środa, 27 kwietnia 2011

Uzurpacje władzy

Opór przed uzurpacjami władzy rodzi się we mnie czasem zupełnie odruchowo, zanim jeszcze potrafię go sensownie zwerbalizować i uzasadnić. Tam, gdzie władza jest najefektywniejsza (minimum dyscyplinującego wysiłku, maksimum skuteczności), nie działa wcale w sposób jawny i oczywisty: jej klasyczną strategią jest maskowanie swoich uzurpacji przy pomocy różnorakich dyskursywnych praktyk, które wpisują jej działania w "naturalny porządek rzeczy", w "zdroworozsądkowe" lub "przyjęte" zasady postępowania, w formalne reguły prawne itp.* Przyjęcie w pewnych sytuacjach "modelu deliberacyjnego" (o którego ograniczonej przydatności pisałem niedawno) ma sens wtedy i tylko wtedy, kiedy towarzyszy mu uważna analiza praktyk dyskursywnych służących władzy do (dyskretnego) powielania swoich uzurpacji i potwierdzania istniejących zależności. W innym przypadku deliberacja jest jedynie teatrzykiem dla naiwnych, poręcznym narzędziem, które doskonale nadaje się do formalnej legitymizacji bezwstydnych praktyk władzy.

Jedną z najbardziej uderzających scen w noweli "Billy Budd" Hermana Melville'a jest sąd nad młodym żeglarzem. (Billy, niesłusznie oskarżony o udział w przygotowaniach do buntu załogi, uderza swego oskarżyciela, powodując niechcący jego śmierć.) Kapitan Vere, który w przygotowanym naprędce "procesie" jest formalnie jedynie świadkiem, wykorzystuje cały wachlarz dyskursywnych i symbolicznych gestów, które mają przekonać ławę przysięgłych do skazania Billy’ego na karę śmierci (do czego sędziowie nie są wcale skorzy). Pozornie dystansując się od wywierania presji, pozornie zawieszając oczywiste relacje władzy, pozornie otwierając się na deliberacyjność, Vere na wiele sposobów przypomina o swojej pozycji (np. stając "przypadkowo" i niewinnie na podwyższonym miejscu) i sygnalizuje swoją z góry podjętą decyzję (natychmiast po niezamierzonym zabójstwie kapitan wykrzykuje: "Anioł musi wisieć!") -- decyzję podjętą arbitralnie i bezprawnie. Melville obnaża ten nieprzyzwoity teatr władzy, która potrafi postawić na swoim przy zachowaniu wszelkich deliberacyjnych pozorów i formalnych wymogów.**

W sytuacji demokratycznej i deliberacyjnej pracy zespołowej, uzurpacja władzy może polegać na przyjęciu przez jednego z członków zespołu roli "przewodniczącego zebrania", czyli tego, który decyduje, co jest poddawane pod dyskusję i/lub pod formalne głosowanie oraz który stwierdza podjęcie decyzji. Jednym słowem przewodniczącym jest ten, kto uzurpuje sobie prawo otwierania i zamykania dyskusji (ale ponieważ jednak czasem dyskusję otwiera, nie można mu po prostu zarzucić antydeliberacyjnego autorytaryzmu).***

W sytuacji, której zdarzyło mi się być świadkiem, funkcję przewodniczącego przyjał na siebie, jakby "naturalną koleją rzeczy", jedyny w różnopłciowym teamie heteroseksualny mężczyzna, który skądinąd w zwyczajowej hierarchii starszeństwa (liczonej nie tyle według wieku, ile według stażu pracy i osiągnięć zawodowych) nie miał podstaw, by pretendować do statusu primus inter pares. Żeby była jasność: nie piszę tego, aby sugerować, że wszyscy heteroseksualni mężczyźni perfidnie albo siłą swej "natury" pchają się do władzy -- znam bardzo wiele przykładów zupełnie przeciwnych; chodzi raczej o konstruowanie znormatywizowanej "hegemonicznej męskości" w warunkach Bourdieu'owskiego habitusu (przepraszam za ten żargon). Jestem przekonany, że osoba, która służy mi tutaj za przykład, stosując swoje praktyki dyskursywne, nawet nie zdawała sobie sprawy z uzurpacji, której właśnie dokonuje, a wręcz przeciwnie -- działała "w dobrej wierze", w imię jak najlepiej pojmowanych (przez siebie) zasad zgodnej i skutecznej współpracy (por. też "Zgoda rujnuje, niezgoda buduje"). Zadziałał tu, moim zdaniem, jeden z owych subtelnych mechanizmów patriarchatu, który tego typu uzurpacje władzy znaturalizował tak dalece, że dążenie ("prawdziwego", rzecz jasna) mężczyzny do przywódczej roli jest przez niego samego głęboko zinternalizowane (np. jako zdroworozsądkowe pojęcie "efektywnego działania"), a dla otoczenia bardzo często zupełnie przezroczyste i/lub przyjmowane za dobrą monetę.

W sytuacji, w której uzurpacja władzy sprawia wrażenie naturalnych i demokratycznych reguł gry, opór musi zostać sklasyfikowany, paradoksalnie, jako zamach na demokrację, a zatem jako nieuprawniona uzurpacja władzy właśnie. I w pewnym sensie opór jest, oczywiście, aktem władzy, jest żądaniem zmiany dotychczasowych znaturalizowanych praktyk i relacji (dla Foucaulta nie ma istotowej różnicy między władzą a oporem). Tak więc zakwestionowanie pewnych dyskursywnych praktyk odczytane zostaje jako male fide atak na deliberacyjne zasady demokracji w ogóle, a nie jako próba pogłębienia debaty i krytyczny namysł nad jej parametrami, które zadziwiająco często po prostu odtwarzają wciąż te same patriarchalne mechanizmy. Taki opór musi skończyć się skandalem: oto znów zakłócony został naturalny porządek rzeczy; oto odmieniec znów wyłamał się z komunikacyjnej wspólnoty i zburzył miłą, rodzinną atmosferę (czy nie to jest właśnie najważniejszą ideologiczną funkcją rodziny -- maskowanie faktycznych relacji władzy za pomocą wszechobecnego sentymentalizmu, retoryki "wartości rodzinnych" i uświęcania z góry wyznaczonych ról?). Potwór znowu wydał ryk.

-----------------------------------------
* W bardziej zniuansowany sposób należałoby powiedzieć, że władza po prostu jest tymi praktykami -- niekiedy przełożonymi na sformalizowane czy zinstytucjonalizowane hierarchie zależności, a niekiedy nie.

** Nie od rzeczy będzie zauważyć, że jąkający się i niezdolny do odczytywania ukrytych intencji Billy jest zasadniczo wykluczony z deliberacyjnej wspólnoty. To właśnie niemożność wysłowienia się powoduje, że w akcie samoobrony zadaje feralny cios.

*** Zauważmy, na przykład, dwa poziomy ograniczania horyzontu deliberacji, jakie ma miejsce wokół projektu ustawy o związkach partnerskich: z jednej strony dyskusji o projekcie nie chce podjąć większość mainstreamowych polityków (ani tym bardziej instytucje państwowe), ale z drugiej strony dyskusja w środowiskach "gejowsko-lesbijskich" (bo chyba nie w szerszym sensie odmieńczych) podlega dokładnie tym samym regułom dopuszczania lub niedopuszczania do "poważnej" dyskusji głosów kwestionujących założenia przyjęte przez (skądinąd powołujące się na liczne konsultacje środowiskowe) przywództwo ruchu. (Sytuację z grubsza ilustrującą te spostrzeżenia opisałem tutaj.)
(t)

1 komentarz:

  1. Niestety do posięścia władzy przydałaby się choć minimalna chęć, by ją przejąć.

    Ze wszech miar problematyczne, a w pewnych punktach ewidentnie wątpliwe, żeby nie powiedzieć nieuczciwe, założenia przyświecające osobom z tzw. GI negocjującym z SLD, pokazują w zasadzie zainteresowanie insygniami władzy ("obrączki") a nie realnymi problemami funkcjonowania par w społeczeństwie i dążenia do przekazania im jakiejś władzy w realnych mechanizmach.

    Mechanizmy w odróżnieniu od insygniów są dyskretniejsze ale za to o wiele skuteczniejsze.

    Tak samo ma się rzecz z konsupcjonizmem. Czy ludzie lepiej ubrani w markowych sklepach naprawdę posiadają więcej władzy? Co z ludźmi, którzy głodują, ale wydają więcej na ciuchy niż na jedzenie? Czy oni realnie mają więcej władzy, czy tylko jej insygnia?

    Oczywiście insygnia też mogą być uzurpacją, ale mam wrażenie, że tego typu uzurpacje od dawna mają najkrótszy żywot i najmniejszy zasięg działania. Wydaje mi się, że na takich uzurpacjach więcej się traci niż zyskuje, choć jest to kwestia indywidualnych wyborów i kalkulacji.

    Czyż organizm LGBT nie jest konsumpcyjno-matrymonialną kukłą?
    Jedni ubierają ją w coraz bardziej "dwuznaczne" spoty reklamowe z tzw. motywami lgbt, a drudzy rzucają tę kukłę na pożarcie ludziom z innych wykluczonych grup aby pokazać, że oni są przynajmniej lepiej ubrani. No ale nawet tą wspaniale ubraną anorektyczną kukłą i tak nikt się przecież nie naje!

    Do czego więc dązy "pierwsza" GI oraz nowa grupa, która stworzyła nieco lepiej uzasadniony merytorycznie, ale nadal bardzo arbitralny i wykluczający projekt ustawy o związkach partnerskich?

    Wszyscy oni "stwierdzili", że mając 30+ i 40+ lat, mają co poddać dziedziczeniu lub co odziedziczyć po swoich partnerach. Towarzyszą im ludzie 20+ którzy mogą nie mieć nawet emerytur a co dopiero przygotowywać się do pozostawienia spadku. Po jakiego grzyba mają się nabrać na "prawa człowieka dla wszystkich", skoro jest to tylko pusta formuła, pod którą niektórzy zdobędą swoje, a inni są tylko od czarnej roboty?

    Nie chcę tu stwierdzić, że obecny ruch jest tak mocno zasilony przez ludzi 20+ bo wcale tak nie jest, niemniej takie właśnie osoby, które są w ruchu, mogą stanowić dobry przykład osób zrobionych na szero, oczywiście, jak to mówią, w dobrej wierze.

    Dzisiaj jestem srogą Pytią. Przepowiadam kompletną stagnację i walkę z wiatrakami na polu konumpcji. A dlaczego? Bo brak jest chęci do zdobycia władzy.

    Należy zdobywać władzę w większym rozproszeniu, zdobywać biurokratyczne przyczółki, także uzurpować. Zasiewać zwątpienie i nie chylić czoła przed pierwszym lepszym uzurpatorem "równości"!

    OdpowiedzUsuń