środa, 13 kwietnia 2011

O deliberacji

Pan T doznał kolejnej epifanii intelektualnej. Niezbyt głębokiej, ale zawsze. Zrozmiał bowiem, jaki jest jego stosunek do projektu demokracji deliberacyjnej (na tyle, na ile go zna i rozumie; trochę na ten temat np. tutaj). Otóż model ten tak się ma do jego, pana T, myślenia o świecie, jak dajmy na to mechanika Newtona do teorii względności i/lub mechaniki kwantowej. W pewnych sytuacjach może okazać się dobrym, efektywnym modelem, jednak w całościowej ocenie jego założenia i proponowany opis rzeczywistości wydają się panu T wybiórcze i niepełne, a zatem błędne, przynajmniej na innych poziomach analizy i przy uwzględnieniu innych zmiennych.

(Dlatego też czytając tekst Tomka Jarymowicza w najnowszym numerze Dialogue and Universalism T nieustannie kręcił głową i czuł, jak fundamentalnie nie zgadza się z zastosowanym aparatem pojęciowo-analitycznym. Nie dlatego, że tekst Jarymowicza – czy ogólniej model deliberacyjny – są jakoś zasadniczo nielogiczne czy bezsensowne; po prostu jego, pana T, aparat pojęciowy służący do rozumienia i opisu świata składa się z zupełnie innych pojęć i narzędzi poznawczych. Paradoksalnie, ale chyba w pozytywnym sensie, jedyne dwa teksty o tematyce LGBT/Q we wspomnianym numerze czasopisma – Jarymowicza i Sikory/Majki – wychodzą z diametralnie różnych i nieprzystających do siebie założeń.)

Wyżej wspomnianej epifanii doznał pan T przy okazji niedawnej współpracy nad pewnym projektem. Deliberacyjność była tak głęboko wpisana w zasady każdej wcześniejszej współpracy pana T z innymi osobami, że pomimo różnic zdań nigdy nie zdarzały się sytuacje konfliktowe, a wymiana argumentów zawsze prowadziła do wspólnych rozwiązań. Jeśli nie ma minimum zgody wszystkich współpracowników co do danego rozwiązania, więcej – jeśli dane rozwiązanie jest dla któregoś uczestnika projektu całkowicie nie do przyjęcia, to po prostu szuka się rozwiązań alternatywnych.* Proste głosowanie – zgodnie z duchem demokracji formalnej – nie ma w tym wypadku sensu; nie może bowiem być tak, że ktoś będzie firmować produkt (brr - okropne, zobrzydzone przez neoliberalny kapitalizm słowo), z elementami którego fundamentalnie się nie zgadza.

Więc kiedy przy kolejnym kolektywnym projekcie doszło do sytuacji konfliktowej, pan T był niezmiernie zdziwiony antydeliberacyjnością swoich współpracowników. Ktoś próbował np. poddać pod formalne głosowanie rozwiązanie, które dla T było z założenia całkowicie nie do przyjęcia. (Od samego głosowania ważniejsze jest przecież to, CO w ogóle poddajemy pod głosowanie i KTO o tym decyduje; vide np. rola marszałka Sejmu.) Szybciej zrezygnowałby pan T ze współpracy – nie tylko zresztą ze względu na to konkretne rozwiązanie, ale przede wszystkim jako wyraz niezgody na taki tryb pracy. A zatem w tej konkretnej sytuacji poczuł się T – niespodziewanie dla samego siebie – obrońcą deliberacyjności, przy czym niezwykle istotnym momentem w jego myśleniu była właśnie możliwość zerwania, odmowy, negacji (o swoim "negacjonizmie" pisał już zresztą na blogu).

Bez tego momentu negacji i wyłamania się** (którego wcieleniem jest zresztą w obecnej polskiej polityce Jarosław Kaczyński, przy całej antypatii) nie wyobraża sobie pan T żadnej demokracji, a być może nawet żadnej relacji społecznej. Tego, o ile się pan T nie myli, model deliberacyjny raczej nie zakłada (a i model agonistyczny ma z tym pewne problemy). Musi istnieć możliwość kontestowania samych warunków i założeń debaty (nie wspominając już o przemilczanych "prawach" tych wszystkich, którzy w ogóle w debacie brać udziału nie chcą lub z bardzo różnych względów nie mogą.) Bez widma negacji nie ma prawdziwej deliberacji.

---------------
* Negacja – powiedzenie NIE – ma w pewnym sensie pierwszeństwo względem afirmacji; w sporze pomiędzy "na pewno nie to" a "koniecznie to" wygrywa to pierwsze, bo przecież żadne rozwiązanie nie jest konieczne i zawsze istnieje możliwa do zaakceptowania alternatywa. (Oczywiście brak jakiegoś rozwiązania też nigdy nie jest konieczny, ale ten punkt traci ważność w świetle tego, co poniżej.)

** Żeby możliwe było "wyłamanie się", potrzebna jest jakaś przestrzeń społeczna, choćby najmniejsza z najmniejszych; trzeba się mieć gdzie wyłamać. Ostatecznym wyłamaniem się (zwlaszcza w warunkach braku owej przestrzeni) jest, z filozoficznego punktu widzenia, samobójstwo – społeczne, polityczne, psychiczne ("zwariowanie") lub po prostu fizyczne.
(t)

5 komentarzy:

  1. Zamotane ostro :P

    To ja powiem tak:

    przypomniała mi się fajna stara ulotka z manifestacji przeciwko przemocy:

    Nie znaczy Nie
    Może później znaczy Nie
    Mam okres znaczy Nie
    ...
    Spierdalaj znaczy Nie

    To ostatnie budziło oczywiście największe emocje - i słusznie.

    Podejmowanie decyzji zawsze podburza krew. Ale czy strategicznie, uciekając nawet w deliberację, nie możemy się od niej odkleić i odwrócić kota ogonem na swoją stronę?

    Czy nie możemy uciec się do podstępu - brudnego podstępu? Np. zamiast "nie" powiedzieć "spierdalaj" tylko po to, żeby zrobić to pod publikę albo wzbudzić więsze emocje? Rozpętać jakiś teatr wokół jednej małej (lub nie takiej małej) intrygi?

    Albo dokonać samobójstwa lub ucieczki za ocean na niby?


    Czy na równie podstępnych i nie zawsze czystych zasadach nie funkcjonujemy - pracujemy sami nad sobą? I czy nie demaskujemy tego jako jednego z mechanizmów systemu?

    Czy możemy jeszcze tak pomanewrować sytuacją, żeby wymanewrować z niej i ocalić siebie albo swoje stanowisko, a nawet utrzeć komuś nosa lub co najmniej wprawić w niezrozumienie?

    A u źródeł nie stoi nic innego niż odmowa. Ta odmowa, gdy bronimy się przed przemocą, ale nie możemy tak po prostu, bo nas wyśmieją, że się bronimy. Nie powinniśmy się wstydzić jeszcze i tego, że wstydzimy się odmowy!

    Moje stanowisko w tym jakże mętnym temacie jest w drodze wyjątku optymistyczne.

    OdpowiedzUsuń
  2. no nie wiem, kto tu jest bardziej zamotany... ;>

    ale myślę, że uchwyciłeś coś ważnego pisząc o "podstępie", czyli o grze, o geście, czy nawet o blefie -- takie strategiczne myślenie jest mi bliskie (choć intrygant ze mnie żaden, przyznaję z żalem)

    ale różnica między "gestem na pokaz" a autentycznym adruchem jest całkowicie nieuchwytna; duża część samobójstw jest "gestem na pokaz", ale przecież ma realne i nieodwracalne konsekwencje

    więc zawsze jest balansowanie na granicy deliberacji (czyli bycia częścią) i rozłamu, który -- jakkolwiek "strategiczny" -- bywa krokiem dość ryzykownym, bo można się rozłamać w niebyt

    OdpowiedzUsuń
  3. No ale czy jeszcze jest miejsce na jakiś niebyt?

    Przemoc też nie dzieje się w niebycie, co zawsze daje jakieś wskazówki. Ale kiedy śmierć jest nieuchronna, czy warto zastanawiać się, co jeszcze można z tym zrobić?

    Niestety mam przeczucie że każda historia zaczyna się od końca, dopiero od destrukcji uruchamia się proces. Ślad, gest, musi być jakaś kropka postawiona przez stwórcę .Kropka to znak rozpoczęcia zdania w męskiej logice

    Po kropce trzeba zamilknąć, więc kto nas tak ucisza? Czy można zmagać się z przemocą na równych zasadach? Oczywiście, że nie!

    Dlatego wydaje mi się, że oczywiście, negacjonizm i deliberacja pozostaną ze sobą we wzajemnym uścisku i będą instrumentami.

    Nie ucisza nas niebyt, tylko jego groźba. (A ta też nie bierze się z niebytu). Śmierć może uciszyć człowieka ale nigdy nie ucisza jednak ludzi. Nawet jeśli strategicznie musimy negocjować z tym, czego się boimy... to nie wiem, ucieknijmy się do podstępu, jeśli już nie da się inaczej!

    OdpowiedzUsuń
  4. dzięki za arcyciekawy komentarz! "dopiero od destrukcji uruchamia się proces" -- to stwierdzenie jest mi bardzo bliskie

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak dla mnie nie ma nic bardziej obmierzłego niż męska logika i jej panoszenie się w destrukcji.

    Ale samo zanegowanie jej oczywiście nie za wiele daje. Nie należy też wdawać się z nią w negocjacje. Wręcz przeciwnie...

    Należy zastoswać ją tu i tam chirurgicznie i strategicznie, rozcinać męską sieć tkanek, siać w nich spustoszenie. A to, co powstanie... to już wiedzą tylko złe czarownice :P

    OdpowiedzUsuń