czwartek, 20 maja 2010

"Mission (im)possible": o związkach, wykluczeniach i poszerzaniu wolności

Od roku działa Grupa Inicjatywna ds. związków partnerskich, która pracuje nad przygotowaniem projektu o związkach partnerskich. Ogromnie cenię sobie pracę tych osób, ich wiedzę i zaangażowanie, odwagę ścierania się z konserwatyzmem polskiego społeczeństwa (obficie reprezentowanym również w Sejmie) oraz gotowość podróżowania po Polsce, w tym także po mniejszych miastach, w celu prowadzenia konsultacji społecznych.

Miałem przyjemność uczestniczyć w jednej z tych bardzo profesjonalnie przygotowanych prezentacji. Pomimo krytycznych zastrzeżeń, o których za chwilę, chcę od razu powiedzieć, że popieram projekt Grupy Inicjatywnej (a w zasadzie, póki co, założenia do projektu) także w obecnej postaci. Ogólniejsze zastrzeżenia dotyczące idei związków partnerskich jako strategicznego celu ruchu LGBT opisałem już gdzie indziej. Jestem daleki od lekceważenia wszelkich praktycznych kwestii (dziedziczenie, wspólne rozliczenia podatkowe itd.), których rozwiązania domaga się środowisko i nad którymi pracuje GI. Jednak równie ważne, może nawet ważniejsze, wydają mi się inne, niejako "uboczne" efekty pracy nad tym projektem: mobilizacja (wciąż, niestety, niezadowalająca) środowiska LGBT (a także innych grup społecznych, które chciałyby włączyć się w ten proces), pokonanie marazmu i niechęci do angażowania się w działalność społeczno-polityczną, zogniskowanie energii społecznej, a docelowo dokonanie wyłomu w porządku prawnym (ale także symbolicznym) obowiązującym w Polsce. (Nie dziwi mnie to, co usłyszałem niedawno od znajomej lesbijki z Wielkiej Brytanii: po gorącej walce o związki partnerskie i ich zalegalizowaniu w 2005 roku, środowisko LGBT jakoś nie garnie się masowo do ich zawierania.)

Mam dwa zasadnicze zastrzeżenia do propozycji przedstawionych na spotkaniu przez członków GI. Pierwszy dotyczy wycofania się z postulatu pełnych praw adopcyjnych dla par jednopłciowych (czyli ograniczenie się wyłącznie do możliwości adoptowania biologicznych dzieci swojej partnerki / swojego partnera). Uważam, że rezygnacja z tego postulatu jest przejawem autokastracji środowiska LGBT, w którym – jak przyznali sami prelegenci – większość (choć nie miażdżąca) popiera taki postulat. Albo – odwołując się mniej do woli ludu, a bardziej do idealizmu prawno-politycznego – jest to żądanie równości, przy jednoczesnym przyznaniu (homofobicznej) większości prawa do ograniczenia tej równości. Uwzględnienie tego postulatu uznałbym za uczciwe postawienie sprawy – nawet za cenę narażenia się na większy opór materii politycznej i społecznej. Konserwatyści i tak będą torpedować taki "niepełny" projekt nie tylko ze względu na zawarcie w nim adopcji "wewnętrznej", ale także argumentując (zresztą słusznie, czego członkowie GI nie kryją), że ten projekt ma przygotować grunt pod przyznanie parom jednopłciowym pełnych praw adopcyjnych w przyszłości – a to, ich zdaniem, jest przecież równoznaczne z całkowitym upadkiem moralności i podstaw zachodniej cywilizacji. Innymi słowy, dyskusji na temat adopcji i tak nie da się uniknąć, może więc lepiej zacząć ją już teraz (nawet jeśli wymogi kompromisu politycznego – o ile oczywiście do niego w ogóle kiedyś dojdzie – wymuszą wykreślenie tego postulatu z ostatecznej wersji ustawy).

Rozumiem argument, że konserwatywnych (czyli de facto niemal wszystkich) polityków parlamentarnych stosunkowo łatwiej przekonać do adopcji wewnętrznej niż pełnej. Ale, jak sądzę, i z tą pierwszą wcale nie będzie łatwo. Wysunięcie postulatu pełnej adopcji – poparte racjonalną argumentacją i powoływaniem się na liczne badania naukowe – może zapoczątkować dyskusję (z początku burzliwą i emocjonalną, lecz z czasem coraz bardziej rzeczową) nad tą kwestią oraz zmianę mentalnościową, jakkolwiek powolną. Rozumiem argument pragmatyczny ("taki postulat ukręci łeb całej sprawie już na samym początku; lepiej dążyć do celu małymi kroczkami" itp.) – jednak rezerwuję sobie prawo do kontestowania granic pragmatyzmu. Dochodzę tu właściwie do istoty tego, co w moim mniemaniu czyni z polityka (w najogólniejszym sensie, uwzględniającym także aktywistów czy lobbystów) kogoś naprawdę godnego tego miana: otóż polityk to ten, który z niemożliwego potrafi zrobić możliwe; wszyscy inni to biurokraci, zarządcy, regulatorzy. (Niemożliwego dokonał Barack Obama zostając prezydentem USA; i nawet jeśli zawdzięcza to nie tylko sobie, ale również złożonemu splotowi okoliczności, to przynajmniej potrafił wykorzystać je na swoją korzyść.) Zgoda: projekt już w tej "okrojonej" postaci (czyli z autocenzorskim wycięciem pełnych praw adopcyjnych) jest domaganiem się "niemożliwego" – i za to między innymi cenię działalność GI. (Dodam, że druga przedstawicielka GI wykazała się dużą wyobraźnią polityczną, nie wykluczając, że za kilka lat ustawę o związkach partnerskich przyjmie rząd PiS-owski – o taką, między innymi, dalekosiężną wyobraźnię polityczną mi chodzi!) Jednocześnie jednak pozwalam sobie postulować przesunięcie granic "możliwego" o krok dalej.

Jeszcze ciekawsza jest kwestia wyboru konkretnego modelu uregulowań prawnych związanych ze związkami jednopłciowymi. Z czterech wymienionych propozycji (pełne małżeństwo / związki partnerskie / umowy cywilno-prawne na wzór francuskich PACS / konkubinat), prelegent opowiedział się za modelem PACS, uzasadniając to jego maksymalną elastycznością. Taki model, jego zdaniem, odpowiada potrzebom współczesnych ludzi (zwłaszcza w porównaniu z anachronicznym modelem małżeńskim), pozwala dość swobodnie kształtować konkretną relację miedzy partnerami; w pewnym sensie, choć nie użył takiego sformułowania, prelegent sugerował, że to wręcz jaskółka zmiany "paradygmatu cywilizacyjnego". Świetnie, pomyślałem, doskonały pomysł. Ja też zawsze myślę w takim kierunku, żeby maksymalnie poszerzać zakres swobody i wolności. Idźmy więc dalej tym tropem. Model francuski zakłada, że umowę partnerską mogą zawrzeć nie tylko osoby pozostające w relacjach seksualnych, ale także np. dwóch wdowców albo dwie wdowy, którym umowa taka – najogólniej mówiąc – "ułatwia życie". Ktoś z widowni zaproponował więc, żeby i w polskim modelu poszerzyć rozumienie związku partnerskiego np. o relacje między osobą niepełnosprawną i jej opiekunem. Natychmiast jednak nasuwa się pytanie: dlaczego tak rozumiany związek miałby być ograniczony tylko do dwóch osób? Dlaczego nie dwie wdowy i jeden wdowiec, mieszkający we wspólnym gospodarstwie domowym? Dlaczego nie osoba niepełnosprawna i dwoje opiekunów? W dodatku taka poszerzona definicja związku oddałaby sprawiedliwość także związkom poliamorycznym (wieloosobowym), które pozostają bardzo "sklozetowane", ale – zapewniam – istnieją i maja się nieźle (choć "przeciętnemu człowiekowi" mogą się wydawać związkami kosmitów.)

I tu niestety nastąpiło coś, co mnie zdumiało. Spodziewałem się, i owszem, "argumentu pragmatycznego", ale nie spodziewałem się tak gorliwej obrony polityki opartej na wykluczaniu i kompletnie zaprzeczającej zasadzie "maksymalizowania" sfery wolności. Otóż ów działacz-polityk na wzmiankę o poliamorii zareagował dokładnie tak, jak redaktor Terlikowski reaguje na wzmiankę o związkach jednopłciowych, czyli przywołał przykład "związku z krzesłem albo z kozą". Dokonał tym samym identycznego gestu wykluczenia i odebrania godności, z tą tylko różnicą, że do kręgu porządnych i wartościowych ludzi dopisał (w przeciwieństwie do Terlikowskiego) gejów i lesbijki – ale jedynie tych hołdujących zasadzie monogamii. Przy okazji użył argumentu, który pojawia się absolutnie zawsze wtedy, kiedy dochodzi do aktu wykluczenia: "jeśli ktoś chce walczyć o inne prawa, np. o związki poliamoryczne, to niech sam sobie walczy"; identycznego argumentu używały w latach 70. niektóre feministki niechętne lesbijkom, a później niektóre lesbijki niechętne osobom transseksualnym. Ten polityk i aktywista zdawał się w ogóle nie rozumieć mechanizmu wykluczania, który sam (bezwiednie i nawykowo, jak sądzę) stosował, oświadczając zresztą wprost, że niepełnosprawni go nie interesują i nie będzie przez kolejnych 5 lat zajmował się ich potrzebami. Tym bardziej nie na miejscu wydało mi się przywoływanie przez owego działacza postaci Izabeli Jarugi-Nowackiej; nie wiem, co myślała(by) ona na temat związków poliamorycznych, ale jestem głęboko przekonany, że była w historii polskiej polityki osobą najbardziej uwrażliwioną na kwestię wykluczeń społecznych. Tego anty-wykluczeniowego, prosolidarnościowego impulsu nie posiada, niestety, ów znany działacz i jednocześnie jeden z czołowych polityków partii Zieloni 2004, a więc partii, która chciałaby uchodzić za bardziej wrażliwą na wykluczenia społeczne niż mainstreamowa lewica.

Nie chodzi mi o tego lub innego działacza LGBT – ci ludzie działają w jak najlepszej wierze, często narażając się na niechęć nie tylko ze strony homofobicznych konserwatystów, ale także – o ironio! – ze strony samego środowiska LGBT (po co te parady? po co tyle hałasu? tylko nas ośmieszają!). Chodzi mi raczej o to, że – wedle mojej oceny – wśród elity ruchu LGBT (a tym bardziej wśród przeciętnych "odmieńców" seksualnych) impuls anty-wykluczeniowy i prosolidarnościowy jest bardzo słabo rozwinięty, choć zdarzają się chlubne wyjątki. Mam nadzieję, że dożyję jeszcze czasów, kiedy środowisko LGBT udowodni, że nie traktowało Izabeli Jarugi-Nowackiej instrumentalnie dla załatwienia własnych interesów, ale potrafiło wyciągnąć daleko idące wnioski z jej postawy etycznej i spuścizny politycznej.

Perspektywę radykalnie anty-wykluczeniową proponuje polityka queer, której niestety wiele osób w ogóle nie zna albo nie rozumie. Jest to ruch, który zwykle nie odżegnuje się całkowicie od "klasycznego" aktywizmu LGBT, tym niemniej wychodzi z innych założeń i stawia sobie inne cele. Wiem, że niektórzy reagują na słowo queer alergicznie – trudno. Jak zwał, tak zwał – o wiele ważniejsza jest pewna wizja etyczna (polityczna, społeczna), którą ten ruch się kieruje – a więc przede wszystkim etyka anty-wykluczeniowa. Oczywiście, z polityką "odmieńczą" można się zgadzać lub nie, ale przynajmniej od liderów ruchu LGBT oczekiwałbym jednego: jeśli już dokonujesz gestu wykluczenia, bądź tego świadom i przytocz argumenty, które twoim zdaniem świadczą mimo wszystko o "lepszości" twojej wizji, albo przynajmniej – twojej strategii; odwołanie się do związku z kozą urąga elementarnej przyzwoitości. Można powiedzieć "dostrzegam tę kwestię, ale uważam, że na dzień dzisiejszy powinniśmy skoncentrować się na innych priorytetach"; nie można natomiast wchodzić w retorykę Terlikowskiego. To prawda: ruch queer często nie proponuje konkretnych rozwiązań, tylko przyjmuje na siebie rolę "papierka lakmusowego", za pomocą którego testuje się granice wykluczenia wpisane w ten czy inny projekt polityczny/społeczny. W pewnym sensie queerowcy to wieczni malkontenci!

W tym przypadku wykluczeniu podlegają osoby homoseksualne, które chciałyby adoptować dziecko, osobo pozostające w związkach poliamorycznych oraz (choć nie bezpośrednio) owi przysłowiowi "wdowcy" albo osoby niepełnosprawne, które również mogłyby skorzystać na innej, poszerzonej formule związków. To wcale nie musi oznaczać, że queerowiec nie poprze konkretnego projektu, ale przynajmniej (wiedziony etycznym impulsem) wskaże na obszary wykluczenia, jakie się z nim wiążą. (Oczywiście nie zawłaszczam pojęcia "queerowca": ktoś inny może projektu nie poprzeć, np. kierując się przytoczonymi przeze mnie powyżej argumentami, albo wręcz sprzeciwiając się ogólniejszemu mechanizmowi normatywizacji, o którym wspomniałem już gdzie indziej.) Koncepcja związków partnerskich, która byłaby mi zdecydowanie najbliższa, to koncepcja na wzór francuskich PACS, ale bez ograniczeń co do liczebności i rodzaju związku. Tym samym udałoby się uciec od prawnego sankcjonowania tej czy innej "stabilnej" tożsamości (seksualnej, płciowej itp.) – państwo nie oczekiwałoby od uczestników takiego związku "przyznania się" do jasno określonej "orientacji" czy nawet płci, bo to nie państwa sprawa. Człowiek jako istota społeczna potrzebuje różnorakich związków z innymi ludźmi; niektórzy czują potrzebę oficjalnego uznania/usankcjonowania tych czy innych związków przez struktury państwowe, inni takiej potrzeby nie czują; a nowoczesne państwo powinno te potrzeby zaspokajać (choć uzasadnienie tej powinności wymagałoby zapewne dłuższego wywodu). To rzeczywiście byłaby ogromna jakościowa zmiana, być może wręcz "zmiana paradygmatu cywilizacyjnego"; już nawet nieco bardziej tradycyjne PACS-y we Francji wypierają tradycyjne, anachroniczne małżeństwa.

Powtórzę po raz kolejny: rozumiem argument pragmatyczny ("na takie pomysły jest jeszcze za wcześnie" itd.) – ale nie rozumiem natychmiastowego gestu okopywania się w tożsamościowym status quo, tej obrony przywileju, który łączy się – siłą swej wewnętrznej logiki – z całą serią wykluczeń. Taka ograniczona, wykluczająca wizja i towarzysząca jej retoryka są mi głęboko obce. Doceniam też argument, którego użyła druga z prelegentek: raz przyjętą ustawę zawsze można zmienić w przyszłości. Można jednak dowodzić, że raz przyjęta, obowiązująca ustawa konserwuje pewien porządek na wiele lat (patrz casus ustawy aborcyjnej); można się zatem spierać, czy korzystniej jest lobbować nieco dłużej za korzystniejszymi (bo zapewniającymi więcej wolności) rozwiązaniami, czy raczej dążyć do jak najszybszego "przepchnięcia" mniej wolnościowej ustawy, która w konsekwencji może zakonserwować pewien stan polityczno-prawny na długie dekady. W Stanach Zjednoczonych, na przykład, ruch Afro-Amerykanów na rzecz praw wyborczych przez wiele lat współpracował ściśle i wysuwał wspólne postulaty z ruchem emancypacji kobiet; kiedy nadarzyła się okazja uzyskania tych praw osobno, ruch czarnych (mężczyzn) skorzystał z tej okazji, odcinając się niejako od ruchu feministycznego, co prawdopodobnie na kilkadziesiąt lat zahamowało uzyskanie praw wyborczych przez kobiety (podczas gdy prawa czarnych przez prawie sto lat pozostawały pustymi zapisami na papierze, nie respektowanymi w rzeczywistości).

Doskonale zdaję sobie sprawę, że reprezentuję bardzo mniejszościowe, żeby nie powiedzieć całkowicie "marginalne" poglądy (czytaj: zdaję sobie sprawę, że jestem kosmitą). Znowu jednak odwołam się do pewnej etycznej wizji proponowanej przez queer: to właśnie od marginesu – od tego co najbardziej wykluczone i najmniej reprezentatywne – można i należy zaczynać refleksję oraz działalność społeczno-polityczną. Etykę i politykę można budować oddolnie, od "obrzeży" ku centrum (w tym przypadku centrum jest już nie tylko porządek heteronormatywny, ale także porządek homonormatywny). Ruch queer (zwłaszcza w wersji anarchizującej) może kontestować cały porządek państwowo-instytucjonalno-prawny, albo też może szukać w ramach istniejących instytucji rozwiązań maksymalnie wkluczających, poszerzających sferę wolności, promujących nowe rodzaje i definicje związków. (Może również robić jednocześnie jedno i drugie: pierwsze "ideowo", drugie "pragmatycznie".) Jeśli chciałbym coś osiągnąć (jako kosmita) w dającej się przewidzieć przyszłości, to byłoby to przynajmniej poszerzenie wyobraźni politycznej oraz pogłębienie wrażliwości na wszelkiego rodzaju wykluczenia – zarówno wśród społecznych liderów (zwłaszcza LGBT), jak i wśród tzw. "przeciętnych ludzi".
(t)

5 komentarzy:

  1. czyżby długi tekst odstraszał komentarze? to będę pierwsza. podoba mi się ta wrażliwość na odruchy wykluczenia; jest idealistyczna, bo konstruowanie tożsamości - indywidualnej i grupowej, prywatnej i politycznej - tradycyjnie polega na dobitnym powiedzeniu czym NIE jestem, czego NIE popieram. Od tego często uzależniona jest wyrazistość postrzegania przez środowiska, a co za tym idzie - skuteczność. Ale takie teksty są i będą w takich sytuacjach potrzebne.

    Pomysł związków wieloosobowych jest kolejną próbą usankcjonowania rzeczywistości. Pisała już kiedyś o tym Kinga Dunin - że ludzie mieszkają ze sobą (określenie Anny Zawadzkiej z kolei) 'o jednej lodówce' i jednym budżecie w bardzo wielu konfiguracjach, i nie wszystkie mają tonację erotyczną. Odkąd erotyzm 'rozwiódł się' z postulatem płodności, opcji jest coraz więcej. I dobrze. Pytanie, jak i czy państwo jako instytucja radzi sobie z rzeczywistością społeczną. Czy 'ogarnia'. No i nie ogarnia; nie ogarniają też nawet najbardziej postępowi działacze....

    OdpowiedzUsuń
  2. dzięki za super komentarz; zawsze warto się zastanawiać, czy i jak można wyobrazić sobie podmiotowość bez współcześnie pojmowanej (wykluczającej) tożsamości; no i ciekawe, skąd to kompulsywne dążenie do prawnego sankcjonowania wszystkiego (tożsamości, związków) - ja bym raczej wolał de-sankcjonować

    OdpowiedzUsuń
  3. A mnie wkurzają queerowcy i lgbt razem wzięte.

    Proponuję dezintegrację i pragmatykę. Wściekłość i lizusostwo. Głosuję za permanentną działalnością kontrwywiadowczą w naostrzonych szponach wywiadu.

    Związkom partnerskim mówię nie. Ustawie o związkach mówię nie. Paradowaniu na golasa w oknie mówię tak. Lornetkowaniu sąsiadów mówię tak!

    Więcej inwigilacji niż fałszywego umiaru. Więcej awarii rur, mniej kąpieli. Więcej spania, mniej seksu.

    I mówię to poważnie w świąteczny wieczór z okazji corocznego konkursu Eurowizji.

    OdpowiedzUsuń
  4. Myślę, że tak naprawdę argument pragmatyczny nie jest tutaj rozumiany. A to z tego względu, że to nie jest różnica między łatwiejszy rozmową i trudniejszą rozmową a różnica między rozmową a brakiem rozmowy. Mam tutaj na myśli kwestię adopcji.

    OdpowiedzUsuń
  5. Aha a co do Lily, jak zwykle dużo literatury a mało polityki

    OdpowiedzUsuń