sobota, 11 czerwca 2011

O odmieńcach, mutantach i innych (cz. 1)

Nie interesuje mnie recenzenctwo ani tym bardziej fanowstwo, ale najnowsza filmowa adaptacja kultowgo komiksu X-Men: Pierwsza klasa jest wystarczająco ciekawą produkcją, żeby sprowokować mnie do tych kilku pospiesznych obserwacji.

Film ewidentnie wpisuje się w najważniejsze debaty polityczne, które w ostatnich latach rozgrzewają społeczeństwo amerykańskie, a także inne społeczeństwa zachodnie. Jest na przykład aluzja do sprawy traktowania gejów i lesbijek w armii, kiedy "wyałtowany" jako mutant Hank McCoy odpowiada swojemu szefowi w CIA "You didn't ask, so I didn't tell". Jest sprawa stosowania tortur wobec prawdziwych lub domniemanych terrorystów, kiedy jeden z szefów CIA dowodzi, że wprawdzie prawo zabrania stosowania tortur na ludziach, ale nie na mutantach. Najogólniej biorąc, jest sprawa definiowania "wroga" w życiu politycznym wspólnoty, a zatem nawiązanie do (neo-)schmittiańskich rozważań na temat polityczności. Akcja rozgrywa się wprawdzie w roku 1962, kiedy zimnowojenna logika wydawała się dość jasno definować wroga USA (czy też "wolności i demokracji" w ogóle), ale ta binarna logika jest w filmie sproblematyzowana, a w tle pobrzmiewają echa współczesnej debaty na temat "wojny z terroryzmem".

Moim zdaniem, na "głębokim" poziomie filmową historię da się odczytać jako historię przezwyciężenia "starozakonnej" etyki retrybucji przez chrześcijańską etykę przebaczenia – jakkolwiek świeckie przebrania przyjmują we współczesnym teatrze politycznym te dwie przeciwstawiane sobie wizje etyczne. Na ironię zakrawa fakt, że ofiara Holocaustu Erik Lehnsherr w końcu przyjmuje postawę swojego nazistowskiego oprawcy doktora Schmidta vel Sebastiana Shaw (czyżby zawoalowana krytyka polityki Izraela względem Palestyny?), a uśmiercenie ex-nazisty okazuje się raczej prywatną zemstą Erika, a nie przysługą oddaną ludzkości, choć przy okazji rzeczywiście pomaga zapobiec wojnie nukleranej. Zło nie jest tu może jakąś transcendentną, manichejską siłą (motywacja Erika/Magneto jest przecież psychologicznie zrozumiała i widz z całą pewnością mu współczuje), ale jest zaraźliwe i w ostateczności nigdy nie prowadzi do niczego dobrego: zamiast "lepszego jutra" jest tylko samonapędzające się błędne koło przemocy i zemsty

Tę postawę przezwycięża "dobry" profesor Xavier, który reprezentuje zasadniczo liberalną wizję "wspólnego dobra". Mówiąc w skrócie, jego etyka sprowadza się do chrześcijańskiej zasady, że należy nienawidzić grzech, a nie grzeszącego człowieka (dlatego np. katechizm katolicki nakazuje szanować "osoby homoseksualne", jednocześnie potępiając grzech sodomii.) A zatem wróg staje się bardziej abstrakcyjny – nie jest nim Shaw, nie są Rosjanie, ale zło jako takie – zło, które należy pokonać przede wszystkim w samym sobie. Magneto – choć niepozbawiony swoich racji moralnych – nie potrafi tego zrobić, nie potrafi wznieść się ponad osobiste urazy i wyrwać się ze spirali zła. (Nota bene, jak pokazuje film, potrafiły to zrobić dwa supermocarstwa, które w 1962 o mały włos uniknęły nuklearnej konfrontacji, ale przecież w końcu przerwały błędne koło wyścigu zbrojeń i dziś jako tako ze sobą współpracują – dla "wspólnego dobra ludzkości".) Innymi słowy, podstawowym pytaniem współczesnej liberalnej demokracji (a zwłaszcza USA) nie jest już "Kto jest wrogiem?" ale raczej "CO jest wrogiem" (w domyśle: wspólnym wrogiem nas wszystkich) i jak to "coś" zlokalizować i zneutralizować.*

Zauważmy na marginesie, że choć zabicie Osamy Bin Ladena wywołało w Stanach falę euforii (i zwyżkę notowań Obamy), to przez "niektóre kręgi" – zwłaszcza w Europie, ale również w USA – zostało uznane za nawrót do średniowiecznej etyki i barbarzyńskiego pojmowania "wroga" jako konkretnego człowieka, którego należy po prostu wyeliminować (patrz np. komentarze do wypowiedzi Angeli Merkel po śmierci bin Ladena). W dość zgodnej opinii uczonych ekspertów, ta egzekucja w żaden sposób nie przyczyni się do zwalczania "samego zła", czyli terroryzmu, a ma jedynie wymiar symboliczny, propagandowy i retaliacyjny. Można niemal powiedzieć, że Obama popełnił ten sam błąd, przed którym ostrzega film: bo choć retoryka walki ze złem terroryzmu – czyli wspólnym wrogiem "nas wszystkich", łącznie z Arabami – wydaje się (z liberalnego punktu widzenia) słuszna, to jednak "ucieleśnienie" tego zła w postaci Osamy bin Ladena jest oczywistym błędem. W filmie Amerykanom i Rosjanom (którzy, co warte podkreślenia, zachowują się niemal identycznie) wydaje się, tuż po uniknięciu zbrojnej konfrontacji, że znaleźli wreszcie prawdziwego, wspólnego, ucieleśnionego wroga, którym są mutanci; film poucza nas jednak, że zło leży gdzie indziej i inaczej należy z nim walczyć (być może próbując "nawrócić" Magneto na ideę wspólnego dobra, tak jak dali się nawrócić Rosjanie).

Warto w tym miejscu przywołać film Ridleya Scotta Królestwo Niebieskie z 2005 roku, w którym również zderzone są dwie postawy etyczne: "pogańskie" chrześcijaństwo takich postaci jak Guy de Lusignan czy Sybilla i (proto)nowoczesne, zrelatywizywane chrześcijaństwo głównego bohatera Baliana. Złym "innym" jest tu nie tyle Muzułmanin po prostu, ile przede wszystkim "nieoświecony" chrześcijanin, pojmujący wspólnotę w prymitywnych kategoriach "swój" contra "wróg". Chrześcijanin nowoczesny, dla odmiany, to chrześcijanin samokrytyczny i wątpiący, antyfundamentalistyczny i pragmatyczny; być może wręcz – idąc za prowokacyjnymi tezami Slavoja Žižka – ideę współczesnego chrześcijaństwa najlepiej realizuje ateista. (Czyż potajemnie promując tego typu logikę chrześcijaństwo nie wytrącałoby w mistrzowski sposób broni z ręki swoim laickim przeciwnikom?!)

Dla oświeconego chrzescijaństwa (i jego świeckiej wersji – liberalizmu) fundamentalizm chrześcijański jest (neo)poganizmem, natomiast dla "fundamentalistów" zrelatywizowane chrześcijaństwo jest zdradą "esencji" chrześcijaństwa. Te tarcia widać bardzo wyraźnie na przykład w sporach, jakie toczą się od lat w łonie polskiego kościoła katolickiego, zwłaszcza wokół sprawy Radia Maryja i jego licznej rodziny. Zaryzykowałbym jednak twierdzenie, że konflikt między kryptomanichejskimi postawami fundamentalistyczymi a pozytywistycznym liberalnym relatywizmem (o którym już troszkę pisałem) jest o wiele bardziej fundamentalny dla funkcjonowania zachodnich demokracji, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać – ale do tego wątku mam nadzieję powrócić w jednym z przyszłych wpisów.

[Część druga tutaj.]

------------
* Porównałbym te zabiegi do idei "inteligentnych leków", których głównym zadaniem jest szybkie dotarcie do "istoty problemu" i zlikwidowanie przyczyny dolegliwości "w zarodku", bez narażania na szwank równowagi całego organizmu.
(t)

2 komentarze:

  1. Hej,

    X-mena w ogóle nie znam, ale pretekst do dyskusji świetny, skoro może się skojarzyć właśnie z tą dynamiczną równowagą między "chrześcijaństwem wspólnego dobra" a chrześcijaństwem szukającym wroga.

    Właściwie ta debata dominuje nad wszystkim, kto chce dobrze, a kto jeszcze lepiej. Aż by się chciało zmaterializować tę ciemną stronę, żeby nie być dobrym albo jeszcze lepszym ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. na X-menach to się zna (r), a ja mu tylko podstępnie kradnę temat w nadziei, że zmotywuję go do jakiegoś wpisu ;>

    ci, którzy chcą dobrze, zwykle źle kończą...

    OdpowiedzUsuń