swojego partnera). Uważam, że rezygnacja z tego postulatu jest przejawem autokastracji środowiska LGBT, w którym – jak przyznali sami prelegenci – większość (choć nie miażdżąca) popiera taki postulat. Albo – odwołując się mniej do woli ludu, a bardziej do idealizmu prawno-politycznego – jest to żądanie równości, przy jednoczesnym przyznaniu (homofobicznej) większości prawa do ograniczenia tej równości. Uwzględnienie tego postulatu uznałbym za uczciwe postawienie sprawy – nawet za cenę narażenia się na większy opór materii politycznej i społecznej. Konserwatyści i tak będą torpedować taki "niepełny" projekt nie tylko ze względu na zawarcie w nim adopcji "wewnętrznej", ale także argumentując (zresztą słusznie, czego członkowie GI nie kryją), że ten projekt ma przygotować grunt pod przyznanie parom jednopłciowym pełnych praw adopcyjnych w przyszłości – a to, ich zdaniem, jest przecież równoznaczne z całkowitym upadkiem moralności i podstaw zachodniej cywilizacji. Innymi słowy, dyskusji na temat adopcji i tak nie da się uniknąć, może więc lepiej zacząć ją już teraz (nawet jeśli wymogi kompromisu politycznego – o ile oczywiście do niego w ogóle kiedyś dojdzie – wymuszą wykreślenie tego postulatu z ostatecznej wersji ustawy).

Rozumiem argument, że konserwatywnych (czyli de facto niemal wszystkich) polityków parlamentarnych stosunkowo łatwiej przekonać do adopcji wewnętrznej niż pełnej. Ale, jak sądzę, i z tą pierwszą wcale nie będzie łatwo. Wysunięcie postulatu pełnej adopcji – poparte racjonalną argumentacją i powoływaniem się na liczne badania naukowe – może zapoczątkować dyskusję (z początku burzliwą i emocjonalną, lecz z czasem coraz bardziej rzeczową) nad tą kwestią oraz zmianę mentalnościową, jakkolwiek powolną. Rozumiem argument pragmatyczny ("taki postulat ukręci łeb całej sprawie już na samym początku; lepiej dążyć do celu małymi kroczkami" itp.) – jednak rezerwuję sobie prawo do kontestowania granic pragmatyzmu. Dochodzę tu właściwie do istoty tego, co w moim mniemaniu czyni z polityka (w najogólniejszym sensie, uwzględniającym także aktywistów czy lobbystów) kogoś naprawdę godnego tego miana: otóż polityk to ten, który z niemożliwego potrafi zrobić możliwe; wszyscy inni to biurokraci, zarządcy, regulatorzy. (Niemożliwego dokonał Barack Obama zostając prezydentem USA; i nawet jeśli zawdzięcza to nie tylko sobie, ale również złożonemu splotowi okoliczności, to przynajmniej potrafił wykorzystać je na swoją korzyść.) Zgoda: projekt już w tej "okrojonej" postaci (czyli z autocenzorskim wycięciem pełnych praw adopcyjnych) jest domaganiem się "niemożliwego" – i za to między innymi cenię działalność GI. (Dodam, że druga przedstawicielka GI wykazała się dużą wyobraźnią polityczną, nie wykluczając, że za kilka lat ustawę o związkach partnerskich przyjmie rząd PiS-owski – o taką, między innymi, dalekosiężną wyobraźnię polityczną mi chodzi!) Jednocześnie jednak pozwalam sobie postulować przesunięcie granic "możliwego" o krok dalej.

Jeszcze ciekawsza jest kwestia wyboru konkretnego modelu uregulowań prawnych związanych ze związkami jednopłciowymi. Z czterech wymienionych propozycji (pełne małżeństwo / związki partnerskie / umowy cywilno-prawne na wzór francuskich PACS / konkubinat), prelegent opowiedział się za modelem PACS, uzasadniając to jego maksymalną elastycznością. Taki model, jego zdaniem, odpowiada potrzebom współczesnych ludzi (zwłaszcza w porównaniu z anachronicznym modelem małżeńskim), pozwala dość swobodnie kształtować konkretną relację miedzy partnerami; w pewnym sensie, choć nie użył takiego sformułowania, prelegent sugerował, że to wręcz jaskółka zmiany "paradygmatu cywilizacyjnego". Świetnie, pomyślałem, doskonały pomysł. Ja też zawsze myślę w takim kierunku, żeby maksymalnie poszerzać zakres swobody i wolności. Idźmy więc dalej tym tropem. Model francuski zakłada, że umowę partnerską mogą zawrzeć nie tylko osoby pozostające w relacjach seksualnych, ale także np. dwóch wdowców albo dwie wdowy, którym umowa taka – najogólniej mówiąc – "ułatwia życie". Ktoś z widowni zaproponował więc, żeby i w polskim modelu poszerzyć rozumienie związku partnerskiego np. o relacje między osobą niepełnosprawną i jej opiekunem. Natychmiast jednak nasuwa się pytanie: dlaczego tak rozumiany związek miałby być ograniczony tylko do dwóch osób? Dlaczego nie dwie wdowy i jeden wdowiec, mieszkający we wspólnym gospodarstwie domowym? Dlaczego nie osoba niepełnosprawna i dwoje opiekunów? W dodatku taka poszerzona definicja związku oddałaby sprawiedliwość także związkom poliamorycznym (wieloosobowym), które pozostają bardzo "sklozetowane", ale – zapewniam – istnieją i maja się nieźle (choć "przeciętnemu człowiekowi" mogą się wydawać związkami kosmitów.)

I tu niestety nastąpiło coś, co mnie zdumiało. Spodziewałem się, i owszem, "argumentu pragmatycznego", ale nie spodziewałem się tak gorliwej obrony polityki opartej na wykluczaniu i kompletnie zaprzeczającej zasadzie "maksymalizowania" sfery wolności. Otóż ów działacz-polityk na wzmiankę o poliamorii zareagował dokładnie tak, jak redaktor Terlikowski reaguje na wzmiankę o związkach jednopłciowych, czyli przywołał przykład "związku z krzesłem albo z kozą". Dokonał tym samym identycznego gestu wykluczenia i odebrania godności, z tą tylko różnicą, że do kręgu porządnych i wartościowych ludzi dopisał (w przeciwieństwie do Terlikowskiego) gejów i lesbijki – ale jedynie tych hołdujących zasadzie monogamii. Przy okazji użył argumentu, który pojawia się absolutnie zawsze wtedy, kiedy dochodzi do aktu wykluczenia: "jeśli ktoś chce walczyć o inne prawa, np. o związki poliamoryczne, to niech sam sobie walczy"; identycznego argumentu używały w latach 70. niektóre feministki niechętne lesbijkom, a później niektóre lesbijki niechętne osobom transseksualnym. Ten polityk i aktywista zdawał się w ogóle nie rozumieć mechanizmu wykluczania, który sam (bezwiednie i nawykowo, jak sądzę) stosował, oświadczając zresztą wprost, że niepełnosprawni go nie interesują i nie będzie przez kolejnych 5 lat zajmował się ich potrzebami. Tym bardziej nie na miejscu wydało mi się przywoływanie przez owego działacza postaci Izabeli Jarugi-Nowackiej; nie wiem, co myślała(by) ona na temat związków poliamorycznych, ale jestem głęboko przekonany, że była w historii polskiej polityki osobą najbardziej uwrażliwioną na kwestię wykluczeń społecznych. Tego anty-wykluczeniowego, prosolidarnościowego impulsu nie posiada, niestety, ów znany działacz i jednocześnie jeden z czołowych polityków partii Zieloni 2004, a więc partii, która chciałaby uchodzić za bardziej wrażliwą na wykluczenia społeczne niż mainstreamowa lewica.

Nie chodzi mi o tego lub innego działacza LGBT – ci ludzie działają w jak najlepszej wierze, często narażając się na niechęć nie tylko ze strony homofobicznych konserwatystów, ale także – o ironio! – ze strony samego środowiska LGBT (po co te parady? po co tyle hałasu? tylko nas ośmieszają!). Chodzi mi raczej o to, że – wedle mojej oceny – wśród elity ruchu LGBT (a tym bardziej wśród przeciętnych "odmieńców" seksualnych) impuls anty-wykluczeniowy i prosolidarnościowy jest bardzo słabo rozwinięty, choć zdarzają się chlubne wyjątki. Mam nadzieję, że dożyję jeszcze czasów, kiedy środowisko LGBT udowodni, że nie traktowało Izabeli Jarugi-Nowackiej instrumentalnie dla załatwienia własnych interesów, ale potrafiło wyciągnąć daleko idące wnioski z jej postawy etycznej i spuścizny politycznej.

Perspektywę radykalnie anty-wykluczeniową proponuje polityka queer, której niestety wiele osób w ogóle nie zna albo nie rozumie. Jest to ruch, który zwykle nie odżegnuje się całkowicie od "klasycznego" aktywizmu LGBT, tym niemniej wychodzi z innych założeń i stawia sobie inne cele. Wiem, że niektórzy reagują na słowo queer alergicznie – trudno. Jak zwał, tak zwał – o wiele ważniejsza jest pewna wizja etyczna (polityczna, społeczna), którą ten ruch się kieruje – a więc przede wszystkim etyka anty-wykluczeniowa. Oczywiście, z polityką "odmieńczą" można się zgadzać lub nie, ale przynajmniej od liderów ruchu LGBT oczekiwałbym jednego: jeśli już dokonujesz gestu wykluczenia, bądź tego świadom i przytocz argumenty, które twoim zdaniem świadczą mimo wszystko o "lepszości" twojej wizji, albo przynajmniej – twojej strategii; odwołanie się do związku z kozą urąga elementarnej przyzwoitości. Można powiedzieć "dostrzegam tę kwestię, ale uważam, że na dzień dzisiejszy powinniśmy skoncentrować się na innych priorytetach"; nie można natomiast wchodzić w retorykę Terlikowskiego. To prawda: ruch queer często nie proponuje konkretnych rozwiązań, tylko przyjmuje na siebie rolę "papierka lakmusowego", za pomocą którego testuje się granice wykluczenia wpisane w ten czy inny projekt polityczny/społeczny. W pewnym sensie queerowcy to wieczni malkontenci!

W tym przypadku wykluczeniu podlegają osoby homoseksualne, które chciałyby adoptować dziecko, osobo pozostające w związkach poliamorycznych oraz (choć nie bezpośrednio) owi przysłowiowi "wdowcy" albo osoby niepełnosprawne, które również mogłyby skorzystać na innej, poszerzonej formule związków. To wcale nie musi oznaczać, że queerowiec nie poprze konkretnego projektu, ale przynajmniej (wiedziony etycznym impulsem) wskaże na obszary wykluczenia, jakie się z nim wiążą. (Oczywiście nie zawłaszczam pojęcia "queerowca": ktoś inny może projektu nie poprzeć, np. kierując się przytoczonymi przeze mnie powyżej argumentami, albo wręcz sprzeciwiając się ogólniejszemu mechanizmowi normatywizacji, o którym wspomniałem już gdzie indziej.) Koncepcja związków partnerskich, która byłaby mi zdecydowanie najbliższa, to koncepcja na wzór francuskich PACS, ale bez ograniczeń co do liczebności i rodzaju związku. Tym samym udałoby się uciec od prawnego sankcjonowania tej czy innej "stabilnej" tożsamości (seksualnej, płciowej itp.) – państwo nie oczekiwałoby od uczestników takiego związku "przyznania się" do jasno określonej "orientacji" czy nawet płci, bo to nie państwa sprawa. Człowiek jako istota społeczna potrzebuje różnorakich związków z innymi ludźmi; niektórzy czują potrzebę oficjalnego uznania/usankcjonowania tych czy innych związków przez struktury państwowe, inni takiej potrzeby nie czują; a nowoczesne państwo powinno te potrzeby zaspokajać (choć uzasadnienie tej powinności wymagałoby zapewne dłuższego wywodu). To rzeczywiście byłaby ogromna jakościowa zmiana, być może wręcz "zmiana paradygmatu cywilizacyjnego"; już nawet nieco bardziej tradycyjne PACS-y we Francji wypierają tradycyjne, anachroniczne małżeństwa.

Powtórzę po raz kolejny: rozumiem argument pragmatyczny ("na takie pomysły jest jeszcze za wcześnie" itd.) – ale nie rozumiem natychmiastowego gestu okopywania się w tożsamościowym status quo, tej obrony przywileju, który łączy się – siłą swej wewnętrznej logiki – z całą serią wykluczeń. Taka ograniczona, wykluczająca wizja i towarzysząca jej retoryka są mi głęboko obce. Doceniam też argument, którego użyła druga z prelegentek: raz przyjętą ustawę zawsze można zmienić w przyszłości. Można jednak dowodzić, że raz przyjęta, obowiązująca ustawa konserwuje pewien porządek na wiele lat (patrz casus ustawy aborcyjnej); można się zatem spierać, czy korzystniej jest lobbować nieco dłużej za korzystniejszymi (bo zapewniającymi więcej wolności) rozwiązaniami, czy raczej dążyć do jak najszybszego "przepchnięcia" mniej wolnościowej ustawy, która w konsekwencji może zakonserwować pewien stan polityczno-prawny na długie dekady. W Stanach Zjednoczonych, na przykład, ruch Afro-Amerykanów na rzecz praw wyborczych przez wiele lat współpracował ściśle i wysuwał wspólne postulaty z ruchem emancypacji kobiet; kiedy nadarzyła się okazja uzyskania tych praw osobno, ruch czarnych (mężczyzn) skorzystał z tej okazji, odcinając się niejako od ruchu feministycznego, co prawdopodobnie na kilkadziesiąt lat zahamowało uzyskanie praw wyborczych przez kobiety (podczas gdy prawa czarnych przez prawie sto lat pozostawały pustymi zapisami na papierze, nie respektowanymi w rzeczywistości).

Doskonale zdaję sobie sprawę, że reprezentuję bardzo mniejszościowe, żeby nie powiedzieć całkowicie "marginalne" poglądy (czytaj: zdaję sobie sprawę, że jestem kosmitą). Znowu jednak odwołam się do pewnej etycznej wizji proponowanej przez queer: to właśnie od marginesu – od tego co najbardziej wykluczone i najmniej reprezentatywne – można i należy zaczynać refleksję oraz działalność społeczno-polityczną. Etykę i politykę można budować oddolnie, od "obrzeży" ku centrum (w tym przypadku centrum jest już nie tylko porządek heteronormatywny, ale także porządek homonormatywny). Ruch queer (zwłaszcza w wersji anarchizującej) może kontestować cały porządek państwowo-instytucjonalno-prawny, albo też może szukać w ramach istniejących instytucji rozwiązań maksymalnie wkluczających, poszerzających sferę wolności, promujących nowe rodzaje i definicje związków. (Może również robić jednocześnie jedno i drugie: pierwsze "ideowo", drugie "pragmatycznie".) Jeśli chciałbym coś osiągnąć (jako kosmita) w dającej się przewidzieć przyszłości, to byłoby to przynajmniej poszerzenie wyobraźni politycznej oraz pogłębienie wrażliwości na wszelkiego rodzaju wykluczenia – zarówno wśród społecznych liderów (zwłaszcza LGBT), jak i wśród tzw. "przeciętnych ludzi".
(t)

niedziela, 16 maja 2010

o normie, wzmianka

[Krótka refleksja na marginesie rozważań o normie.]

Znaczna część ruchu LGBT koncentruje się dziś wokół postulatów, których celem są zmiany norm prawnych. Jest to o tyle zrozumiałe, że zarówno tożsamościowe modele seksualności, jak i współczesne systemy prawne, regulowane są – na ogólniejszym poziomie – tą samą logiką normatywizacji. A zatem uwzględnienie przez struktury władzy tego typu żądań jest z jednej strony zwycięstwem "mniejszości", ale z drugiej strony umacnia i legitymizuje ogólny mechanizm tworzenia norm regulujących rzeczywistość społeczną. Istotny, choć jak dotąd mało widoczny, sprzeciw wobec takiej logiki (oraz wynikającej z niej działalności polityczno-społecznej) pochodzi ze strony polityki odmieńczej, albo queerowej, która dystansuje się od polityki "petenckiej"; jeśli bowiem przychodzisz do władzy jako petent (niczym "człowiek ze wsi" w przypowieści Franza Kafki "Przed Prawem"), jeśli czekasz na przyzwolenie – to już przegrałeś.

[Starszy i dłuższy tekst na podobny temat – tutaj.]
(t)

środa, 5 maja 2010

Pułapki "coming outu"

To, co napiszę, wymaga bardziej gruntownego osadzenia w kontekście polityczno-społecznym, kulturowym, jak i materialno-historycznym: co się odbędzie niebawem, w dwóch moich refleksjach dotyczących społeczności LGBTIQ, strategii politycznych i lewicy, jednej – akademickiej, drugiej, że tak napiszę, bardziej popularno-naukowej.

Poniżej wykonam w tym kierunku kilka gestów; są to bardziej szkice-refleksje, niż analizy – jest to takie food for thought.

Od dłuższego czasu w przestrzeni LGBT jako najskuteczniejszą strategię zmiany społecznej lansuje się intensywnie i zawzięcie esencjalizujący „coming out”. Aktywiści, aktywistki, organizacje LGBT oraz aktywistyczne czasopisma środowiskowe ubolewają, że ciągle za mało osób orientacji homoseksualnej – zarówno wśród celebrytek i celebrytów, jak i wsród tych zwykłych zjadaczy i zjadaczek chleba – „wychodzi z ukrycia” jako geje i lesbijki. Pada argument, że im więcej ujawnionych lesbijek i gejów, tym bardziej oswojone z innością seksualną polskie społeczeństwo, a co za tym idzie, tym większa tolerancja, akceptacja i – z czasem – szacunek. I co najważniejsze, tym bardziej sprzyjający klimat pod ustawodawstwo przyjazne społeczności LGBT(I – choć o „I” się praktycznie w ogóle nie mówi i nie używa jej w nazwie, ale to temat na inny wpis). Zatem na „lepsze życie”, to wewnętrzne (życie bez kłamstwa, w zgodzie z „samą/ym sobą”), jak i to na zewnątrz, w Polsce (więcej „namacalnych” gejów i lesbijek, większa tolerancja i otwartość), przepisuje się zbiorową terapię, jaką jest „coming out”.

(teraz trochę o kondycji ruchu i społeczności LGBT)

(a) Jednocześnie za sprawą neoliberalizacji przestrzeni społeczno-kulturowej oraz sektora pracy, coraz trudniej o mobilizację społeczności LGBT (jakkolwiek sobie tę społeczność wizualizują aktywistki i aktywiści, liderzy i liderki ruchu LGBT): tym, co łączy lesbijki i gejów wydają się być jedynie portale społecznościowe, „homoseksualne” romansidła, fetyszyzacja pewnego konsumpcjonistycznego stylu życia oraz morderczy kult ciała, zamiast aktywizmu i zmiany społecznej.

(b) W przestrzeni prężne są dyskursy homonormatywny i asymilacyjny.

(c) Pewne środowisko lewicowe w imię lepszego świata dla gejów i lesbijek praktykuje dość nieznośną „homoseksualizację” inności seksualnej.

(d) Przeprowadzony na początku 2009 r. sondaż pokazał, że przytłaczająca większość ankietowanych (internetowo) lesbijek i gejów, generalnie społeczności LGBT, głosuje na neoliberalną (gospodarczo) i konserwatywną (obyczajowo) Platformę Obywatelską.

(e) Większość organizacji czy ruchów LGBT, jak przystało na czasy kapitalistycznego neoliberalizmu, „specjalizuje się” tylko w jednej „działce” – w mniejszościach seksualnych. Nie ma czegoś takiego, jak polityka intersekcjonalna: krytykuje się homofobię i brak rozwiązań prawnych dla mniejszości seksualnych, patrząc przez soczewkę „(homo)seksualną”. Nie ma kompleksowej krytyki systemu, w jakim żyjemy (systemu, który jest nie tylko heteronormatywny, ale i kapitalistyczny, patriarchalny, rasistowski, androcentryczny oraz ameryko- i eurocentryczny) oraz jego instytucji (instytucji małżeństwa, instytucji monogamii, instytucji orientacji seksualnej, instytucji płci czy instytucji rasy). Organizacje czy ugrupowania angażują się w sprawy dotyczące „orientacji (homo)seksualnej”, ale nie zabierają już głosu w kwestiach związanych z prawami kobiet czy prawami pracowniczymi, z rasą, z ubóstwem, z klasą oraz pochodzeniem społecznym, itp.

(f) Wiele aktywistek czy aktywistów LGBT i Q odżegnuje się całkowicie od polityki czy systemu polityczno-parlamentarnego, na który jesteśmy skazane/skazani i to w jego obrębie na dzień dzisiejszy musimy wywalczyć jak najszerszy pakiet praw dla społeczności LGBTI.

(g) Są osoby, które nie chciałyby łączyć kwestii LGBTI z żadnym z działających w ramach systemu projektów politycznych, których celem jest dojście do władzy: ani z lewicą, ani z prawicą, ani z neo/liberałami, ani z neo/konserwatystami.
Takie LGBTI w próżni. LGBTI jako taki niepartyjno-niepolityczny pakiet, który obojętnie jaka opcja inkorporuje do swojego programu i uprawomocni, zalegalizuje: i będzie już dobrze, bo będą prawa i swobody obywatelskie.

(h) Niektórym się wydaje, że sytuacja mniejszości seksualnych i odmieńców się jakoś sama z siebie poprawi – w końcu jesteśmy w UE, więc to wszystko musi ewoluować w tym kierunku: w kierunku otwartości i zmiany społecznej. I w związku z tym, niektóre sumienia są odciążane pójściem raz czy dwa razy w roku w marszu albo w paradzie, czy też organizacją i/lub uczestnictwem w jakimś wydarzeniu LGBT. I do tego się sprowadza cały aktywizm takich osób.

(i już wracamy do terapii, czyli „coming outu”)

I tak biorąc pod uwagę od (a) do (h), zastanawiam się krytycznie: kto sobie może pozwolić na „coming out”? Czy nie jest tak, że na „coming out” w systemie, w jakim żyjemy, mogą sobie pozwolić osoby „uprzywilejowane” (finansowo, pod względem statusu społecznego i sławy)? I czy nie jest to trochę nie fair, takie natrętne naciskanie na osoby o nienormatywnej orientacji, aby zrobiły „coming out”, podczas gdy nic z tym opresyjnym systemem nie robimy – a czasem się nim nawet konsumpcjonistycznie onanizujemy?

Bo jak ma „wyjść z ukrycia” gej, który mieszka na wsi i ma dziewięcioro rodzeństwa? Jak ma „się ujawnić” lesbijka, która jest równocześnie Romką? Jak ma dokonać „coming outu” lesbijka, która ze względu na wiek (ponad 40/50 lat), nie może znaleźć pracy, tkwi w związku małżeńskim z uwagi na dzieci, a jej mąż jest jedynym żywicielem rodziny? Jak „opowiedzieć o sobie”, gdy wiesz, że jak to dojdzie kanałami do szefa czy szefowej, to możesz już za jakiś czas nie mieć umowy o dzieło czy umowy zlecenie na następny miesiąc? I tak dalej, i tym podobne.

Kto ma zatem „wychodzić z ukrycia”, a raczej, kto może sobie pozwolić na „coming out”? Z pewnością mogą sobie na to pozwolić osoby niezależne, z dużego miasta, z klasy średniej albo wyższej, osoby mające środki finansowe na to, aby obracać się w środowisku i bawić na dyskotekach, mające dostęp do nowych technologii i Internetu. Bardziej beneficjenci systemu (jakkolwiek paradoksalne na pierwszy rzut oka może się wydawać używanie wyrazu „beneficjenci” w odniesieniu do przedstawicieli mniejszości seksualnych: choć zanim gej dokona „coming outu”, funkcjonuje społecznie i kulturowo w szablonie „heteroseksualnego, białego mężczyzny-Polaka”); osoby bezkrytycznie grające w grę, którą narzuca system; osoby, które nie są podwójnie czy potrójnie wykluczone; czy też osoby, które ze względu na status społeczny, zasobność finansową lub też „kontakty” w wielkomiejskim świecie nie muszą się zbytnio martwić o swój byt po takim „coming oucie”.

A co z resztą, która nie może sobie w obecnym systemie pozwolić na kliknięcie w taką amerykańską opcję „ponownych narodzin”, wyprodukowaną w duchu indywidualizmu i filozofii purytańskiej, dostępną dla białego geja z klasy średniej?
I taka refleksja: nie wolno od nikogo wymagać bohaterstwa, ale sądzę, że właśnie osoby, które pomimo braku uprzywilejowania „wychodzą z ukrycia”, wykazują się największą odwagą i mają być może większy wpływ na „przeciętnych ludzi” niż „coming outy” gwiazd.

Wniosek: gruntowna przebudowa systemu, a nie tylko zainstalowanie w nim prawodawstwa LGBTI („Q” nie, bo Queer takiemu systemowi dziękuje) i rozbrojenie homofobii. Jeśli nie jesteśmy zainteresowani/zainteresowane kompleksową walką z systemem, jeśli nie tworzymy przyjaźniejszych warunków do „coming outu”, to takie zmuszanie ludzi do „wychodzenia z ukrycia” i – jakby nie patrzeć – szantażowanie ich, że jak się nie „ujawnią”, to nie da się zbudować „lepszego świata” dla LGBT, świadczą po prostu o braku wyobraźni i empatii społecznej.

(r)

niedziela, 18 kwietnia 2010

Władza i śmierć

Nie ma nic bardziej politycznego niż śmierć.

Nie tylko w tym sensie, że każda władza, sprowadzona do najbardziej podstawowego poziomu, jest władzą nad życiem i śmiercią, które zresztą sama – dość arbitralnie – definiuje. To dlatego takie kwestie, jak kara śmierci, aborcja i, w coraz większym stopniu, eutanazja są i pozostaną w samym centrum współczesnej debaty politycznej.

Nie ma nic bardziej politycznego niż śmierć. Wiedzą to (nielegalni) terroryści i (legalni) apostołowie wojny, dla których śmierć jest głównym narzędziem uprawiania polityki. Wiedział to Ronald Reagan i jego poplecznicy, kiedy czekali z założonymi rękami, aż AIDS oczyści Amerykę z plugastwa homoseksualizmu.

W książce The Monstrous and the Dead Mark Neocleous przekonująco dowodzi, że główne nurty myśli i praktyki politycznej naszych czasów zasadzają się na stosunku żywych do umarłych. Co jesteśmy im winni? Jak są obecni w naszym reżimie politycznym? Co więcej, za myśleniem o umarłych zawsze czai się (zwykle nieuświadomiony) lęk, że być może nie są „tak całkiem umarli”, że mogą powrócić i zagrozić obecnemu porządkowi. (W pewnym horrorze klasy B amerykańscy weterani wojny w Wietnamie zaczynają wracać zza grobu, ponieważ chcą wziąć udział w wyborach i oddać głos za antywojennym kandydatem.) Idąc za tym tokiem rozumowania można wręcz powiedzieć, że nowoczesna polityczność ufundowana jest na lęku przed powrotem umarłych, przed figurą zombie.

Negowanie politycznego wymiaru śmierci i związanych z nią obrzędów, przerzucanie śmierci do „ponadpolitycznej” sfery metafizyki (tak łatwe, niemal automatyczne, w polskim kontekście) jest niebezpieczną fikcją, która w istocie służy interesom niektórych uczestników gry politycznej. Wymownym przykładem jest choćby z gruntu polityczna decyzja o miejscu pochówku Lecha Kaczyńskiego, podjęta przy jednoczesnym nawoływaniu o zgodę narodową, jedność i poszanowanie pamięci. Pojawienie się protestów uważam w tej sytuacji za zdrowy przejaw demokracji, wynikający między innymi ze świadomości cynizmu, z jaką władza wykorzystuje kryzys, śmierć czy żałobę po to, by uciszać oddolne głosy i sankcjonować decyzje w żaden sposób nie skonsultowane społecznie. Na tym, co rzekomo niepolityczne, można ugrać naprawdę pokaźny kapitał polityczny.

Pochówek Lecha Kaczyńskiego na Wawelu jest doskonałym przykładem budowania „narodowego konsensusu” poprzez uciszanie i/lub zagłuszanie głosów opozycji, budowanie nieznoszącego sprzeciwu mitu i sakralizację „bohaterów”.

Kiedy patrzę na oszałamiające rozmiary uroczystości pogrzebowych pary prezydenckiej, widzę przede wszystkim ogromny, chciałoby się rzec bezwstydny, spektakl władzy, w którym śmierć i stosunek do zmarłych odgrywają kluczową rolę. Widzę zawłaszczanie śmierci przez dyskursy państwowe, narodowe, militarne i kościelne w imię budowania „Symbolicznego Imperium”, za pomocą którego porządek władzy utwierdza i legitymizuje swoją hegemonię.

Polityka to zaprzeczenie jedności, to efekt różnicy i kontestacji. Większość osób, które zginęły w katastrofie samolotu, była politykami. Negowanie polityczności śmierci – zwłaszcza ich śmierci – jest w moim przekonaniu afrontem wobec ich pamięci. Nie ma nic bardziej politycznego niż śmierć.
(t)

niedziela, 11 kwietnia 2010

Żałoba nienarodowa

Jorge Luis Borges zauważył kiedyś przewrotnie, że nie widzi różnicy między Hiroszimą a ludzkim życiem: „W Hiroszimie cała tragedia przybrała ogromnie skondensowaną postać i dlatego tak rzuca się w oczy. Ale gdy człowiek zwyczajnie żyje, rośnie, zapada na jakąś chorobę i umiera, to też mamy do czynienia z Hiroszimą, tylko rozłożoną na lata.” Porusza nas indywidualny dramat, ale prawdziwą fascynację wzbudza w nas dopiero wielka skala, skondensowana tragedia, makabryczny spektakl unicestwienia. Widowiskowe katastrofy przypominają nam o naszej śmiertelności oraz o absurdalnej przypadkowości istnienia, ale przecież sekretnie cieszymy się, że my nadal żyjemy. Przypadkowo i tymczasowo.

Czym innym jest śmierć osób bliskich, znanych nam osobiście, a czym innym śmierć luminarzy, zwłaszcza pełniących najważniejsze funkcje państwowe. Intensywność, z jaką „zwykli” ludzie reagują na wczorajszą tragedię spontanicznym płaczem i autentycznym żalem świadczy o tym, jak głęboko utożsamiają się z ideą „Państwa” i „Narodu”, jak silne są quasi-rodzinne więzy produkowane przez dyskursy państwowe i narodowe. Nie dziwi też, że w tak patriarchalnym społeczeństwie śmierć Lecha Kaczyńskiego odbierana jest jako „osierocenie”, śmierć Ojca Narodu. Wiadomo: można być z (urzędowym) ojcem w konflikcie, można go nie lubić, ale kiedy umiera, trauma i tak jest nieunikniona.

Odruch szoku, żalu, współczucia wydaje się naturalny (chociaż bylibyśmy hipokrytami twierdząc, że śmierć każdej z ofiar wypadku przeżywamy dokładnie tak samo i równie głęboko). Ale ten odruch szybko zostaje przechwycony i zawłaszczony przez oficjalne dyskursy (propagowane i umacniane przez media), które zaczynają dyktować nam, w jaki sposób należy przeżywać żałobę i upamiętniać. Spontaniczna ekspresja żalu niepostrzeżenie zamienia się w zbiorową psychozę, zaczyna się jakieś nieprzyjemne, wzajemne „nakręcanie się”, nasila się presja Wspólnoty i jej rytuałów. Teraz wszyscy musimy płakać. Teraz wszyscy musimy się modlić. Teraz wszyscy musimy się zjednoczyć. A jeśli ktoś śmie nie płakać, natychmiast staje się odszczepieńcem. Złym Człowiekiem, po prostu.

Skala zbiorowej psychozy jest po wczorajszej katastrofie dużo mniejsza niż ta, której można było doświadczyć 5 lat temu, po śmierci Karola Wojtyły. (Nota bene grupa „Nie płakałam/-em po papieżu” na Facebooku liczy dziś – tylko, albo aż – 1234 członkiń i członków.) To zresztą nieporównywalne wydarzenia: śmierć schorowanego, umęczonego starca siłą rzeczy odbiera się inaczej, niż nagłą śmierć blisko 100 osób, w większości czynnych zawodowo i pełnych energii. Jednak retoryka, która oplata te dwa wydarzenia, wydaje się dość podobna: oto znowu stajemy się Narodem w chwili Wielkiej Próby. Oto znowu musi połączyć nas Jedność Serc. Zawsze tam, gdzie pojawia się Naród, natychmiast jak cień pojawia się męczeństwo. Pojawia się Los, Przeznaczenie, Klątwa („klątwa katyńska”). Zaczyna się budowanie pomników, kamienienie (a może kamieniowanie) pamięci.

W efekcie przekaz jest taki, że w „dobrych czasach” możemy się bawić w różne polityczne gierki, w jakieś mało ważne spory światopoglądowe, ale kiedy stajemy w obliczu Traumy i Kryzysu, szybciutko wracamy do sprawdzonych formułek. „W obliczu śmierci ważna jest tylko pamięć i modlitwa” – napisał pewien artysta-graficiarz na murze w moim mieście. Ale czemu modlitwa? Bo modlitwa to wiara, a Dobry Polak musi być wierzący? Bo teraz musimy szybciutko przytulić się do Wielkiej (katolickiej) Wspólnoty, która nas ukoi i pocieszy? A jak poczułyby się te osoby spośród ofiar katastrofy, które były niewierzące i nie życzyłyby sobie modlitwy? „Jak trwoga, to do Boga” – można by podsumować z ironią, posługując się kolejną utartą formułką.



Brakuje refleksji nad tym, jak pamiętać, jak upamiętniać, a nawet jak przeżywać żałobę, bo przecież sposobów jest wiele. Pamięć publiczna jest jedną z najbardziej zawłaszczanych sfer życia społecznego, jedną z najbardziej zrytualizowanych i zideologizowanych. Kiedy chcemy coś lub kogoś upamiętnić, powinniśmy od razu zadać sobie pytanie, czemu – jakiej idei, jakiej wizji – podporządkowujemy nasze upamiętnienie? W jakich kategoriach decydujemy się dane zdarzenie odczytywać i jak chcemy wpisać je w historię? W czyją historię? Jaki porządek symboliczny utrwalamy poprzez nasze upamiętnienie, a co jednocześnie skazujemy na zapomnienie? Nie ma "niewinnej" pamięci. Tymczasem polska szkoła upamiętniania jest zredukowana niemal wyłącznie do jednego wymiaru: do martyrologii.

Bowiem Naród żąda krwi. Żąda jednego głosu, jednej żałoby, jednego płaczu. To właśnie mobilizacja i konsolidacja idei Narodu (która w Polsce wydaje się nieodłączna od idei Kościoła) jest najbardziej odczuwalnym efektem podobnych kryzysów. Nie jest łatwo przeżywać traumę i żałobę, opierając się jednocześnie tej wielkiej, zbiorowej, narodowej presji. Rozumiem, że trauma wymaga żałoby, a ta wymaga gestu, manifestacji, zewnętrznej ekspresji; rozumiem potrzebę rytuału, symbolu, spektaklu. I bynajmniej nie jestem przeciwny zbiorowości czy wspólnotowości jako takiej. Ale są takie spektakle, takie wspólnoty, takie historie, w których po prostu nie chcę uczestniczyć.

A zatem ogłaszam samozwańczo tydzień żałoby nienarodowej. Bez konduktów pogrzebowych, kazań, akademii, pomników i muzeów. Najlepszym upamiętnieniem zmarłych jest taniec życia.
(t)