niedziela, 22 stycznia 2012

"Jak stolik z Ikei"

Pisząc na swoim blogu o Dziewczynie z tatuażem Bartek Żurawiecki dochodzi do wniosku, że "kultura popularna, sztuka masowa zawsze są i będę [...] konserwatywne i normatywne". To spore uproszczenie: przekonanie, że kultura popularna jest z założenia postępowa i/lub subwersywna jest równie naiwne jak przekonanie, że jest ona z założenia konserwatywna i normatywna. Subwersywność kultury popularnej zawsze tkwiła bardziej w (często nieprzewidywalnych) sposobach jej odbioru niż w radykalizmie twórców (chociaż ta druga opcja nie jest, oczywiście, wykluczona). Twórcy i producenci filmów z Judy Garland, na przykład, nie adresowali ich bynajmniej do subkultury gejowskiej (choć bez wątpienia znalazłby się wśród nich niejeden odmieniec), a jednak aktorka ta, obok kilku innych, stała się jedną z ikon tejże subkultury w Ameryce. W swojej ostatniej książce Judith Halberstam odkrywa iście wywrotowe treści w niektórych pixarowskich animacjach czy amerykańskich komediach zbudowanych wokół "głupkowatości" swoich męskich bohaterów.

Mimo to trudno nie zgodzić się z Bartkiem, że Dziewczyna z tatuażem przedstawia historię "poskromienia złośnicy", albo raczej poskromienia odmieńca. Jest jeszcze gorzej: to nawet nie świat zewnętrzny poskramia odmieńca, ale odmieniec poskramia sam siebie, zgodnie z "naturalnym" procesem dojrzewania. Podążając za sugestywnością filmu (tym większą, że reżysersko jest on zrobiony niezwykle sprawnie, wręcz uwodzicielsko), przeciętny widz nie pomyśli zapewne o licznych subtelnych sposobach, w jakie normy kulturowo-społeczne są narzucane, internalizowane i z czasem odbierane jako przejaw "samej natury", nie zaś jako "wgrawerowana" w naszą podmiotowość i cielesność autodyscyplina. Dojrzewanie jest głęboko normatywną ideą; obiegowa wiedza podpowiada, że każdy ma prawo do młodzieńczego buntu i do różnych eksperymentów ("młodość musi się wyszumieć"), ale przychodzi moment pogodzenia się ze światem i potrzeba stabilności emocjonalno-materialnej. W przypadku Lisbeth przygodny seks lesbijski ustępuje miejsca poważnemu uczuciu do Blomkvista, a jej ojcobójcze (a więc antyedypalne) zapędy z wczesnej młodości znajdują odkupienie w jej stosunku do ciężko chorego ex-kuratora. Zbuntowana dziewczyna wraca do normy, tzn. do "znalezienia sobie miejsca na świecie" w relacji do mężczyzn w ogóle, a do ojca i partnera/męża w szczególności.

Jednak film nie jest wyłącznie o męskich psychopatach, jak pisze Żurawiecki. Jak na mainstreamowy obraz z dużej amerykańskiej wytwórni zawiera niemałą dozę krytyki systemowego wykorzystywania kobiet i systemowej dominacji mężczyzn. To prawda, że w ostatecznym rozrachunku nie wydaje się proponować gruntowanej przebudowy tego systemu, a raczej zatrzymuje się na poziomie indywidualnej moralności konkretnych "przedstawicieli płci męskiej"; są po prostu źli mężczyźni i dobrzy mężczyźni, niezależnie od pełnionych funkcji w strukturach władzy. Źli to ci, którzy nie potrafią okiełznać swoich (czasem morderczych) chuci, a dobrzy to ci, którzy chronią kobiety od swoich (męskich) popędów seksualnych oraz od ich (kobiet) popędów autodestrucji. (Dodajmy, że zgodnie z najbardziej oklepanym schematem męskość jest tu w gruncie rzeczy sadystyczna, a kobiecość – masochistyczna.) Jest dobry kurator i zły kurator, dobry Vanger i zły Vanger, uczciwy obywatel Blomkvist i jego nieuczciwy oponent Wennerström. Dobro, rzecz jasna, zwycięża – ale miejmy się na baczności! - licho nie śpi.

Jeśli film nie proponuje zasadniczej zmiany systemu opresji kobiet (nie mówiąc już o opresji odmieńców – odmieńczość jest tu tylko przejściową fazą rozwojową, a więc właściwie nie istnieje), to chyba dlatego, że w ujęciu Finchera system ten jest w gruncie rzeczy zakorzeniony w naturze. Odwołanie się do tego, co niezmienne i fundamentalne - do "(ludzkiej) natury" - przynajmniej do pewnego stopnia rozgrzesza systemowy wyzysk kobiet; krytyka systemu może sięgać głęboko, ale musi w końcu dotknąć twardego dna natury i dalej ani rusz. Film bezkrytycznie utwierdza obiegowe opinie na temat "natury kobiecej": można powiedzieć, że na słynne Freudowskie pytanie "Czego pragnie kobieta?" odpowiada (wtórując całej mainstreamowej kulturze): pragnie ojca, męża, rodziny, opieki, stabilności, miłości. Ale i "męska natura" ma tutaj jasną definicję: mężczyźni są "napędzani" przez libido, z którym lepiej lub gorzej sobie radzą (albo: które przybiera raz bardziej, a raz mniej antyspołeczną postać). Wbrew pozorom różnica między Martinem Vangerem a Blomkvistem jest bardziej powierzchowna, niż mogłoby się wydawać – dzielą ich prywatne standardy moralne i zdolność samokontroli, ale niekoniecznie głębsza motywacja życiowa (jeśli popatrzeć na ich działalność zawodową, obaj wykonują pracę o wysokim prestiżu i dużej użyteczności społecznej). Sprowadzając rzecz do najprostszej formuły, film potwierdza truizm, że kobiety chcą miłości, a mężczyźni chcą seksu (przy czym męskie, heteroseksualne doznania seksualne często okupione są cierpieniem, a nawet życiem, kobiet).

Paradoksalnie najbardziej subwersywna i bezkompromisowa w całym filmie wydaje się postać starego faszysty (zupełnie, wydawałoby się, marginalna). Nie ukrywa on swojej faszystowskiej przeszłości pod cienkim lakierem hipokryzji i politycznej poprawności – "jak stolik z Ikei". Subwersywną lekturę filmu warto być może rozpocząć właśnie od tego miejsca: od stwierdzenia, że za ładną buzią liberalnego humanizmu, wraz z jego instytucjami "użyteczności publicznej", kryje się obrzydliwy systemowy faszyzm, który "podskórnie" organizuje przestrzeń społeczną, w tym także normy płciowe. Co się stanie, jeśli postawimy radykalną tezę, że obecne rozumienie "natury męskiej" i "natury kobiecej" jest z gruntu faszystowskie? W ten sposób udałoby nam się wydobyć z filmu radykalny potencjał skierowany niejako przeciwko niemu samemu, a przynajmniej przeciwko jego sentymentalnemu, normatywnemu przekazowi, który starałem się nakreślić powyżej.
(t)

środa, 4 stycznia 2012

Nie być funkcjonariuszem

Zdarzyło mi się zasiadać ostatnio w pewnej komisji, która miała opiniować nadesłane wnioski, mniejsza o co. Otrzymałem wytyczne, wedle których należało je oceniać. W trakcie pracy zdałem sobie sprawę, jak sumiennie staram się trzymać owych wytycznych, których przecież w najmniejszym stopniu nie ustalałem i z którymi nawet nie do końca się zgadzam. No dobrze, nie pierwszy raz doskwiera mi głęboko normatywny charakter klasyfikowania i przyznawania ocen. Jednak tym razem w jakiś bardziej dotkliwy sposób niż zwykle uświadomiłem sobie, jak łatwo przychodzi mi stawanie się funkcjonariuszem. To ciekawe, jak szybko poczułem się zobowiązany do przestrzegania reguł, jak zacząłem samego siebie dyscyplinować i "spełniać swoją funkcję", jakkolwiek przygodną i tymczasową.

W pewnym amerykańskim sitcomie – na tyle, na ile mogłem odgadnąć, słysząc jedynie dialogi z sąsiedniego pomieszczenia – pokazano następującą historię: w firmie zmienia się szef, który najpierw nadaje portierom stopień sierżanta i ubiera ich w stosowne mundury, a następnie zwalnia "starych" pracowników z pionu kierowniczego. Jeden z byłych pracowników próbuje umówić się na spotkanie z nowym szefem, żeby prosić go o ponowne zatrudnienie, ale dowiaduje się od portiera, że zgodnie z zarządzeniem nowych władz nie ma prawa wstępu na teren firmy. Jednak pywatnie portier jest po stronie byłego kierownika i podrzuca mu różne pomysły, jak dostać się do szefa. (Komizm sytuacji wynika głównie z przesadnego sposobu, w jaki portier-sierżant odgrywa swoją podwójną rolę.) Mężczyzna jest zdezorientowany, ale portier tłumaczy mu, że kiedy patrzy w kamerę monitorującą (z której obraz transmitowany jest prosto do gabinetu szefa), to jest sierżantem Jones, który musi trzymać się regulaminu, ale kiedy odwraca się od kamery, to jest jego starym kumplem i chce mu pomóc.

Jest w tej scenie uchwycona ciekawa, choć może nieszczególnie oryginalna, obserwacja dotycząca "bycia funkcjonariuszem". Poprzez symboliczny awans (stopień, mundur) portier staje się niejako "dłużnikiem" nowego szefa (i szerzej, pewnego porządku) i spłaca swój dług rygorystycznie wypełniając swoje obowiązki - nawet wtedy, kiedy prywatnie się z nimi nie zgadza. Nadanie funkcji powoduje rozdwojenie, oddziela "prywatną osobę" (niech już będzie to nielubiane przeze mnie określenie, z braku lepszego) od nobilitującej funkcji. Nie od rzeczy będzie przywołanie w tym miejscu słynnego eksperymentu Philipa Zimbardo z 1971, kiedy to uczestnicy poproszeni o odgrywanie strażników więziennych nadspodziewanie głęboko weszli w swoje role, mimo że byli przecież świadomi fikcyjności całej sytuacji. (Dotyczyło to także "więźniów", którzy również stali się "funkcją" tego sztucznego systemu więziennego.)

Naiwne byłoby twierdzenie, że możliwe jest istnienie poza wszelką funkcjonalizacją. Pozostajemy (nieuchronnie?) funkcjonariuszami Rodziny, Instytucji, Organizacji, Państwa, Kapitału, Rewolucji, Języka, czy wreszcie Podmiotu, którym staliśmy się z nadania Systemu (stając się tym samym jego dłużnikami). Uniknąć funkcjonalizacji można jedynie będąc nikim; bycie Kimś zakłada posiadanie funkcji. Ale możliwe jest przecież kontestowanie konkretnych trybów i mechanizmów funkcjonalizacji (zwłaszcza tych, które prowadzą do określonej hierarchizacji przestrzeni społecznej). Zdarzają się dysfunkcje – w nich cała nadzieja i cały strach.

Brytyjska kapela Outsight nagrała ostatnio utwór pt. "Function":

Outsight - Function by Outsight

The world has decided
Now I can't compete
I need a function that can make me complete

Nadana funkcja jest dopełnieniem, czymś w rodzaju pieczęci, która legitymizuje jednostkę do pełnowartościowego społecznego istnienia. Wartościowe jest jedynie pozostawanie organiczną częścią Ustroju o określonej funkcji. W każdym innym wypadku wypadasz poza obowiązującą ekonomię, stajesz się niewidoczny albo widoczny jedynie jako pasożyt/ciało obce/odpad.*

Sztuka jest jedną z tych niewielu przestrzeni, gdzie możliwe stają się alternatywne ekonomie/aksjologie, gdzie defunkcjonalizacja ma większe znaczenie niż funkcjonalizacja (co nie znaczy, że w zinstytucjonalizowanym świecie sztuki nie roi się od funkcjonariuszy!). Kiedy np. Miron Białoszewski celebruje połamane krzesło albo "szarą nagą jamę" po starym piecu, to wywraca tradycyjne aksjologie do góry nogami, redefiniując (choćby na potrzeby jednego wiersza) pojęcia (nie)funkcjonalności, (bez)użyteczności, (bez)wartościowości.

Nie potrafię nie chcieć nie być funkcjonariuszem.

[Na powiązany temat patrz też tutaj.]

--------------------------
* Być może Agambenowskie pojęcie "nagiego życia" da się zdefiniować jako to, co pozostaje z życia po odjęciu od niego wszelkiej funkcji.
(t)