czwartek, 20 maja 2010

"Mission (im)possible": o związkach, wykluczeniach i poszerzaniu wolności

Od roku działa Grupa Inicjatywna ds. związków partnerskich, która pracuje nad przygotowaniem projektu o związkach partnerskich. Ogromnie cenię sobie pracę tych osób, ich wiedzę i zaangażowanie, odwagę ścierania się z konserwatyzmem polskiego społeczeństwa (obficie reprezentowanym również w Sejmie) oraz gotowość podróżowania po Polsce, w tym także po mniejszych miastach, w celu prowadzenia konsultacji społecznych.

Miałem przyjemność uczestniczyć w jednej z tych bardzo profesjonalnie przygotowanych prezentacji. Pomimo krytycznych zastrzeżeń, o których za chwilę, chcę od razu powiedzieć, że popieram projekt Grupy Inicjatywnej (a w zasadzie, póki co, założenia do projektu) także w obecnej postaci. Ogólniejsze zastrzeżenia dotyczące idei związków partnerskich jako strategicznego celu ruchu LGBT opisałem już gdzie indziej. Jestem daleki od lekceważenia wszelkich praktycznych kwestii (dziedziczenie, wspólne rozliczenia podatkowe itd.), których rozwiązania domaga się środowisko i nad którymi pracuje GI. Jednak równie ważne, może nawet ważniejsze, wydają mi się inne, niejako "uboczne" efekty pracy nad tym projektem: mobilizacja (wciąż, niestety, niezadowalająca) środowiska LGBT (a także innych grup społecznych, które chciałyby włączyć się w ten proces), pokonanie marazmu i niechęci do angażowania się w działalność społeczno-polityczną, zogniskowanie energii społecznej, a docelowo dokonanie wyłomu w porządku prawnym (ale także symbolicznym) obowiązującym w Polsce. (Nie dziwi mnie to, co usłyszałem niedawno od znajomej lesbijki z Wielkiej Brytanii: po gorącej walce o związki partnerskie i ich zalegalizowaniu w 2005 roku, środowisko LGBT jakoś nie garnie się masowo do ich zawierania.)

Mam dwa zasadnicze zastrzeżenia do propozycji przedstawionych na spotkaniu przez członków GI. Pierwszy dotyczy wycofania się z postulatu pełnych praw adopcyjnych dla par jednopłciowych (czyli ograniczenie się wyłącznie do możliwości adoptowania biologicznych dzieci swojej partnerki / swojego partnera). Uważam, że rezygnacja z tego postulatu jest przejawem autokastracji środowiska LGBT, w którym – jak przyznali sami prelegenci – większość (choć nie miażdżąca) popiera taki postulat. Albo – odwołując się mniej do woli ludu, a bardziej do idealizmu prawno-politycznego – jest to żądanie równości, przy jednoczesnym przyznaniu (homofobicznej) większości prawa do ograniczenia tej równości. Uwzględnienie tego postulatu uznałbym za uczciwe postawienie sprawy – nawet za cenę narażenia się na większy opór materii politycznej i społecznej. Konserwatyści i tak będą torpedować taki "niepełny" projekt nie tylko ze względu na zawarcie w nim adopcji "wewnętrznej", ale także argumentując (zresztą słusznie, czego członkowie GI nie kryją), że ten projekt ma przygotować grunt pod przyznanie parom jednopłciowym pełnych praw adopcyjnych w przyszłości – a to, ich zdaniem, jest przecież równoznaczne z całkowitym upadkiem moralności i podstaw zachodniej cywilizacji. Innymi słowy, dyskusji na temat adopcji i tak nie da się uniknąć, może więc lepiej zacząć ją już teraz (nawet jeśli wymogi kompromisu politycznego – o ile oczywiście do niego w ogóle kiedyś dojdzie – wymuszą wykreślenie tego postulatu z ostatecznej wersji ustawy).

Rozumiem argument, że konserwatywnych (czyli de facto niemal wszystkich) polityków parlamentarnych stosunkowo łatwiej przekonać do adopcji wewnętrznej niż pełnej. Ale, jak sądzę, i z tą pierwszą wcale nie będzie łatwo. Wysunięcie postulatu pełnej adopcji – poparte racjonalną argumentacją i powoływaniem się na liczne badania naukowe – może zapoczątkować dyskusję (z początku burzliwą i emocjonalną, lecz z czasem coraz bardziej rzeczową) nad tą kwestią oraz zmianę mentalnościową, jakkolwiek powolną. Rozumiem argument pragmatyczny ("taki postulat ukręci łeb całej sprawie już na samym początku; lepiej dążyć do celu małymi kroczkami" itp.) – jednak rezerwuję sobie prawo do kontestowania granic pragmatyzmu. Dochodzę tu właściwie do istoty tego, co w moim mniemaniu czyni z polityka (w najogólniejszym sensie, uwzględniającym także aktywistów czy lobbystów) kogoś naprawdę godnego tego miana: otóż polityk to ten, który z niemożliwego potrafi zrobić możliwe; wszyscy inni to biurokraci, zarządcy, regulatorzy. (Niemożliwego dokonał Barack Obama zostając prezydentem USA; i nawet jeśli zawdzięcza to nie tylko sobie, ale również złożonemu splotowi okoliczności, to przynajmniej potrafił wykorzystać je na swoją korzyść.) Zgoda: projekt już w tej "okrojonej" postaci (czyli z autocenzorskim wycięciem pełnych praw adopcyjnych) jest domaganiem się "niemożliwego" – i za to między innymi cenię działalność GI. (Dodam, że druga przedstawicielka GI wykazała się dużą wyobraźnią polityczną, nie wykluczając, że za kilka lat ustawę o związkach partnerskich przyjmie rząd PiS-owski – o taką, między innymi, dalekosiężną wyobraźnię polityczną mi chodzi!) Jednocześnie jednak pozwalam sobie postulować przesunięcie granic "możliwego" o krok dalej.

Jeszcze ciekawsza jest kwestia wyboru konkretnego modelu uregulowań prawnych związanych ze związkami jednopłciowymi. Z czterech wymienionych propozycji (pełne małżeństwo / związki partnerskie / umowy cywilno-prawne na wzór francuskich PACS / konkubinat), prelegent opowiedział się za modelem PACS, uzasadniając to jego maksymalną elastycznością. Taki model, jego zdaniem, odpowiada potrzebom współczesnych ludzi (zwłaszcza w porównaniu z anachronicznym modelem małżeńskim), pozwala dość swobodnie kształtować konkretną relację miedzy partnerami; w pewnym sensie, choć nie użył takiego sformułowania, prelegent sugerował, że to wręcz jaskółka zmiany "paradygmatu cywilizacyjnego". Świetnie, pomyślałem, doskonały pomysł. Ja też zawsze myślę w takim kierunku, żeby maksymalnie poszerzać zakres swobody i wolności. Idźmy więc dalej tym tropem. Model francuski zakłada, że umowę partnerską mogą zawrzeć nie tylko osoby pozostające w relacjach seksualnych, ale także np. dwóch wdowców albo dwie wdowy, którym umowa taka – najogólniej mówiąc – "ułatwia życie". Ktoś z widowni zaproponował więc, żeby i w polskim modelu poszerzyć rozumienie związku partnerskiego np. o relacje między osobą niepełnosprawną i jej opiekunem. Natychmiast jednak nasuwa się pytanie: dlaczego tak rozumiany związek miałby być ograniczony tylko do dwóch osób? Dlaczego nie dwie wdowy i jeden wdowiec, mieszkający we wspólnym gospodarstwie domowym? Dlaczego nie osoba niepełnosprawna i dwoje opiekunów? W dodatku taka poszerzona definicja związku oddałaby sprawiedliwość także związkom poliamorycznym (wieloosobowym), które pozostają bardzo "sklozetowane", ale – zapewniam – istnieją i maja się nieźle (choć "przeciętnemu człowiekowi" mogą się wydawać związkami kosmitów.)

I tu niestety nastąpiło coś, co mnie zdumiało. Spodziewałem się, i owszem, "argumentu pragmatycznego", ale nie spodziewałem się tak gorliwej obrony polityki opartej na wykluczaniu i kompletnie zaprzeczającej zasadzie "maksymalizowania" sfery wolności. Otóż ów działacz-polityk na wzmiankę o poliamorii zareagował dokładnie tak, jak redaktor Terlikowski reaguje na wzmiankę o związkach jednopłciowych, czyli przywołał przykład "związku z krzesłem albo z kozą". Dokonał tym samym identycznego gestu wykluczenia i odebrania godności, z tą tylko różnicą, że do kręgu porządnych i wartościowych ludzi dopisał (w przeciwieństwie do Terlikowskiego) gejów i lesbijki – ale jedynie tych hołdujących zasadzie monogamii. Przy okazji użył argumentu, który pojawia się absolutnie zawsze wtedy, kiedy dochodzi do aktu wykluczenia: "jeśli ktoś chce walczyć o inne prawa, np. o związki poliamoryczne, to niech sam sobie walczy"; identycznego argumentu używały w latach 70. niektóre feministki niechętne lesbijkom, a później niektóre lesbijki niechętne osobom transseksualnym. Ten polityk i aktywista zdawał się w ogóle nie rozumieć mechanizmu wykluczania, który sam (bezwiednie i nawykowo, jak sądzę) stosował, oświadczając zresztą wprost, że niepełnosprawni go nie interesują i nie będzie przez kolejnych 5 lat zajmował się ich potrzebami. Tym bardziej nie na miejscu wydało mi się przywoływanie przez owego działacza postaci Izabeli Jarugi-Nowackiej; nie wiem, co myślała(by) ona na temat związków poliamorycznych, ale jestem głęboko przekonany, że była w historii polskiej polityki osobą najbardziej uwrażliwioną na kwestię wykluczeń społecznych. Tego anty-wykluczeniowego, prosolidarnościowego impulsu nie posiada, niestety, ów znany działacz i jednocześnie jeden z czołowych polityków partii Zieloni 2004, a więc partii, która chciałaby uchodzić za bardziej wrażliwą na wykluczenia społeczne niż mainstreamowa lewica.

Nie chodzi mi o tego lub innego działacza LGBT – ci ludzie działają w jak najlepszej wierze, często narażając się na niechęć nie tylko ze strony homofobicznych konserwatystów, ale także – o ironio! – ze strony samego środowiska LGBT (po co te parady? po co tyle hałasu? tylko nas ośmieszają!). Chodzi mi raczej o to, że – wedle mojej oceny – wśród elity ruchu LGBT (a tym bardziej wśród przeciętnych "odmieńców" seksualnych) impuls anty-wykluczeniowy i prosolidarnościowy jest bardzo słabo rozwinięty, choć zdarzają się chlubne wyjątki. Mam nadzieję, że dożyję jeszcze czasów, kiedy środowisko LGBT udowodni, że nie traktowało Izabeli Jarugi-Nowackiej instrumentalnie dla załatwienia własnych interesów, ale potrafiło wyciągnąć daleko idące wnioski z jej postawy etycznej i spuścizny politycznej.

Perspektywę radykalnie anty-wykluczeniową proponuje polityka queer, której niestety wiele osób w ogóle nie zna albo nie rozumie. Jest to ruch, który zwykle nie odżegnuje się całkowicie od "klasycznego" aktywizmu LGBT, tym niemniej wychodzi z innych założeń i stawia sobie inne cele. Wiem, że niektórzy reagują na słowo queer alergicznie – trudno. Jak zwał, tak zwał – o wiele ważniejsza jest pewna wizja etyczna (polityczna, społeczna), którą ten ruch się kieruje – a więc przede wszystkim etyka anty-wykluczeniowa. Oczywiście, z polityką "odmieńczą" można się zgadzać lub nie, ale przynajmniej od liderów ruchu LGBT oczekiwałbym jednego: jeśli już dokonujesz gestu wykluczenia, bądź tego świadom i przytocz argumenty, które twoim zdaniem świadczą mimo wszystko o "lepszości" twojej wizji, albo przynajmniej – twojej strategii; odwołanie się do związku z kozą urąga elementarnej przyzwoitości. Można powiedzieć "dostrzegam tę kwestię, ale uważam, że na dzień dzisiejszy powinniśmy skoncentrować się na innych priorytetach"; nie można natomiast wchodzić w retorykę Terlikowskiego. To prawda: ruch queer często nie proponuje konkretnych rozwiązań, tylko przyjmuje na siebie rolę "papierka lakmusowego", za pomocą którego testuje się granice wykluczenia wpisane w ten czy inny projekt polityczny/społeczny. W pewnym sensie queerowcy to wieczni malkontenci!

W tym przypadku wykluczeniu podlegają osoby homoseksualne, które chciałyby adoptować dziecko, osobo pozostające w związkach poliamorycznych oraz (choć nie bezpośrednio) owi przysłowiowi "wdowcy" albo osoby niepełnosprawne, które również mogłyby skorzystać na innej, poszerzonej formule związków. To wcale nie musi oznaczać, że queerowiec nie poprze konkretnego projektu, ale przynajmniej (wiedziony etycznym impulsem) wskaże na obszary wykluczenia, jakie się z nim wiążą. (Oczywiście nie zawłaszczam pojęcia "queerowca": ktoś inny może projektu nie poprzeć, np. kierując się przytoczonymi przeze mnie powyżej argumentami, albo wręcz sprzeciwiając się ogólniejszemu mechanizmowi normatywizacji, o którym wspomniałem już gdzie indziej.) Koncepcja związków partnerskich, która byłaby mi zdecydowanie najbliższa, to koncepcja na wzór francuskich PACS, ale bez ograniczeń co do liczebności i rodzaju związku. Tym samym udałoby się uciec od prawnego sankcjonowania tej czy innej "stabilnej" tożsamości (seksualnej, płciowej itp.) – państwo nie oczekiwałoby od uczestników takiego związku "przyznania się" do jasno określonej "orientacji" czy nawet płci, bo to nie państwa sprawa. Człowiek jako istota społeczna potrzebuje różnorakich związków z innymi ludźmi; niektórzy czują potrzebę oficjalnego uznania/usankcjonowania tych czy innych związków przez struktury państwowe, inni takiej potrzeby nie czują; a nowoczesne państwo powinno te potrzeby zaspokajać (choć uzasadnienie tej powinności wymagałoby zapewne dłuższego wywodu). To rzeczywiście byłaby ogromna jakościowa zmiana, być może wręcz "zmiana paradygmatu cywilizacyjnego"; już nawet nieco bardziej tradycyjne PACS-y we Francji wypierają tradycyjne, anachroniczne małżeństwa.

Powtórzę po raz kolejny: rozumiem argument pragmatyczny ("na takie pomysły jest jeszcze za wcześnie" itd.) – ale nie rozumiem natychmiastowego gestu okopywania się w tożsamościowym status quo, tej obrony przywileju, który łączy się – siłą swej wewnętrznej logiki – z całą serią wykluczeń. Taka ograniczona, wykluczająca wizja i towarzysząca jej retoryka są mi głęboko obce. Doceniam też argument, którego użyła druga z prelegentek: raz przyjętą ustawę zawsze można zmienić w przyszłości. Można jednak dowodzić, że raz przyjęta, obowiązująca ustawa konserwuje pewien porządek na wiele lat (patrz casus ustawy aborcyjnej); można się zatem spierać, czy korzystniej jest lobbować nieco dłużej za korzystniejszymi (bo zapewniającymi więcej wolności) rozwiązaniami, czy raczej dążyć do jak najszybszego "przepchnięcia" mniej wolnościowej ustawy, która w konsekwencji może zakonserwować pewien stan polityczno-prawny na długie dekady. W Stanach Zjednoczonych, na przykład, ruch Afro-Amerykanów na rzecz praw wyborczych przez wiele lat współpracował ściśle i wysuwał wspólne postulaty z ruchem emancypacji kobiet; kiedy nadarzyła się okazja uzyskania tych praw osobno, ruch czarnych (mężczyzn) skorzystał z tej okazji, odcinając się niejako od ruchu feministycznego, co prawdopodobnie na kilkadziesiąt lat zahamowało uzyskanie praw wyborczych przez kobiety (podczas gdy prawa czarnych przez prawie sto lat pozostawały pustymi zapisami na papierze, nie respektowanymi w rzeczywistości).

Doskonale zdaję sobie sprawę, że reprezentuję bardzo mniejszościowe, żeby nie powiedzieć całkowicie "marginalne" poglądy (czytaj: zdaję sobie sprawę, że jestem kosmitą). Znowu jednak odwołam się do pewnej etycznej wizji proponowanej przez queer: to właśnie od marginesu – od tego co najbardziej wykluczone i najmniej reprezentatywne – można i należy zaczynać refleksję oraz działalność społeczno-polityczną. Etykę i politykę można budować oddolnie, od "obrzeży" ku centrum (w tym przypadku centrum jest już nie tylko porządek heteronormatywny, ale także porządek homonormatywny). Ruch queer (zwłaszcza w wersji anarchizującej) może kontestować cały porządek państwowo-instytucjonalno-prawny, albo też może szukać w ramach istniejących instytucji rozwiązań maksymalnie wkluczających, poszerzających sferę wolności, promujących nowe rodzaje i definicje związków. (Może również robić jednocześnie jedno i drugie: pierwsze "ideowo", drugie "pragmatycznie".) Jeśli chciałbym coś osiągnąć (jako kosmita) w dającej się przewidzieć przyszłości, to byłoby to przynajmniej poszerzenie wyobraźni politycznej oraz pogłębienie wrażliwości na wszelkiego rodzaju wykluczenia – zarówno wśród społecznych liderów (zwłaszcza LGBT), jak i wśród tzw. "przeciętnych ludzi".
(t)

niedziela, 16 maja 2010

o normie, wzmianka

[Krótka refleksja na marginesie rozważań o normie.]

Znaczna część ruchu LGBT koncentruje się dziś wokół postulatów, których celem są zmiany norm prawnych. Jest to o tyle zrozumiałe, że zarówno tożsamościowe modele seksualności, jak i współczesne systemy prawne, regulowane są – na ogólniejszym poziomie – tą samą logiką normatywizacji. A zatem uwzględnienie przez struktury władzy tego typu żądań jest z jednej strony zwycięstwem "mniejszości", ale z drugiej strony umacnia i legitymizuje ogólny mechanizm tworzenia norm regulujących rzeczywistość społeczną. Istotny, choć jak dotąd mało widoczny, sprzeciw wobec takiej logiki (oraz wynikającej z niej działalności polityczno-społecznej) pochodzi ze strony polityki odmieńczej, albo queerowej, która dystansuje się od polityki "petenckiej"; jeśli bowiem przychodzisz do władzy jako petent (niczym "człowiek ze wsi" w przypowieści Franza Kafki "Przed Prawem"), jeśli czekasz na przyzwolenie – to już przegrałeś.

[Starszy i dłuższy tekst na podobny temat – tutaj.]
(t)

środa, 5 maja 2010

Pułapki "coming outu"

To, co napiszę, wymaga bardziej gruntownego osadzenia w kontekście polityczno-społecznym, kulturowym, jak i materialno-historycznym: co się odbędzie niebawem, w dwóch moich refleksjach dotyczących społeczności LGBTIQ, strategii politycznych i lewicy, jednej – akademickiej, drugiej, że tak napiszę, bardziej popularno-naukowej.

Poniżej wykonam w tym kierunku kilka gestów; są to bardziej szkice-refleksje, niż analizy – jest to takie food for thought.

Od dłuższego czasu w przestrzeni LGBT jako najskuteczniejszą strategię zmiany społecznej lansuje się intensywnie i zawzięcie esencjalizujący „coming out”. Aktywiści, aktywistki, organizacje LGBT oraz aktywistyczne czasopisma środowiskowe ubolewają, że ciągle za mało osób orientacji homoseksualnej – zarówno wśród celebrytek i celebrytów, jak i wsród tych zwykłych zjadaczy i zjadaczek chleba – „wychodzi z ukrycia” jako geje i lesbijki. Pada argument, że im więcej ujawnionych lesbijek i gejów, tym bardziej oswojone z innością seksualną polskie społeczeństwo, a co za tym idzie, tym większa tolerancja, akceptacja i – z czasem – szacunek. I co najważniejsze, tym bardziej sprzyjający klimat pod ustawodawstwo przyjazne społeczności LGBT(I – choć o „I” się praktycznie w ogóle nie mówi i nie używa jej w nazwie, ale to temat na inny wpis). Zatem na „lepsze życie”, to wewnętrzne (życie bez kłamstwa, w zgodzie z „samą/ym sobą”), jak i to na zewnątrz, w Polsce (więcej „namacalnych” gejów i lesbijek, większa tolerancja i otwartość), przepisuje się zbiorową terapię, jaką jest „coming out”.

(teraz trochę o kondycji ruchu i społeczności LGBT)

(a) Jednocześnie za sprawą neoliberalizacji przestrzeni społeczno-kulturowej oraz sektora pracy, coraz trudniej o mobilizację społeczności LGBT (jakkolwiek sobie tę społeczność wizualizują aktywistki i aktywiści, liderzy i liderki ruchu LGBT): tym, co łączy lesbijki i gejów wydają się być jedynie portale społecznościowe, „homoseksualne” romansidła, fetyszyzacja pewnego konsumpcjonistycznego stylu życia oraz morderczy kult ciała, zamiast aktywizmu i zmiany społecznej.

(b) W przestrzeni prężne są dyskursy homonormatywny i asymilacyjny.

(c) Pewne środowisko lewicowe w imię lepszego świata dla gejów i lesbijek praktykuje dość nieznośną „homoseksualizację” inności seksualnej.

(d) Przeprowadzony na początku 2009 r. sondaż pokazał, że przytłaczająca większość ankietowanych (internetowo) lesbijek i gejów, generalnie społeczności LGBT, głosuje na neoliberalną (gospodarczo) i konserwatywną (obyczajowo) Platformę Obywatelską.

(e) Większość organizacji czy ruchów LGBT, jak przystało na czasy kapitalistycznego neoliberalizmu, „specjalizuje się” tylko w jednej „działce” – w mniejszościach seksualnych. Nie ma czegoś takiego, jak polityka intersekcjonalna: krytykuje się homofobię i brak rozwiązań prawnych dla mniejszości seksualnych, patrząc przez soczewkę „(homo)seksualną”. Nie ma kompleksowej krytyki systemu, w jakim żyjemy (systemu, który jest nie tylko heteronormatywny, ale i kapitalistyczny, patriarchalny, rasistowski, androcentryczny oraz ameryko- i eurocentryczny) oraz jego instytucji (instytucji małżeństwa, instytucji monogamii, instytucji orientacji seksualnej, instytucji płci czy instytucji rasy). Organizacje czy ugrupowania angażują się w sprawy dotyczące „orientacji (homo)seksualnej”, ale nie zabierają już głosu w kwestiach związanych z prawami kobiet czy prawami pracowniczymi, z rasą, z ubóstwem, z klasą oraz pochodzeniem społecznym, itp.

(f) Wiele aktywistek czy aktywistów LGBT i Q odżegnuje się całkowicie od polityki czy systemu polityczno-parlamentarnego, na który jesteśmy skazane/skazani i to w jego obrębie na dzień dzisiejszy musimy wywalczyć jak najszerszy pakiet praw dla społeczności LGBTI.

(g) Są osoby, które nie chciałyby łączyć kwestii LGBTI z żadnym z działających w ramach systemu projektów politycznych, których celem jest dojście do władzy: ani z lewicą, ani z prawicą, ani z neo/liberałami, ani z neo/konserwatystami.
Takie LGBTI w próżni. LGBTI jako taki niepartyjno-niepolityczny pakiet, który obojętnie jaka opcja inkorporuje do swojego programu i uprawomocni, zalegalizuje: i będzie już dobrze, bo będą prawa i swobody obywatelskie.

(h) Niektórym się wydaje, że sytuacja mniejszości seksualnych i odmieńców się jakoś sama z siebie poprawi – w końcu jesteśmy w UE, więc to wszystko musi ewoluować w tym kierunku: w kierunku otwartości i zmiany społecznej. I w związku z tym, niektóre sumienia są odciążane pójściem raz czy dwa razy w roku w marszu albo w paradzie, czy też organizacją i/lub uczestnictwem w jakimś wydarzeniu LGBT. I do tego się sprowadza cały aktywizm takich osób.

(i już wracamy do terapii, czyli „coming outu”)

I tak biorąc pod uwagę od (a) do (h), zastanawiam się krytycznie: kto sobie może pozwolić na „coming out”? Czy nie jest tak, że na „coming out” w systemie, w jakim żyjemy, mogą sobie pozwolić osoby „uprzywilejowane” (finansowo, pod względem statusu społecznego i sławy)? I czy nie jest to trochę nie fair, takie natrętne naciskanie na osoby o nienormatywnej orientacji, aby zrobiły „coming out”, podczas gdy nic z tym opresyjnym systemem nie robimy – a czasem się nim nawet konsumpcjonistycznie onanizujemy?

Bo jak ma „wyjść z ukrycia” gej, który mieszka na wsi i ma dziewięcioro rodzeństwa? Jak ma „się ujawnić” lesbijka, która jest równocześnie Romką? Jak ma dokonać „coming outu” lesbijka, która ze względu na wiek (ponad 40/50 lat), nie może znaleźć pracy, tkwi w związku małżeńskim z uwagi na dzieci, a jej mąż jest jedynym żywicielem rodziny? Jak „opowiedzieć o sobie”, gdy wiesz, że jak to dojdzie kanałami do szefa czy szefowej, to możesz już za jakiś czas nie mieć umowy o dzieło czy umowy zlecenie na następny miesiąc? I tak dalej, i tym podobne.

Kto ma zatem „wychodzić z ukrycia”, a raczej, kto może sobie pozwolić na „coming out”? Z pewnością mogą sobie na to pozwolić osoby niezależne, z dużego miasta, z klasy średniej albo wyższej, osoby mające środki finansowe na to, aby obracać się w środowisku i bawić na dyskotekach, mające dostęp do nowych technologii i Internetu. Bardziej beneficjenci systemu (jakkolwiek paradoksalne na pierwszy rzut oka może się wydawać używanie wyrazu „beneficjenci” w odniesieniu do przedstawicieli mniejszości seksualnych: choć zanim gej dokona „coming outu”, funkcjonuje społecznie i kulturowo w szablonie „heteroseksualnego, białego mężczyzny-Polaka”); osoby bezkrytycznie grające w grę, którą narzuca system; osoby, które nie są podwójnie czy potrójnie wykluczone; czy też osoby, które ze względu na status społeczny, zasobność finansową lub też „kontakty” w wielkomiejskim świecie nie muszą się zbytnio martwić o swój byt po takim „coming oucie”.

A co z resztą, która nie może sobie w obecnym systemie pozwolić na kliknięcie w taką amerykańską opcję „ponownych narodzin”, wyprodukowaną w duchu indywidualizmu i filozofii purytańskiej, dostępną dla białego geja z klasy średniej?
I taka refleksja: nie wolno od nikogo wymagać bohaterstwa, ale sądzę, że właśnie osoby, które pomimo braku uprzywilejowania „wychodzą z ukrycia”, wykazują się największą odwagą i mają być może większy wpływ na „przeciętnych ludzi” niż „coming outy” gwiazd.

Wniosek: gruntowna przebudowa systemu, a nie tylko zainstalowanie w nim prawodawstwa LGBTI („Q” nie, bo Queer takiemu systemowi dziękuje) i rozbrojenie homofobii. Jeśli nie jesteśmy zainteresowani/zainteresowane kompleksową walką z systemem, jeśli nie tworzymy przyjaźniejszych warunków do „coming outu”, to takie zmuszanie ludzi do „wychodzenia z ukrycia” i – jakby nie patrzeć – szantażowanie ich, że jak się nie „ujawnią”, to nie da się zbudować „lepszego świata” dla LGBT, świadczą po prostu o braku wyobraźni i empatii społecznej.

(r)