poniedziałek, 10 października 2011

Przeciwko reprezentacji (notatek cz. 2, ostatnia)

[część pierwsza tutaj]

Fizyczna, cielesna obecność nominalnego suwerena demokracji, czyli "ludu" – bez mediacji, bez delegacji władzy, bez struktur reprezentacji – to urzeczywistnienie najkoszmarniejszego snu demokracji reprezentatywnej, to "ochlokracja" (rządy motłochu). Zachodnie demokracje nie boją się duchów – same przecież tworzą wyabstrahowane jednostki, sparametryzowane jako wytwórcy, konsumenci, wyborcy itd.; boją się ciał. Obecne fale protestów to druzgocąca krytyka polityki reprezentacji i – choćby chwilowe – zastąpienie jej demokracją uobecnioną i ucieleśnioną, najbardziej bezpośrednią z bezpośrednich. Główne przesłanie tych protestów to proste lecz potężne "Oto jesteśmy!" Jesteśmy tu i teraz, cieleśnie – choć reżim powiada nam, że to nie jest nasze miejsce ani nasz czas. "We, the people". Przyszliśmy "zakłócać porządek" i nie zamierzamy odejść. Oto "demokracja teraz", niespodziewane spełnienie (bezustannie odkładanej w czasie) obietnicy demokracji* - poza strukturą, instytucją, państwem.

Te ludowe (nie w sensie "chłopskie", rzecz jasna, ale "masowe") ruchy protestu przeczą nowoczesnej wizji społeczeństwa jako "terytorium" poddanego grodzeniom, podzielonego na wyspecjalizowane, quasi-tożsamościowe (albo i bez quasi) "grupy interesu", walczące każda o swoją "sprawę".** Pomimo spotęgowanych mechanizmów kontroli i regulacji, lud jako podmiot władzy pozostaje nieprzewidywalny i nieobliczalny. Gdyby ludzie okupujący Wall Street uznali, że zadowalają ich tradycyjne formy polityczności, założyliby partię albo inną organizację, która miałaby na celu "reprezentowanie ich interesów". Jednak ludzie na Wall Street to nie "grupy interesu" – to (zgodnie z ich własnym sloganem) 99% społeczeństwa. To zróżnicowana, płynna tkanka społeczna, która nie przyszła kierować postulatów do władzy; przyszła bojkotować obecny system-świat. I choć wiekszość przyszła również walczyć o poprawę warunków życiowych, to za tym generalnym strajkiem kryje się pragnienie innego porządku, innych relacji społecznych, innego sposobu "bycia razem" i dzielenia się dobrem wspólnym.

Nie twierdzę przy tym, że system demokracji reprezentatywnej nie był znaczącą zmianą na lepsze w porównaniu z wcześniejszymi systemami władzy. Był naturalną konsekwencją szeregu procesów modernizacyjnych: zmiany koncepcji władzy i jej legitymizacji (władza pochodzi od ludu, nie od Boga); matematyzacji i newtonowskiego mechanicyzmu (objawiających się np. wiarą w policzalność i "zarządzalność" tego, co społeczne); wreszcie, postępującego podziału pracy, specjalizacji i profesjonalizacji, których efektem były między innymi prywatyzacja indywidualnego czasu i skuteczna depolityzacja (prywatnego) życia. Jednym z istotnych aspektów ostatniej fali "okupacyjnych" protestów społecznych jest, jak sądzę, deprywatyzacja "czasu życia", którego medium jest cielesność. Cielesność ta uobecnia się (zbiorowo) w przestrzeniach publicznych w nieprzewidziany sposób – trochę tak, jak w "nagich" projektach artystycznych Spencera Tunicka.

Zarzuca się niektórym z obecnych ruchów kontestacyjnych brak konkretnych postulatów, brak zorganizowania, brak zwartego projektu politycznego. Z jednej strony, zarzuty te są zręcznie wykorzystywane przez establishment i mainstreamowe media do deprecjonowania tychże ruchów. Z kolei inne, postępowe i zaangażowane środowiska dostrzegają w tym "chorobę postpolityczności", rozumianą jako niezdolność mobilizowania i organizowania się wokół jasno określonej "sprawy". Tymczasem kluczowe wydaje mi się zrozumienie, że akt odmowy "projektu politycznego" w ramach obowiązującego porządku jest już aktem stricte politycznym – nawet bardziej fundamentalnie politycznym niż jakikolwiek "pozytywny" projekt czy postulat. Być może nawet już sama forma tych protestów jest nowym projektem politycznym. To samoorganizująca, samokoordynująca się akcja, w ramach której wyłaniają się nowe, niehierarchiczne relacje, sieci, powiązania, tożsamości – bez z góry założonych procedur, bez "grodzenia" grup interesów. Protestujący nie czują się reprezentowani ani też nie przyszli nikogo reprezentować; przyszli odzyskać polityczność.

W krytyce systemu reprezentacji nie można też pominąć milczeniem ogromnej rzeszy ludzi niegłosujących. Ich istnienie to więcej niż "wypadek przy pracy", jakiś błąd w sztuce: to fakt fundamentalny i systemowy. Ich wybór niegłosowania (bardzo różnie motywowany: bądź to świadomą chęcią delegitymizacji systemu, bądź też kompletnym brakiem zainteresowania polityką jako czymś "niezwiązanym z moim życiem") w oficjalnym dyskursie najczęściej przedstawiany jest w kategoriach moralnego i obywatelskiego defektu: to ludzie nieodpowiedzialni, samolubni, a może po prostu głupi. Uznaje się, że nie oddając głosu pozbawiają się możliwości artykulacji politycznej i wpływu na kształt rzeczywistości; są wykluczeni z reprezentacji, bo sami się wykluczają. Można by ich nazwać ludźmi "niereprezentowalnymi" – nie wierzącymi w reprezentację lub (niekiedy) nie mającymi do niej dostępu. I znowu nie chodzi mi o czystą arytmetykę, można bowiem wyobrazić sobie wybory, w których udział bierze 90, a nawet blisko 100 procent uprawnionych (zwłaszcza wskutek obowiązywania restrykcyjnych przepisów, np. takich jak w Australii); z drugiej strony, równie dobrze można wyobrazić sobie frekwencję ledwie kilkuprocentową. Chodzi mi raczej o podstawową, nieusuwalną z życia społecznego zasadę niereprezentowalności, którą obecny system całkowicie ignoruje.

Nawet jeśli, przyznaję, w obecnym paradygmacie politycznym demokracja bez reprezentacji jest (i długo pozostanie) trudna do pomyślenia, to i tak z mojej perspektywy w demokracji najważniejsze są ciała niereprezentatywne.

---------------------
* Reprezentacja "zawiesza" i odwleka (być może w nieskończoność) czas politycznej podmiotowości, oferując w zamian czas "prywatnego życia" (przerywany jedynie rytuałem wyborów). Za spełnienie demokracji można uznać aktualizację czasu politycznego jako czasu życia: "prawdziwa demokracja tu i teraz"; to moment, w którym granica między "demokracją" a "życiem" (a także między władzą a reprezentacją) zanika.

** Mogłoby się wydawać, że wyjście poza klasycznie rozumiane grupy interesu to zasługa postpolityki. Jednakże postoplityka nie neguje logiki reprezentacji – twierdzi natomiast, że możliwe jest reprezentowanie przez jedno ugrupowanie wszystkich grup społecznych, podczas gdy "partykularne interesy" są relegowane do "pozapolitycznego" trzeciego sektora.
(t)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz