Są przynajmniej dwa rodzaje ważności.
Jest ważność jako "doniosłość". W tym przypadku możliwa (a nawet konieczna) jest gradacja, hierarchia: coś musi ważyć więcej niż coś innego. To, co nieważne, można zlekceważyć.
Jest też "ważność" w sensie "prawomocność". Tutaj nie może być miejsca na gradację: decyzja urzędowa jest ważna, albo nie. I kropka. To sprawa najwyższej wagi, o daleko idących konsekwencjach. Może się przecież okazać, że wskutek błędu administracyjnego, braku pieczątki lub czytelnego podpisu, ktoś po latach przestaje być właścielem własnego domu, a ktoś inny -- ku swemu osłupieniu -- okazuje się stanu wolnego. Nic dziwnego, że orzekanie (nie)ważności pożera tak znaczną część mrówczej pracy wymiaru sprawiedliwości, tego tropiciela wiążących i niewiążących magicznych mocy.
Odmieńcy nie są ważni ani w pierwszym, ani w drugim sensie.
Z jednej strony, są przecież marginalni. Można rzucić jakimś procentem, przebąkując coś o demokracji i braku przyzwolenia na terroryzowanie większości przez mniejszość. Problemy odmieńców, ich istnienia, są niszowe, drugorzędne; w gruncie rzeczy – w sytuacji krytycznej -- zbędne. Jakaś hierarchia ważności musi przecież być.
Z drugiej strony, jako podmioty społeczne, odmieńcy nie są w pełni autoryzowani, nie mogą wylegitymować się odpowiednim certyfikatem, odpowiednim dowodem i stemplem. Żyją w dziwnej, niejednoznacznej relacji do porządku biurokratyczno-prawnego: uznani tylko częściowo, najlepiej jako podatnicy i konsumenci. Ich związki (zwykle) nie mają konsekwencji prawnych. Ich status można porównać do fałszywego pieniądza: państwo ma monopol na produkcję legalnych "środków płatniczych"; każdy inny jest zaledwie uzurpatorem, który produkuje bezprawne fałszywki.
W tej sytuacji możliwe są zasadniczo dwie strategie, dwa kierunki. Można domagać się ważności (w pierwszym sensie) na prawach mniejszości (szacunek, tolerancja itp.) oraz ważności (w drugim sensie) poprzez legalizację i instytucjonalizację. Takie są główne strategie tzw. ruchu LGBT.
Ale można inaczej. Można przenikać do najgłębszej tkanki życia społecznego, infiltrować, zakażać, rozprzestrzeniać się jak epidemia, zajmując coraz to rozleglejsze obszary społecznego organizmu. Tam, gdzie nie ma już centrum, każde miejsce jest wszędzie. Nie może być wówczas mowy o "mniejszościach" i "większościach", o ważniejszym (bo liczniejszym) i mniej ważnym, o całej tej arytmetyce, jako że wszyscy – przynajmniej molekularnie – stają się odmieńcami.
Można również całkowicie zlekceważyć autoryzację, którą ze swej mocy nadaje (lub której odmawia) ustrukturyzowana władza. Domagając się uznania i legitymizacji, domagając się stempla, nieuchronnie legitymizujemy i afirmujemy władzę, nadajemy jej prawo do nadawania nam praw – niezależnie od tego, czy nam łaskawie owe "prawa" w końcu przyzna, czy nie. Można odwrócić się plecami albo bokiem, ustawić się na ukos zamiast "twarzą w twarz". Można zakładać autonomiczne mennice, tworzyć alternatywne ekonomie monetarne, drugie i piąte obiegi. (Ja tego, rzecz jasna, nie wymyśliłem: kierowani zbiorową inteligencją odmieńcy postępują tak od zawsze.) Można budować inne formy autoryzacji; albo jeszcze lepiej – można całkowicie porzucić logikę i potrzebę prawomocności. Życie nie potrzebuje stempla.
(t)
wtorek, 21 września 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brawo! Brawo! :)
OdpowiedzUsuńAle nie zapominajmy też o optyce, w ktorej także ci najbardziej symbolicznie uprzywilejowani są w pewnym sensie fałszywkami i płacą swoją cenę za to, że nie mogą tej pozycji sprostać.
I dlatego coraz trudniej mi przyjmować do wiadomości kategorię... odmieńca. Chyba nie tylko dlatego, że obecnie generalnie dominuje płynność tożsamości - konsumenckiej oraz jedna narracja niezadowolenia - "podatnicza". No i jeszcze ta kultura indywidualizmu...
Bo niepokojące jest jeszcze to, że bycie ukosem wobec prawa jest powszechne, ale nie przynosi oczekiwanych rezulatatów. Bo mnóstwo ludzi naprawdę w żaden sposób nie potępia kobiet wykonujących aborcję, ale nie wzbudza w nich to postulatu przerwania łupieżczej praktyki lekarzy z podziemia na tych kobietach. Ludzie nie chcą się dzielić przywilejami, choć sami ani ich specjalnie nie posiadają, ani nie są ich dzierżcami, żeby na siłę unikać takich decyzji.
A z trzeciej strony: ilekroć nie widzą tych przywilejów, które jednak posiadają.
Stąd od dyskursu "praw" należy przejść dość boleśnie do dyskursu przywilejów. Może nalezy wreszcie wszystko dokładnie opisać, dogłębnie, i nakłonić do refleksji, ile przywilejów komu - dać lub odebrać.
Może z tego wyszedlby jakiś odruch współczucia i uznania, że wszystko jest w jakimś sensie przywilejem, a gadki o prawach mniejszości prowadzą do kompletnego rozmycia materialnych podstaw życia społecznego. W końcu bezdomnemu należy się prawo do życia, i do obywatelstwa na przykład? Więc czegóż on jeszcze ma chcieć, skoro prawa ma?
Dlatego opowiadam się za zwiększeniem biurokracji z pozytywnymi i negatywnymi konsekwencjami.
Jak się ma w biurokracji stosunek praw i przywilejów? I co to w ogóle jest moc prawa?
Może "prawo do" (uprawnienie) jest jakimś karkołomnym potworem wytworzonym przez prawo, żeby nie mówić o przywilejach? Jeśli masz do czegoś prawo, no to przecież nie znaczy, że to dostaniesz.
Tak, należałoby po prostu mobilizować biurokrację do tego, żeby przepuszczajac prawo przez swoje żarna podejmowała więcej decyzji dotyczących przywilejów niż... uprawnień.
No ale... przyznaję porażkę, wtedy i tak nie pozbędziemy się - odmieńca. Bo może na koncu wszystkiego stoi po prostu armia pazernych, którzy będą w zupełnie intrumentalnej logice dochodzić tych swoich przywijewów i dzielić je w zależności od swoich przewag między sobą. A odmieniec... to chyba pozostanie jak takie płaczące dzieko, ryczące, coś nie będzie mu tutaj pasowało do tej układanki. Koszmar... skąd ten odmieniec się tu znowu bierze?
Zbytni relatywizm jednak mnie toczy, oj zbytni! Naprawdę powstają z tego demony w mojej głowie!