wtorek, 21 grudnia 2010

Via politica negativa, cz. 1

I cóż za bestia, której czas wreszcie powraca,
Pełznie w stronę Betlejem, by tam się narodzić?

W. B. Yeats, „Drugie przyjście”

Motto, przyznaję, nieco na wyrost (zresztą już kiedyś na blogu cytowane), ale niech to będzie mój mały komentarz do zbliżającego się chrześcijańskiego święta. Pójdę nawet o krok dalej i – w duchu kwitnącej ostatnio teologii politycznej – zacznę od św. Augystyna. Chciałbym bowiem zaproponować tezę, że współczesny liberalny humanizm przejął od owego zacnego Ojca Kościoła koncepcję zła jako braku dobra, przekładając ją na terminy świeckie, takie jak „dobro wspólne” czy dobro natury ludzkiej (z której wynika niezbywalna godność jednostki i związane z nią prawa człowieka). Tym samym każde „zewnętrze” traci rację bytu, staje się (niemal) niemożliwe do pomyślenia (choć nie oznacza to bynajmniej, że w rzeczywistości „zewnętrza” nie są produkowane i podtrzymywane; oznacza raczej tyle, że stają się one niewidoczne dla nowoczesnych reżimów politycznych, albo mówiąc jeszcze precyzyjniej: jeśli są dostrzegane, to ich zewnętrzność jest pojmowana jako cecha wtórna względem pierwotnej, założonej z góry „wewnętrzności”, czyli partycypacji w uniwersalnym wspólnym dobru).

Najprostszą ilustrację tego stanu rzeczy może stanowić wypowiadane często przez chrześcijan zdanie (kierowane do wszelkiej maści odmieńców i renegatów): „Będę się za ciebie modlić”. Jest to gest zawłaszczenia, przed którym trudno zaiste się obronić: im bardziej będę owemu chrześcijaninowi złorzeczył, im bardziej będę próbował wykluczyć się z jego uniwersalnej wspólnoty, tym bardziej będzie się za mnie modlił („bo nie wiem, co czynię”). Ta implikacja (niechcianego) wkluczenia jest bez wątpienia rodzajem przemocy symbolicznej. (Co ciekawe, samo przyjście Chrystysa można z powodzeniem interpretować jako negującą interwencję "z zewnątrz" w istniejący porządek społeczno-religijny – a więc akt, do którego współczesne chrześcijaństwo nie może w żadnym wypadku ponownie dopuścić, nie tracąc jednocześnie własnej legitymizacji.)

Podobnie funkcjonuje dzisiejszy liberalny humanizm: wypracowany w jego ramach system polityczny nastawiony jest na uczynienie z nieprzystającej jednostki „porządnego obywatela” i znormatywizowanego, zuniwersalizowanego „(dobrego) człowieka”. Wychodząc z założenia, że każdy jest „zbawialny”, system ten rzeczywiście usiłuje każdego zbawić: poprzez wkluczenie, (re)edukację, wprzęgnięcie w kapitalizm, zaangażowanie w zinstytucjonalizowaną politykę itd. (Nie, nie zapominam o istniejących wykluczeniach, jeszcze do tego wrócę.) Przecież nie może być tak, że ktoś nie pragnie dobra – a jeśli czasem tak się wydaje, to tylko dlatego, że ów ktoś nie dostrzega prawdy, nie zna lub oddalił się od swej dobrej natury, zboczył z właściwej drogi; wspólnym wysiłkiem możemy go jednak na właściwą drogę sprowadzić.

W ten sposób stworzone zostało aksjologiczne imperium, z którego każda forma ucieczki musi nosić znamiona „zła” – jednak jako taka w najmniejszym stopniu nie podważa (jako ewentualna aktywna kontr-zasada) wszechogarniającego dobra. Jeśli ktoś odrzuca imperium, to po prostu się myli, po prostu źle ocenia sytuację, albo po prostu oszalał. To jedynie zaburzenie porządku, a nie jego zanegowanie. Wróg (albo przynajmniej „obcy”) zostaje tym samym skutecznie zneutralizowany: w istocie jest takim samym człowiekiem, jak my, w istocie pragnie tego samego („I hope the Russians love their children, too” – śpiewał Sting dawno temu, kiedy jeszcze istniał Związek Radziecki); a jeśli sam tego nie wie, to musimy mu to uświadomić. Emigrant musi w końcu zostać zasymilowany, a komunista musi zrozumieć swój błąd.

[Nie chcę w tym miejscu wdawać sie w szczegółowe rozważania dotyczące komunizmu – czym był, jest i czym może być. Chodzi o to, że komunizm w różnych swoich wersjach i odmianach jest zawsze zanegowaniem istniejącego porządku; sądzę nawet, paradoksalnie, że w swej istocie kwestionował również totalitarny porządek reżimów, które powstały na bazie idei komunistycznej. I mimo że reżimy te całkowicie się skompromitowały, wydaje się, że pierwotne widmo komunizmu znów wylazło z muzeum i zaczyna krążyć nad światem.]

Punktem granicznym tak rozumianej „wspólnoty politycznej” są oczywiście wszyscy ci, którzy nie chcą zasiąść z nami do (okrągłego) stołu i wspólnie deliberować. Ci, którzy unikają upaństwowionej edukacji (jak niektórzy Romowie w Polsce albo rdzenni Amerykanie w USA), nie marzą o dobrej pracy, nie chcą stać się normalnymi, dodającymi wartość obywatelami. Problemem jest Jarosław Kaczyński – ten oszołom i wróg demokracji, który z grymasem obrzydzenia na twarzy odmawia podania ręki i nie przyjmuje zaproszeń od konsyliacyjnych „przeciwników politycznych”, zjednoczonych wokół podstawowych i „ponadpolitycznych” zasad demokracji. Uderzając w obecny porządek, Kaczyński jest na pewno „złem”, ale – przynajmniej w opinii szanującego się liberała – tylko poprzez brak dobra, czyli nieuznawanie albo niezrozumienie podstawowych wyznaczników dzisiejszej politycznej pozytywności. Innymi słowy: Kaczyński byłby „dla ogółu” bardziej strawny – przy zasadniczo identycznych poglądach – gdyby nie ostentacyjne odrzucanie reguł gry, odmowa „układania się”.

Przy tak daleko posuniętej (choć przecież nie całkowitej) uniformizacji przestrzeni politycznej, każda bardziej radykalna, negatywistyczna postawa musi się jawić jako oszołomstwo albo harcownictwo, postawa niepoważna, bądź w najlepszym razie niedojrzała. Kiedy np. agitowałem przeciwko kandydaturze Bronisława Komorowskiego na prezydenta, uznając jednocześnie prawo do kontestowania istniejącego porządku przez Jarosława Kaczyńskiego, wielu znajomych automatycznie zakładało, że jest to jedynie zabieg retoryczny, że przecież w głębi duszy musi być dla mnie jasne – tak jak dla każdego porządnego liberała – że Komorowski jest „mniejszym złem”, bowiem pomimo wszelkich różnic sytuuje się po stronie liberalnej pozytywności, w przeciwieństwie do negatywisty i destruktora Kaczyńskiego.

[Warto przy okazji zdać sobie sprawę, że prawdopodobnie największą siłą polityczną w Polsce jest ta ogromna rzesza ludzi, która nie bierze udziału w wyborach. Oni również są symbolicznie „implikowani” w system wspólnego dobra definiowanego przez obowiązujący reżim polityczny – niezależnie od motywów nieuczestniczenia w wyborach; zakres postaw rozciąga się zapewne od całkowitej neutralności po świadome negowanie systemu. Za nich również system się „modli”, ich również uznaje domyślnie za „swoich”.]

[Przejście do części drugiej.]
(t)

3 komentarze:

  1. Super tekst ale czekamy na cz II aby dowiedziec się więcej o wnioskach!

    OdpowiedzUsuń
  2. He's so high you can't get over Him
    He's so low you can't get under Him
    He's so wide you can't get around Him
    If you make your bed in heaven, He's there
    If you make your bed in hell, He's there
    He's everywhere

    http://thajka.wrzuta.pl/audio/3S2pLKK0aeo/brian_eno_and_david_byrne-_help_me_somebody

    OdpowiedzUsuń
  3. 1) na wnioski trzeba poczekać jeszcze parę dni :)
    2) no i jak tu uciec, gdzie uciec??

    OdpowiedzUsuń