niedziela, 13 września 2009

Heros heteros. Kilka refleksji o "Diunie" Davida Lyncha

Właściwie prawie wszystko w tym filmie powinno mnie irytować. Zamiast radykalnej, nieprzewidywalnej wizji przyszłości – rzeczywistość niepokojąco zbliżona do feudalnej, średniowiecznej Europy. Zamiast nowatorskich wzorców fabularnych – opowieść w niezbyt zawoalowany sposób oparta na historii Chrystusa i innych biblijnych wątkach. Szlachetny ród Atrydów odgrodzony od podłego rodu Harkonnenów, a szlachetność lub podłość przekazywane w genach. Baron Vladimir Harkonnen – wcielenie zła i plugastwa – jest nie tylko potwornie brzydki, ale co gorsza dość ewidentnie ma słabość do pięknych, młodych mężczyzn. (Jego słowiańskie imię ma zapewne brzmieć złowieszczo, podobnie zresztą jak azjatyckie nazwisko doktora Yueh, zdrajcy Atrydów, czy arabsko brzmiące imię złego imperatora Shaddama.) Świat, w którym kluczowe znaczenie ma posiadanie męskiego potomka oraz relacja między ojcem i synem. Heteroseksualny romans, który w tradycyjnych narracjach zawsze towarzyszy Bohaterowi naprawiającemu świat (przesłanie jest zawsze to samo: ocalenie świata jest jednoznacznie z ocaleniem jedynie słusznego hetero-porządku). Przedstawienie kobiet mocno schizofreniczne: Lady Jessika jęczy i szlocha wspinając się za swoim synem po skale, żeby minutę potem bez większego wysiłku pokonać groźnego fremeńskiego wojownika.



Co zatem ratuje ten film? Oczywiście reżyserska maestria Lyncha, któremu udało się stworzyć jedyną w swoim rodzaju narkotyczną estetykę (chwilami można się zastanawiać, czy przypadkiem sam nie kręcił filmu pod wpływem owego magicznego "melanżu"). Być może także pewna baśniowość (podszyta odrobiną ironii?), która pozwala zdystansować się nieco do wspomnianych wyżej elementów. I może jeszcze coś, pewien wątek obecny w chrześcijaństwie od samego zarania: topos wybawcy-bękarta. Motyw wyzwolenia, które musi nadejść z zewnątrz, spoza rodu, nigdy "spośród nas" (nie bez powodu "nikt nie jest prorokiem we własnym kraju"). I nawet jeśli odrzuca się całą tą chrześcijańską "wielką narrację" zbawienia/wyzwolenia, którą po raz n-ty powiela powieść Herberta (a za nią film Lyncha), to przecież jest w niej także zaczątek pewnej wizji etycznej, która – przyznaję – jest mi bliska: etyki radykalnego (choć niełatwego) otwarcia na obcość. Na tę obcość, której nie ufamy i na którą patrzymy z góry, a która w końcu okazuje się ożywcza i twórcza.
(t)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz