[Część pierwsza tutaj, część druga tutaj. Pozwoliłem sobie również uzupełnić część drugą o dodatkowy akapit.]
Powyższe rozważania, z konieczności bardzo skrótowe i powierzchowne, wskazują na dwie bardzo istotne, moim zdaniem, cechy polityki queer. Z jednej strony, polityka queer nie ma na celu utrwalania istniejących tożsamości, ale koncentruje się na nieustannym eksperymentowaniu z nowymi formacjami (nie)tożsamościowymi. O ile ruch LGBT występuje w imieniu jasno określonych, nazwanych i “skatalogowanych” podmiotów społecznych, queer próbuje wypowiadać się w imieniu tego wszystkiego, co dopiero rysuje się na horyzoncie, co wyłania się z pola społecznego i zaczyna przybierać takie lub inne kształty. (Wyrażenie “w imieniu” nie jest tu zresztą szczególnie adekwatne, bo przecież nowo powstające formacje często pozostają bezimienne i jako takie wymykają się tradycyjnej polityce opartej na logice “reprezentacji”, czyli dokładnie na “mówieniu w imieniu”.)
Warto jednak podkreślić, że w tym sensie polityka queer nie jest z zasady (albo przynajmniej: nie zawsze jest) sprzeczna z celami ruchu LGBT, a raczej koncentruje się na innych obszarach doświadczenia i innych podmiotach społecznych. Queer unika błędu, jaki popełnia liberalna koncepcja podmiotu: podmioty nie poprzedzają zastanego porządku, ale się w nim konstytuują. Wiara w “pre-egzystencję” podmiotów ogranicza możliwość wyobrażenia sobie ich “post-egzystencji”, ogranicza wyobraźnię polityczną; istniejące podmioty zaczynają się jawić jako “los” albo “przeznaczenie”, bez realnej alternatywy. Queer, dla odmiany, sytuuje się na obrzeżach tego, co istnieje; wypatruje tego, co może dopiero zaistnieć i aktywnie wspiera formacje in statu nascendi. Tym samym queer wyobraża sobie politykę nastawioną nie tylko na rozpoznawanie i stabilizowanie istniejących podmiotów (np. poprzez zapewnienie im ochrony prawnej), ale także na wyłanianie się innych rodzajów podmiotowości i innych sposobów “robienia polityki”.
Z drugiej strony, o ile ruch LGBT stawia zazwyczaj na retorykę normalności (geje i lesbijki to normalni ludzie, homofobia da się leczyć, itp.), o tyle ruch queer nieufnie podchodzi do każdej zadeklarowanej wersji “normalności”, a tym bardziej nie zgadza się na to, aby władza posiadała wyłączność na definiowanie normalności i, tym samym, ogłaszanie stanu wyjątkowego. Taka była przecież zasadnicza lekcja płynąca z działalności ACT UP na początku lat 90.: kiedy w obliczu epidemii AIDS administracja Busha udawała, że “nic się nie dzieje” (a jeśli coś się dzieje, to jest to “naturalna” kara boska dla niemoralnych homoseksualistów), samoorganizujące się oddolnie ruchy odmieńców zaczęły deklarować stan wyjątkowy. Stan normalności – a już z pewnościa "normalność" w wydaniu Busha lub Tuska – musi być dla odmieńców stanem kryzysu i palącej konieczności, choć nie stoi za nim jakaś alternatywna wizja normalności (tak jak w przypadku mainstreamowych ruchow LGBT, które z góry wiedzą, co znaczy “normalnie”), a raczej żądanie natychmiastowej zmiany istniejącej systemowej niesprawiedliwości, lub – szerzej – pewien pożądany kierunek zmian społecznych, wizja otwierania nowych możliwości, nowych obszarów doświadczenia indywidualnego i zbiorowego.
W moim rozumieniu, polityka queer jest zarówno polityką “wyłaniania się” (emergence) nowych podmiotów, jak i polityką deklarowanego oddolnie stanu wyjątkowego (emergency) – ale na rozwinięcie tego tematu przyjdzie jeszcze odpowiednia pora.
PS
Nie sposób, oczywiście, nie odnieść się przy okazji do ostatnich wydarzeń z 11 listopada – być może przełomowych dla rodzącej się nowej rzeczywistości społeczno-politycznej. Na paradoks zakrawa fakt odwrócenia „tradycyjnych” ról: tym razem szeroka koalicja „anarchistów, pedałów i sfrustrowanych feministek” (jak wdzięcznie ujął to pewien internauta) znalazła się po stronie nielegalnego zgromadzenia, podczas gdy policja zobowiązana była chronić legalną demonstrację faszyzujących nacjonalistów. To zresztą dzięki środowiskom LGBT (jak przyznał na pewnym spotkaniu Tomasz Bączkowski) potwierdzone zostało wyrokiem trybunału w Strasburgu prawo wszelkich środowisk – w tym także ultraprawicowych – do organizowania wieców i manifestacji. Choć słyszy się czasem nawoływania do wprowadzenia zakazu neofaszystowskich demonstracji (i do delegalizacji organizacji typu NOP czy ONR), osobiście jestem przeciwnikiem administracyjnych zakazów i gorącym zwolennikiem społecznej mobilizacji i organizowania oddolnego ruchu oporu.
To, co wydarzyło się 11 listopada, to oddolna deklaracja stanu wyjątkowego. Szeroka koalicja różnych środowisk – od „miętkich” liberałów po wojowniczych anarchistów – ogłosiła stan wyższej konieczności, który usprawiedliwia przekroczenie prawa (nielegalne zgromadzenie) czy wręcz (choć to śliski temat, wymagający dłuższej dyskusji) użycie przemocy. (Oczywiście spora część uczestników protestu odcięła się potem od wszelkiego „radykalizmu”.) Państwo musiało zareagować tak, jak zareagowało: przecież nie może sobie pozwolić na łamanie państwowego monopolu na przemoc, ani tym bardziej na oddolne ogłaszanie stanu wyższej konieczności. Nieważne, kto jest po której stronie i kto ma „moralną rację” – tutaj chodzi o rację stanu, o podtrzymanie legitymacji władzy państwowej. Prawo nie może tolerować takiej oddolnej, nieopieczętowanej suwerenności.
Za pewną ironię losu można także uznać fakt (i piszę to bez satysfakcji czy złośliwości), że smak policyjnej pałki poznał sam Robert Biedroń, najbardziej poprawny z poprawnych liberalnych działaczy LGBT. Czy to odezwała się w nim nagle żyłka street-fajtera, czy po prostu znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze, ten ważny lider mainstreamowego ruchu LGBT przekonał się na własnej skórze, że w ostatecznej instancji prawo broni przede wszystkim własnego porządku i własnej (prawo)mocności, a nie bitego i obrzucanego wyzwiskami obywatela. Mainstreamowy działacz skonkluduje najpewniej, że Polska nie dorosła jeszcze do „normalnych” (czyt. zachodnioeuropejskich) standardów, tymczasem (mniej naiwny) odmieniec zastanowi się raczej, jak wypracowywać odmienne/odmieńcze strategie i postawy wobec Prawa.
(t)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
No ale tak konkretnie, po ludzku, to czego ten queer chce - tu i teraz?
OdpowiedzUsuńMówiąc dośc ironicznie, trzeba by powiedzieć, że to jeszcze jedna cecha łącząca queer z dopalaczami, że jedno i drugie to taki odpływ w kosmos - psychodelia i miłość do świata... nie poprzedzająca, bez wyższej konieczności itd., ale łatwo się rozsypująca jak domek z kart, jeśli na wokandzie pojawi się dowolny temat szczegółowy.
Właściwie moim zdaniem ruch queer jest nawet gorszy od lgbt. Oni są wredni ale przynajmniej potrafią nazwać to, czego chcą.
Z jednej strony to dobrze, ze queer jest dla odmiany wyrachowany i, jak to się mówi, kontyngentny, tylko że staje się równocześnie walcem, pod którym ginie jeszcze więcej doświadczeń niż w optyce lgbt. Moim zdaniem ten efekt byłby mniejszy, gdyby jednak queer postanowił być mniej parasolowatą strukturą i mial w sobie mniej chrześcijańskiej miłości bliźniego, a za to... sięgał bardziej do brzydoty, przyjmował inny punkt wyjścia niż mit założycielski o tęczowej parasolce, którą przywiał wiatr. (choć to nieprawda, taki już stał się ten queer i nie ma sensu go nieustannie "odkłamywać" a zaakceptować, że takim właśnie stał się).
Kiedy nareszcie przyjdzie czas, by powiedzieć, że queer to przeszłość i tym morderczym gestem zwrócić mu jednak trochę godności, sentymentu, wyłowić trochę doświadczeń i uznać je za umiejscowione w czasie (przeszłym dokonanym)? Zamiast negować to wszystko kontyngetnie do bólu...
Może dopiero po takim geście, po stłuczeniu lornetki queeru, pokazania jej rys, będzie szansa na nową optykę?
Moim zdaniem przyszedł czas na postulaty szczegółowe i to do bólu szczegółowe.
Kto chce dofinansowania mieszkalnictwa studenckiego kosztem kogo? Kto chce wolności seksualnej kosztem kogo? Kto chce wzrostu demograficznego kosztem których kolorów skóry, które będą emigrować do Polski? Kto nie chce wzrostu demograficznego ale i tak nie lubi emigrantów? Kto chce lepszych autostrad i szybszych pociągów żeby dojechać na europride do Warszawy? Kto chce uprawiać seks w nowym mieszkaniu na kredyt kosztem ludzi uprawiających seks w klubach na dragach? Kto nie chce uprawiać seksu ale czyni to i tak kosztem ludzi którzy są zmuszani do prostytucji? Kto chce oglądać TVN kosztem ludzi którzy jak się skończy wieczorynka muszą oglądać o 19.30 TVP?
Czy queer kiedykolwiek zadawał te pytania na poważnie? Krytyczki queeru owszem, ale sam queer chyba jednak nie.
A tymczasem wszystkie te problemy są do załatwienia, pod warunkiem, że będzie więcej urzędów które będą się tymi sprawami szczegółowo zajmować i rozpatrywać wszystkie wnioski. Wnioski nie pójdą szybko, ale nawet jeśli ktoś się już rozmyśli, zanim dostanie odpowiedż z urzędu, i już nie będzie chciał o coś walczyć, to przynajmniej decyzja zostanie wydana na piśmie i będą konkretne punkty odniesienia do rozpatrywania kolejnych rozpraw.