sobota, 18 czerwca 2011

O odmieńcach, mutantach i innych (cz. 2, ostatnia)

[Część pierwsza tutaj.]

Ale zaraz zaraz, czy wpychając Charlesa Xaviera w buty współczesnego liberała wyznającego kryptochrzecijańską etykę przebaczenia i walki ze złem za pomocą dobra, nie spłycam zanadto tej wielowymiarowej postaci? Czyż nie jest on, mimo wszystko, znaczącym reprezentantem różnicy? Czyż cały film nie jest afirmacją różnicy w przestrzeni społeczno-politycznej oraz krytycznym namysłem nad ograniczeniami i niestabilnością pojęcia "naszości"?

Już sama idea mutanta zmusza nas do refleksji nad kwestią różnicy: kim bowiem jest mutant – "mną" (człowiekiem) czy "nie-mną" (postczłowiekiem/od-szczepieńcem/potworem)?* Do jakiej wspólnoty należy lub powinien należeć, do jakiej "naszości"? Czyje "dobro wspólne" należy mieć w tym wypadku na uwadze i jak je w ogóle zdefiniować? W dość kluczowym momencie filmu Charles Xavier przyznaje rację Erikowi, który opowiada się przeciwko włączeniu "dobrych" mutantów w struktury CIA. Zamiast tego mutanci wchodzą w (dość niepewny i dwuznaczny) sojusz z rządem amerykańskim, jednocześnie budując swoją alternatywną, "suwerenną" przestrzeń, która pod koniec filmu przyjmuje postać szkoły Xaviera z jednej strony i podziemnego królestwa separatystycznych mutantów pod przywództwem Magneto z drugiej. A zatem nawet pozornie "dobry obywatel" Xavier opowiada się przeciwko polityce prostego asymilacjonizmu. Ten moment odmowy bycia funkcjonariuszem (państwa / istniejącej wspólnoty / narodu), moment sproblematyzowania "naszości" w imię innej, rodzącej się kolektywności, wydaje się kluczowy z punktu widzenia odmieńczych strategii opartych na polityce różnicy.

[Nie twierdzę przy tym, że X-menów należy odczytywać wyłącznie jako metaforę odmieńców seksualnych, bo siła przekazu tej historii polega przecież na metaforyzacji różnicy w ogóle; ale za uprawnione (i krytycznie praktykowane nie od dziś) uważam rozważanie odmieńczości seksualnej jako jednej z możliwych konkretyzacji abstrakcyjnego pojęcia "różnicy", do którego nawiązuje komiksowa historia mutantów.**]

Postawa Xaviera (ale także Magneto) stawia zasadnicze pytanie: co jest naszą sprawą? W tym pytaniu zawierają się co najmniej dwie pułapki: po pierwsze, kwestia definiowania naszości, a po drugie kwestia określenia jakiegoś nadrzędnego politycznego celu, który z ową "naszością" jest czy powinien być fundamentalnie związany. W nawiązaniu do poprzedniej części moich rozważań powiedziałbym w dużym uproszczeniu, że jedną formę naszości proponuje dyskurs fundamentalistyczno-narodowy (który nie może obejść się bez uosobionego wroga), drugą zaś liberalny dyskurs państwa obywatelskiego, który zakłada inne parametry przynależności do zbiorowości politycznej, połączonej wspólnym – a jednocześnie uniwersalnym – dobrem. Xavier niewątpliwie sytuuje się bliżej tej drugiej opcji: niezależnie od istniejących i nieredukowalnych różnic możliwe jest wypracowanie wspólnych wartości i celów, takich jak ogólnoświatowy pokój i unikanie zagłady.

Jednak nie jest to równoznaczne z neutralizacją różnicy; więcej: zakładając swoją szkołę, Xavier tworzy przyczółek nowego społeczeństwa przyszłości, w którym (zgodnie z nieubłaganą logiką ewolucji) homo sapiens będzie powoli oddawać pole mutantom, aż w końcu całkowicie zniknie. Choć separatyzm Magneto i jego dążenie do przejęcia hegemonicznej władzy nad światem są w filmie napiętnowane, to jednak strategia Xaviera nie polega na prostym "wkluczeniu" w istniejące struktury i/lub dążeniu do "równouprawnienia", a raczej na budowaniu koalicji przy jednoczesnym tworzeniu alternatywnej przestrzeni społeczno-politycznej. Różni nie muszą koniecznie chcieć być równi (na obowiązujących zasadach).

Traktując filmowe mutanctwo jako metaforę odmieńczości seksualnej można by wręcz dowodzić, że postawa Xaviera oznacza odmowę polityki homonacjonalistycznej, czyli – mówiąc w największym skrócie – takiej, która pozwala "zaanektować" odmieńców seksualnych na potrzeby wspólnoty narodowo-państwowej i jej zasadniczo konserwatywnej "agendy".*** Nadmiernie esencjalizujący różnicę Magneto postawiony jest po stronie zła (a przynajmniej "błędu"), podczas gdy dialogowy, koalicyjny Xavier uznaje wartości liberalnej demokracji, choć jednocześnie realizuje "na boku" swój własny projekt. Uznając "wspólne (z ludźmi) polityczne dobro" Xavier zakłada jednocześnie jego historyczne ograniczenia i nie stabilizuje "naszości" w jeden niezmienny projekt polityczny (jak bowiem uczy historia, nadmierny "naszyzm" może łatwo przerodzić się w faszyzm). "Przynależność" staje się niejednoznaczna: nie jest zdeterminowana czynnikiem "biologicznym" (mutanctwem) ani esencjalistyczną "tożsamością", nie określa jej jedna wspólnota lub jeden totalizujący projekt polityczny. Xavier byłby więc liberałem po intensywnym kursie antyesencjalizmu.

Niestety, ta pochwała różnicy staje się o wiele bardziej problematyczna, jeśli spojrzymy, choćby pobieżnie, na politykę rasową filmu (która w USA natychmiast wzbudziła sporo kontrowersji). Najbardziej uderzająca jest postać czarnego mutanta o przezwisku "Darwin" (które oczywiście nawiązuje do kluczowej dla filmu idei ewolucji). Jego wczesna i nieoczekiwana śmierć ironicznie przeczy jego ksywie: ten, który powinien się łatwo adaptować i być wzorem umiejętności przetrwania, nie przechodzi naturalnej selekcji i jest skazany na szybkie "wymarcie". Film zdaje się zatem sugerować, że ewolucja biegnie wzdłuż linii czarni-biali-mutanci. Pozostałe postacie o nieeuropejskich cechach nie należą do pozytywnych (łącznie z Azazelem, którego nienaturalnie czerwoną skórę można uznać za mniej lub bardziej bezpośredni komentarz do kwestii rasy); z kolei ekipa Xaviera to w zasadzie biali, kaukascy mutanci. Film zdaje się zatem wytyczać granicę między mniej i bardziej szlachetnymi rodzajami różnicy.

Przypomina to niestety scenariusz, który od kilku lub kilkunastu lat daje się zaobserwować w polityce zachodnich demokracji (oraz Izraela): stosunek państwa do "gejów i lesbijek" oraz ich status prawny (związki/małżeństwa jednopłciowe) stają się podstawowym wskaźnikiem demokracji, postępu i tolerancji. Ta wizytówka nowoczesności pozwala odciągnąć uwagę opinii publicznej od innych projektów politycznych tych państw, często mających podłoże rasistowskie i/lub imperialistyczne (stąd np. forsowanie obrazu Izraela jako "homoseksualnego raju" i napiętnowanie Palestyńczyków jako zacofanych i tradycyjnie nietolerancyjnych). Tym samym odmieńcy stają się kartą przetargową w nieswojej grze: państwa narodowe kupują lojalność odmieńców w zamian za przyznanie im określonych praw, czemu zwykle towarzyszy dalsze wykluczenie i demonizacja innych "innych". To właśnie te zjawiska doprowadziły w łonie teorii i polityki queer do krytyki zjawiska homonacjonalizmu.

Podsumowując: z mojej perspektywy, w filmie X-Men: Pierwsza klasa dominuje narracja liberalna, podszyta chrześcijańską etyką przebaczenia; jednak liberalizm AD 2011 tym różni się od swego klasycznego antenata, że rozpoznaje różnicę w życiu społeczno-politycznym i zgadza się na włączenie jej do projektu budowania "wspólnego dobra".**** Okazuje się jednak, że nie każda różnica jest równie mile widziana, a obecny (neo)liberalny porządek nauczył się zręcznie rozgrywać jeden rodzaj różnicy przeciwko innemu (w wielu krajach już nawet partie konserwatywne z zapałem popierają "równouprawnienie gejów i lesbijek", co nie przeszkadza im jednocześnie prowadzić wykluczającą politykę na wielu innych frontach). Kluczowe wydaje się zatem pytanie, która różnica jest – według obowiązującego biopolitycznego reżimu – "warta życia" (a zatem warta rozpoznania przez "państwo prawa"), a którą można zignorować albo wręcz spisać na straty.

Być może nie będzie nadmiernym uogólnieniem stwierdzenie, że takie polityczne usytuowanie filmu X-Men: Pierwsza klasa z grubsza odpowiada dominującemu obecnie "układowi sił" w zachodnich dyskursach polityczno-społecznych, zwłaszcza w USA.
(t)

-------------------
* Nota bene podobna relacja zachodzi pomiędzy chrzescijanstwem a judaizmem: chrześcijaństwo jest swego rodzaju "mutacją" judaizmu.

** Zauważmy zresztą, że padające w filmie określenie freak jest kilkakrotnie przetłumaczone na polski jako "odmieniec", choć niekoniecznie jest to jego pierwszy słownikowy odpowiednik, a w polszczyźnie ostatnich lat wyraz ten coraz częściej przywoływany jest w kontekście odmieńczości seksualnej czy też teorii queer.

*** W audycji krakowskiego radia Radiofonia z dnia 10 czerwca 2011 Krzysztof Tomasik, w rozmowie dotyczącej książki Tęczowa rewolucja, porównał budowanie historii LGBT do budowania historii narodu. Wydaje się to dość charakterystyczne i jednocześnie wysoce problematyczne: czy rzeczywiście odmieńcom powinno chodzić o budowanie kolektywności na tych samych zasadach – wokół tych samych parametrów "naszości" – co budowanie narodu? Czy to właśnie nie jest przykład (krypto)homonacjonalizmu? Czy nie należy problematyzować samego procesu budowania wspólnoty, wspólnej historii, "wspólnej sprawy"? Czy nie należy szukać innych modalności "przynależności" i innych rodzajów "naszości"?

**** Dodajmy na marginesie, że film jest umiarkowanie profeministyczny, głównie dzięki postaci agentki CIA. Osobnego omówienia wymagałaby postać Mystique, która wydaje się najbardziej radykalną adwokatką etyki różnicy (głoszącej, że "każda/-y jest doskonały/-a taką/-im, jakim/-ą jest"), choć – paradoksalnie – ona sama jest mistrzynią mimikry, która każdą "wyjątkowość" potrafi doskonale naśladować, co w pewnym sensie podważa znaczenie różnicy. Z kolei jej "naturalny" niebieski kolor skóry znowu odsyła nas do kwestii rasy. Co ciekawe, mimo długu wdzięczności wobec Xaviera, Mystique decyduje się w końcowych scenach filmu przejść na stronę Magneto.

9 komentarzy:

  1. Rozumiem więc, że śpiewanie hymnu na demonstracjach feministycznych i powiewanie flagami narodowymi to błąd?
    Liberalizm przynajmniej oficjalnie, nie wypowiada się na temat dobra wspólnego, jeśli zajmuje się kwestiami etycznymi, to w imię sprawiedliwości a to sprawa moralności. Podskórnie popiera jednak "liberalne" wartości typu postęp, pochwała konkurencji, autonomia i indywidualizm ale trudno to nazwać dobrami wspólnymi.
    Unikasz pytania jak zarządzać naszością, tak samo jak unika się tej problematyzacji w kwestii homo sapiens (oni nie wyginęli, bo źle zarządzali naszością, zrobiła to za nich ewolucja, problem z głowy)
    Jak to się ma do kontekstu polskiego? Znowu przykłady z Zachodu. Jak wejść do dyskursu, gdzie cały dyskurs jest przesiąknięty ideologią narodową? Przenosiny na bezludną wyspę odpadają, władza też tam wszystkich dorwie. Filmu nie widziałem.

    OdpowiedzUsuń
  2. ad.) **

    Podczas niedawno zakończonej wystawy "My i Oni. Zawiła historia odmienności" w krakowskim MCK tytuł filmu Browninga "Freaks" tłumaczony był jako "Odmieńcy", kiedy przynajmniej od czterech dekad - mimo braku polskiej dystrybucji - przyjęto (być może za Kołodyńskim)wersję "Dziwolągi". Wydaje mi się to naciąganiem pojęcia "politycznej poprawności". Tak mi się skojarzyło.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzięki za polemikę, tjaryma! Odpowiadam najlepiej jak potrafię:

    1) Flagi, hymn: nie chcę mówić w kategoriach "błędu", tylko w kategoriach mniej lub bardziej oczywistych konsekwencji takiego gestu, wpisywania się w pewną naszość, w określoną biopolitykę itp. Oczywiście dostrzegam pewien "subwersywny" potencjał tego gestu, ale to akurat nie jest moja ulubiona strategia.

    2) To właśnie NIEDOBRZE, że liberalizm nie problematyzuje kwestii dobra wspólnego (zastępując ją ideą prywatnego szczęścia "dla największej liczby ludzi"). Liberalizm nie jest neutralny etycznie i nie jest tak, że zajmuje się sprawami etycznymi doraźnie; liberalizm JEST propozycją etyczną tout court – choć prawdą jest, że kwestie sprawiedliwości zwykle releguje do sfery "moralności", a ta jest – jak wiadomo – sprawą prywatną. Zresztą mniej mówiłem o liberalnej filozofii jako takiej, a raczej o wspólnocie politycznej, która organizuje się wokół liberalnych wartości. A skoro w ogóle jest wspólnotą, to przecież musi mieć na względzie jakkolwiek pojmowane "dobro wspólne".

    3) Jestem jak najdalszy od idei "zarządzania naszością"! Już abstrahuję od tej menedżerskiej nowomowy, od której zawsze dostaję egzystencjalnej wysypki; w tym sformułowaniu zawiera się już to, przeciwko czemu piszę, czyli stabilizowanie naszości, tworzenie zbiorów mniejszości wokół określonych, zesencjalizowanych parametrów (bo tylko takimi da się przecież jakoś "zarządzać"). Nie należę do jednej mniejszości lub jednej większości, należę jednocześnie do wielu i żadna z nich nie może żądać mojej pełnej lojalności. Wiem, że taka postawa problematyzuje działanie polityczne w imię "Sprawy", choć bynajmniej nie wyklucza zaangażowania politycznego (także w pozornie NIENASZEJ sprawie).

    4) Staram się jak najczęściej nawiązywać do polskich przykładów (także w powyższym wpisie), ale z pokorą przyjmuję tę krytykę. Na swoja obronę powiem tylko, że być może z takiego mówienia z szerszej perspektywy coś jednak wynika? W Polsce w dalszym ciągu jest mnóstwo "niewinności" w wielu sprawach, tzn. brak refleksji nad tym, jak tutejsze procesy i działania wpisują się w szerszy kontekst międzynarodowy, żeby nie użyć zobrzydzonego słowa "globalny" – np. w jaki sposób powielają dominującą (neo)liberalną, zachodniocentryczną narrację. A co do pytania "jak wejść do dyskursu, gdzie cały dyskurs jest przesiąknięty ideologią narodową?" – myślę, że żaden dyskurs nie jest grafitowym monolitem i zawsze jest w nim mnóstwo szczelin i pęknięć. Istotne, żeby efekty produktywnego wykorzystywania tych "szczelin" nie stawały się na powrót pożywką dla dominującego dyskursu (patrz np. wyszukiwanie "gejów i lesbijek" w historii w celu appendiksowego dopisania ich do istniejącej narodowej narracji.) Myślę, że trzeba z uporem maniaka produkować alternatywne dyskursy, które osmotycznie (lub przez mimikrę) będą powoli oddziaływać na relacje społeczne.

    OdpowiedzUsuń
  4. dzięki, anonimowy, za notę językową! :)
    fajnie by było, gdybyś rozwinął myśl o naciąganiu pojęcia "politycznej poprawności"
    czy chodzi o to, że "odmieńcy" jest bardziej poprawnym politycznie określeniem niż "dziwolągi"? to sprawa dyskusyjna...

    OdpowiedzUsuń
  5. Trudno powiedzieć, stąd „polityczna poprawność” w cudzysłowiu, jako starania, by retoryczną nadgorliwością zatuszować wcześniejszą obojętność, nieczułość, swego rodzaju odtrącenie. Mutant zmutowany, odmieniec odmienny (może świadomie „odmieniający się”, w sensie autokreacji), dziwoląg dziwny, zadziwiający – to ostatnie określenie odnosi się do percepcji takiej postaci przez osoby trzecie, czyli może być depersonifikujące. Jednak freaki Browninga były cyrkowcami (na dobre i na złe), ich rację „zawodowego” bytu i zarobkowanie definiowane były przez status przedmiotów oglądu. Film jest empatyczny, i być może współcześnie raczej uwrażliwia, aniżeli epatuje cielesnością bohaterów, mimo to nie spodobało mi się przekształcenie tytułu. Jak jednak napisałam, to tylko skojarzenie.

    Przepraszam za anonimowość!

    Paulina

    OdpowiedzUsuń
  6. W pewnym sensie każda mutantka i każdy mutant ulegnie jakiemuś wciągnięciu lub samodzielnie odnajdzie się w sieci łatwiejszych lub trudniejszych sojuszy politycznych, działających na różne sposoby i przepychanych w różnym kierunku.

    A to dlatego, że może jednak mutanctwo będzie w jakiś sposób wkluczone bo zawsze ma coś swojego: choćby ideologię ewolucyjonistyczną, ślad po "geniuszu" selekcji, wpisanym w "naturę" - jeśli chodzi o ten film. Dlatego metafora mutanta przyłożona do odmienności ma pewne ograniczenia, bierze wszystkich potencjalnych odmieńców bez względu na ich genealogię, a w praktyce to niemal zawsze genealogia decyduje.

    Poniekąd może to też tłumaczyć ten "wypadek przy pracy" z czarnymi mutantami: ponieważ ludzie czarni nie mają za sobą takich ikon nauki i postępu jak Einstein czy Born, to genealogicznie nie przystają do wizerunku genialnego mutanta. Może w najlepszym wypadku starego schorowanego jazzmana, ktory i tak będzie już mówił do widzenia...

    Naszość-mutanctwo-a-pochodzenie i sprawa wydaje się dość jasna, chociaż może nie do końca, może coś innego da się jeszcze wyłuskać?

    Hm, moim zdaniem perspektywa mutantów jest o tyle ciekawa, że łatwiej zauzurpować sobie jakąś część niż robić przedstawienie na całej linii, od stóp do głów!

    I stąd całkiem fajnie może być na balu mutantów z przyspawaną flagą narodową i różnymi interesującymi atrybutami, ale tutaj własnie musi zajść zasadnicza zmiana, żeby mutanci jako tacy zaczęli budzić zainteresowanie i fascynację, żeby przemawiali do ludzi, bo jak dotąd raczej od razu nie budzili specjalnego zainteresowania jak fałszywki: byli od razu dekonstruowani, w locie.

    Teraz być może się to zmienia i taki status dłużej mozna utrzymać i więcej w takim stanie powiedzieć, zanim ktoś rzuci kwasem i to wszystko porozspawa... taki mutant może też łatwiej uzurpowac sobie różne genealogie.

    No ale... na dłuższą metę nie oszukujmy się, płeć, rasa i klasa to ciągle będą granice, przez które mutantom będzie bardzo trudno przenikać. Większą karierę zrobią na sympozjach i wernisażach niż w codziennym życiu, bo tu i tak każdy ci najpierw zagląda do portfela a może nawet i na konto emerytalne, zanim się do ciebie przyspawa :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Paulino - zgadzam się, że "Dziwolągi" to lepszy tytuł dla filmu Browninga; chyba następuje pewna "gentryfikacja" określenia odmieniec, choć przecież ma ono w sobie potencjał wyzwiska (w tym sensie istnieje pewna paralela z odzyskiwaniem wyrazu "queer" w krajach anglosaskich); mnie się bardzo podobają konotacje "odmieńca": to nie tylko ten, który sam jest inny, ale też ten, który przynosi odmianę (czyli - "odmieniacz"); ponadto kojarzy mi się z konceptem "odmieniania" abstrakcyjnej idei człowieka przez płeć, rasę, seksualność i inne parametry różnicy

    OdpowiedzUsuń
  8. Lily - zgadzam się, że genealogia jest bardzo ważna; ale jeśli chodzi o ideę odmieńczości, to w moim rozumieniu należy raczej zakładać, że odmieniec NIE MA pochodzenia, a przynajmniej nie ma jednego pochodzenia; "I am all races because there is the queer of me in all races," jak powiada Gloria Anzaldúa; takie założenie rozwala każdą prostą koncepcję "ewolucji" (choć jej wierni obrońcy pewnie nadal będą argumentować, że odmieńczość to po prostu "ślepy zaułek ewolucji"); może jako "gatunek skazany na wymarcie" odmieńcy powinni starać się o ochronę prawną w ramach "ochrony bioróżnorodności"? ;)

    OdpowiedzUsuń
  9. No ale mnie nie chodzi o to, co kto sądzi o swojej genealogii, ale to, że nieuchronnie ta genealogia jest śledzona i weryfikowana, co ma swoje konkretne skutki w postaci wykluczeń.

    Oczywiście sam gest zrzucenia z siebie jakiejś etykietki może być bardzo doniosły, ale jak już, to zachodzi w jednym kierunku - w dół, a poszczególne piętra dalej utrzymują swoje proporcje i - co było, jest na wierzchu.

    Mutanty być może w jakiś sposób będą mogły wkradać się na różne szczebelki drabiny, ale prędzej czy później będą sukcesywnie z niej strącane. To, co zbudują jedną ręką, zostanie im odebrane, bo nie mają drugiej.

    To jakieś fatum "różnorodności" narzucanej przez agresywny rynek. Ciągle musisz od czegoś uciekać i zrzucać jakąś skórę, żeby sobie kupić nową, nowy image i klapkę do telefonu. Ale w imię jakiej, lepszej odmieńczości mają się integrować te wykluczone podmioty? Co mają sobie nawzajem do zaoferowania, czy cokolwiek?

    Pofantazjujmy i weźmy, że mutanty mogłyby się stosunkowo uczciwie wymieniać swoimi przystawkami. No ale ludzie zawsze byli zbyt kapryśni na taką wymianę!

    OdpowiedzUsuń