każdy w bunkrze na swoim cukrze (Miron Białoszewski)
Jedną z najbardziej zagadkowych wypowiedzi Chrystusa jest ta przytoczona przez Mateusza (10:34-36):
Nie sądźcie, że przyszedłem nieść pokój po ziemi. Nie przyszedłem nieść pokoju, lecz miecz. Przyszedłem bowiem przeciwstawić syna jego ojcu, a córkę jej matce, a synową jej teściowej; bo wrogami człowieka mieszkańcy jego domu.
Z kolei jeden z najmniej ortodoksyjnych czytelników Bilbii, angielski poeta, malarz i mistyk William Blake, rozwinął tę myśl w swojej unikalnej wersji chrześcijaństwa. Otóż to, co rozumie się powszechnie pod pojęciem „rodziny”, jest w istocie jedną z konsekwencji (i jednym z symptomów) upadku człowieka. Jest to model rodziny oparty na „okrutnej patriarchalnej dumie”, na zazdrości i zaborczym odizolowaniu tej „podstawowej jednostki społecznej” od reszty świata. Blake był świadkiem formowania się nowoczesnego, burżuazyjnego modelu rodziny, rozumianej w dużej mierze jako zbiór relacji własnościowych (żona jako własność męża; dzieci jako własność rodziców i inwestycja na przyszłość; kwestie spadkowe itp.) Taka rodzina (którą potem nazwano „nuklearną”) pielęgnuje postawy swoistego egoizmu, miałkiej „miłości rodzinnej” i wrogości dla obcego (która potem przekłada się na niejednokrotnie na postawy nacjonalistyczne); dla niektórych krzepiąca, potrafi też być duszna i toksyczna. O takiej właśnie rodzinie psychoanaliza może powiedzieć (pół żartem, pół serio), że jest „wylęgarnią nerwic”.

William Blake, "Glad Day"
Przypomniałem sobie o tym, kiedy moja przyjaciółka opowiedziała mi o swoim dziadku, który w czasie wojny ratował Żydów z transportów jadących do Auschwitz. Ta historia rodzinna – jakże, wydawałoby się, zacna i godna pochwały – nie była jednak w rodzinie mojej przyjaciółki rozpamiętywana i hołubiona. Wręcz przeciwnie, żona i dzieci dziadka do końca życia nie potrafiły mu wybaczyć, że narażał siebie i całą rodzinę na śmiertelne niebezpieczeństwo dla ratowania obcych ludzi. Można tę historię postrzegać jako historię konfliktu między etosem, powiedzmy, „prospołecznym” a etosem rodziny nuklearnej. (Pamiętajmy jednak, że ze względu na tradycyjne powiązanie mężczyzn z tym, co publiczne i kobiet z tym, co prywatne, wyjście poza wąskie ramy „nuklearnej rodziny” w imię „wyższych celów” zwykle łatwiej przychodzi mężczyźnie, podczas gdy kobiety w większym stopniu poczuwają się do obowiązku zapewnienia rodzinie fizycznego przetrwania.)
Wizja społeczeństwa oparta na (nuklearnej) rodzinie jako „podstawowej komórce społecznej” jest okrutnie zawężająca. Można na społeczeństwo patrzeć inaczej, jako na pole nieskończenie wielu możliwych oddziaływań, połączeń, relacji, sił, prądów, przekształceń, samoorganizujących się grup itp. Jest to wizja oparta nie na „okopywaniu się” w rodzinnej twierdzy, ale na zasadzie nieskończonego przenikania się i tworzenia wielowymiarowych kłączowatych sieci. Zresztą wbrew wszelkim normatywizującym prawom i regułom to przenikanie i tak ma miejsce, bo jest istotą życia społecznego. Zanim człowiek jest jednostką albo członkiem rodziny, narodu lub kościoła, jest przede wszystkim istotą społeczną, połączoną siecią widzialnych i niewidzialnych zależności z tysiącami innych podobnych istot. Rodzina wyzwolona z kapitalistycznej mentalności oraz z płytkiego kościelnego i państwowego normatywizmu, oparta na etosie otwartości, przyjaźni, dzielenia się, szukania nowych powiązań – oto rodzina, którą można by nazwać prawdziwie „prospołeczną”. Każdy inny rodzaj rodziny – choć korzystny dla kościoła, państwa i wolnego rynku – stoi w sprzeczności z tym, co zapewnia społeczeństwu jego witalność i zdolność twórczego samorozwoju.
Blisko tak rozumianej istoty życia społecznego sytuują się odmieńcy. To oni często wymykali się istniejącym strukturom rodzinnym, lub przynajmniej funkcjonowali na ich obrzeżach. Nie przedłużali ciągłości rodu, niekiedy byli wydziedziczani, nie tworzyli nowych nuklearnych rodzin. Tworzyli za to swoje własne rodzaje związków, wspólnot, grup wsparcia, często „w poprzek” istniejących podziałów społecznych, takich jak klasa, rasa czy wiek. Takie quasi-rodziny tworzone w latach 80. XX w. przez nie-białych odmieńców w Nowym Jorku prezentuje np. film dokumentalny Jennie Livingston Paris Is Burning. Także czas kryzysu związanego z początkami epidemii AIDS w Stanach Zjednoczonych pokazał niezwykłą żywotność społeczności LGBTQ i zdolność oddolnego samoorganizowania się. (Szkoda, że znamy tak niewiele przykładów z życia polskich odmieńców.)

Willi Ninja, jeden z bohaterów filmu Paris Is Burning
Obecny model rodziny, promowany i podtrzymywany przez kościół katolicki i w dużej mierze przez struktury państwowe, stał się doskonałym alibi dla neoliberalnego kapitalizmu. Wszyscy znamy ten sentymentalny kokon, w jaki owija się pojęcie „rodziny”, wszyscy setki razy słyszeliśmy, że przecież „rodzina jest najważniejsza”. Ekstremalne sprywatyzowanie rodziny stwarza wolne pole dla żarłocznych rekinów wolnego rynku i prowadzi do erozji tego, co społeczne. Rodzina jawi się jako „bezpieczna przystań” w tym niepewnym, okrutnym świecie. Czyż nie lepiej skoncentrować się po prostu na wąsko rozumianej rodzinie, nie wchodząc rekinom w drogę? Nadmierna wielość i różnorodność powiązań między ludźmi jest potencjalnie niebezpieczna ze względu na niekontrolowany przepływ idei i na wypracowywanie różnych form kolektywnej inteligencji; lepiej trzymać się sprawdzonych, patriarchalnych wzorów. Rodzina doskonale sprawdza się jako kapitalistyczny target, obiecując jednocześnie poczucie osobistego spełnienia i bezpieczeństwa.
Wyobraźmy sobie jednak inny model rodziny, zbliżony raczej do wolnego stowarzyszenia niż do nuklearnej fortecy. „Więzy krwi” czy instytucje prawne (np. małżeństwo) nie mogą determinować relacji międzyludzkich. Wyobraźmy sobie coś w rodzaju „spółdzielni”, w której ludzie z różnych środowisk, różnego wieku, różnych płci i orientacji wspólnie zajmują się gospodarstwem domowym, wychowywaniem dzieci, pracą i twórczym samorozwojem. Wyobraźmy sobie mikrospołeczność, która ustala własne zasady współżycia i współdziałania. Nie oznacza to ani braku zobowiązań, ani jakiejś utopijnej przestrzeni bez konfliktów czy nerwic (nie wolno też lekceważyć „spontanicznej” tendencji do odtwarzania się hierarchii społecznej na różnych poziomach i w różnych grupach.) Oznacza to natomiast „stowarzyszenie rodzinne” oparte na samostanowieniu i dobrowolności, na wzajemnym wsparciu i współpracy, na kolektywnej inteligencji, zdolności negocjacji, swobodnym przepływie wiedzy, przyjazności względem Innego, odpowiedzialnym kultywowaniu różnicy.
Jeśli państwo musi dla swoich ewidencyjno-podatkowych celów prowadzić jakiś rejestr, niech zrezygnuje z rejestrowania małżeństw i jakichkolwiek związków, a zacznie rejestrować gospodarstwa domowe, bez wnikania w rodzaj relacji, jakie łączą członków danego gospodarstwa. Być może wprowadzenie Powszechnego Dochodu Podstawowego przyczyniłoby się częściowo do realizacji takiej wizji, dając wszystkim względną swobodę w podejmowaniu decyzji życiowych, a jednocześnie zachęcając do tworzenia „wolnych stowarzyszeń rodzinnych” dla podniesienia jakości życia i zaspokojenia szeregu potrzeb społecznych. Sensowna polityka państwa, np. w zakresie budownictwa mieszkaniowego, również mogłaby się do tego przyczynić.
W bunkrze naprawdę nie mieszka się dobrze.
(t)