wtorek, 11 stycznia 2011

Via politica negativa, cz. 3

[Część pierwsza tutaj, część druga tutaj.]

Szanujący się liberał musi zadrżeć na myśl o włączeniu negatywności do praktyki społeczno-politycznej. Czyż nie oznacza to budzenia śpiących potworów? W naszej anestetycznej kulturze ból i trauma są relegowane do najdalszych zakątków świadomości, a flirt z negatywnością postrzegany jest jako niewybaczalne nawoływanie do przemocy lub, w najlepszym razie, patologiczny masochizm. Chyba jedynie artystom liberał jest gotów wybaczyć świadome igranie z traumą – uzasadnione o tyle, o ile ma służyć "pobudzeniu impulsu twórczego". Nie twierdzę bynajmniej, że należy dążyć do bólu czy traumy jako takich, jednak nieustanne i pospieszne wypełnianie wszelkich potencjalnych "dziur" w materii społeczno-politycznej nowymi dobrami konsumpcyjnymi i nowymi projektami modernizacyjnymi skutecznie neutralizuje potencjalnie twórcze konsekwencje negatywności. Negatywność sama w sobie nie powinna stać się celem pożądania (stąd już niewielki krok do faszyzmu), ale jeśli tylko w niej znaleźć można realną alternatywę dla obowiązującej, zagarniającej pozytywności, to jej strategiczne użycie wydaje się zasadne i konieczne.

(Zresztą neoliberalizm doskonale "zarządza" społeczną traumą i cierpieniem, które sam wywołuje: neoliberalna "terapia szokowa" obiecuje szybką modernizację, która ma w konsekwencji doprowadzić do powszechnego dobrobytu za cenę "przejściowej" pauperyzacji ogromnej części społeczeństwa i skapitalizowania relacji społecznych. Być może jedynym sposobem na neoliberalną terapię szokową jest przeciwstawna terapia szokowa, jakiś polityczny Blitzkrieg, który oczyści pole i otworzy nowe możliwości działania. W pewnym sensie neoliberalizm sam przyczynia się do takiej kontrterapii, o czym może świadczyć na przykład niedawny – lub wciąż obecny – kryzys finansowy. W neoliberalnym myśleniu lekiem na kryzysogenne "niedostatki systemu" ma być jeszcze więcej tego samego, co prowadzi do nieuchronnej konkluzji, że – jak obrazowo ujął to Karol Marks – kapitalizm hoduje swoich własnych grabarzy.)

Chociaż ambicje tego niewielkiego tekstu wykraczają poza wąsko rozumianą problematykę odmieńczości i zmierzają (mgliście i ogólnikowo) w kierunku szerszej strategii politycznej, to nie będę ukrywał, że moje rozważania na temat negatywności zostały w dużej mierze zainspirowane "rehabilitacją" negatywności w teorii queer. Nie wchodząc w szczegóły, wspomnę tylko o tzw. "antyspołecznym zwrocie" w teorii queer, kojarzonym zwłaszcza z amerykańskim teoretykiem Lee Edelmanem. Choć nie zgadzam się z wieloma założeniami książki No Future Edelmana, to jednak rozumiem i doceniam gest radykalnego odrzucenia społeczeństwa opartego nieuchronnie na "rozrodczym futuryzmie", gest odwrócenia się plecami i radykalnej odmowy. Edelman próbuje uciec przed obezwładniająca pozytywnością współczesnej machiny politycznej, nastawionej na budowanie "lepszej przyszłości" (w domyśle: dla naszych dzieci). Jednak ekonomię pozytywności, przed którą Edelman (słusznie) próbuje uciec, można uznać za strukturę uwarunkowaną historycznie, za jeden z etapów urzeczywistniania się "polityczności", nie zaś za "esencję" wszelkiej polityczności. A zatem to, czemu Edelman nadaje status radykalnej "prawdy" o (anty)społecznej roli odmieńczości "w ogóle", ja postrzegam jedynie jako strategię działania dostosowaną do obecnych warunków społeczno-politycznych. Dla mnie negatywność jest strategiczna, a nie strukturalna.

Tak jak powrót do idei komunizmu może stanowić "negatywistyczną" przeciwwagę dla liberalno-kapitalistycznego "Imperium Dobra", tak radykalna odmowa uznania legitymizacji obecnej struktury społecznej może przeciwstawić się pozytywizmowi mainstreamowych ruchów LGBT i wyznaczyć inną trajektorią dla odmieńczych praktyk politycznych i społecznych.

Weźmy na przykład kwestię tolerancji, która jest jednym z najwidoczniejszych przejawów pozytywności współczesnego porządku politycznego i do której niektórzy działacze LGBT próbują sprowadzić całość albo przynajmniej lwią część obecnej polityki antydyskryminacyjnej. W optyce liberalnego humanizmu, tak jak zło jest brakiem dobra, tak nietolerancja nie jest realną alternatywą, ale (naprawialnym) brakiem podstawowego dobra, jakim jest tolerancja. Nie wdając się szczegółowo w krytykę tego pojęcia, przytoczę tylko ciekawe spostrzeżenie Immanuela Kanta: "Tolerancja musi być nietolerancyjna wobec nietolerancji". W tym zdaniu zawiera się cały paradoks, ale i cała perfidia współczesnego liberalnego humanizmu, który z zasady toleruje wszystko, chciałby wszystko wkluczyć – ale nie może przecież tolerować radykalnie alternatywnych aksjologii. Wiara, że da się stworzyć idealną rzeczywistość, w której wszyscy tolerują wszystkich, a nietolerancja przestaje istnieć, zakłada totalną kastrację różnicy i sprowadzenie wszystkich do jednego wspólnego mianownika. (Jakkolwiek niemiło to zabrzmi, istnienie nietolerancji można uznać za wyznacznik realnej różnicy.) Plusem Kantowskiej konstatacji jest pośrednie przyznanie, że dobroczynna, pacyfistyczna gęba liberalnego humanizmu to fikcja: wbrew pieczołowicie podtrzymywanym pozorom nie jest on i nie może być bezzębną, miękką ideologią, musi natomiast rozpoznać się (wbrew sobie) jako ideologia wojująca. Widać to zresztą po rosnącej fali antyimigranckich, ksenofobicznych nastrojów w całej Europie: idea tolerancji osiągnęła pewien limit i niepostrzeżenie przeradza się w swoje przeciwieństwo. (Wygląda to trochę tak, jakby atrybut "tolerancyjności" zapewniało Europie coraz bardziej liberalne podjeście do "mniejszości seksualnych", podczas gdy drugą stroną tej transakcji jest wypychanie poza margines "nietolerancyjnych" muzułmanów i innych personae non gratae.) Nie mówię, że tolerancja jest z założenia złą wartością i nie postuluję bynajmniej nietolerancji; mówię, że sprowadzenie odmieńczej i antydyskryminacyjnej polityki głównie do idei tolerancji jest błędem, który w konsekwencji może doprowadzić do ogólnego wzrostu nietolerancji. Innymi słowy, trzeba wyjść poza myślenie w kategoriach "tolerancja" (dobro) contra "nietolerancja" (brak dobra) i w ogóle zmienić sposób formułowania problemu.

Teorię queer zwykle kojarzy się z krytyką wykluczeń społecznych, zapomina się jednak, że od samego początku (a ostatnio coraz wyraźniej) jest ona również krytyką wkluczania. Do tej pory krytyka wkluczania ograniczała się głównie do krytyki określonych mechanizmów wkluczania, które powodowały normatywizowanie odmieńczości i zacieranie radykalnych parametrów różnicy, niestrawnych dla systemu. Ale można tę krytykę posunąć o krok dalej i zakwestionować samą logikę warunkujących się wzajemnie mechanizmów wkluczania i wykluczania. W istocie bowiem liberalny humanizm zasadza się właśnie na fundamentalnej zasadzie wkluczania, zgodnie z ideą powszechnego, niewykluczającego dobra. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, jest to zasada pierwotniejsza od zasady wykluczania (tę drugą można natomiast uznać za bardziej fundamentalną w ideologiach neokonserwatywnych i faszyzujących). Aktorzy społeczni, którzy zyskują widzialność i status podmiotu, prędzej czy później muszą zostać wchłonięci przez system, inaczej system zaprzeczyłby samemu sobie, swojemu modus operandi. O ile ruchy LGBT domagają się wkluczania (realizując tym samym wewnętrzną logikę systemu), o tyle queer kwestionuje nie tylko konkretne parametry wkluczania, ale niekiedy rownież sam przymus wkluczania. Niczym dobry chrześcijanin, system "modli się" za nas, wklucza nas a priori, nawet zanim jeszcze nada nam równe prawa (na swoich zasadach). A zatem teoria queer może być w tym samym stopniu antywykluczeniowa jak i antywkluczeniowa , przy czym wewnętrzna sprzeczność tego stwierdzenia jest pozorna. Tylko pewnego rodzaju odmieńcza negatywność może zakwestionować całościowo sposób, w jaki liberalny humanizm parametryzuje płeć, seksualność i tożsamość. Polityka zafiksowana wyłącznie na pozytywności ("Gay is OK" itp.) na pewno do tego nie doprowadzi, a jedynie wzmocni legitymizację systemu i jego obowiązującej aksjologii.
(t)