niedziela, 9 października 2011

Przeciwko reprezentacji (notatek cz. 1)

Na tezę o "końcu historii" i ustanowieniu ostatecznego (bo naturalnego, lub przynajmniej "najlepszego z możliwych") porządku rzeczy – tezę, która nabrała cech samospełniającej się przepowiedni – możliwa wydaje się, ze strategicznego punktu widzenia, tylko jedna odpowiedź: całościowe odrzucenie tego porządku. Orędownicy globalnego neoliberalizmu kopią sobie własny grób, usiłując wyeliminować z pola widzenia alternatywne wizje społeczno-polityczno-ekonomiczne (które, rzecz jasna, nie zniknęły z powierzchni Ziemi, zostały jednak skutecznie zneutralizowane jako propozycje niedojrzałe, niebezpieczne, a przede wszystkim – nierealne). W tej sytuacji tylko całościowe zanegowanie symbiozy ekspansywnego kapitalizmu z (nie mniej ekspansywną) proceduralną demokracją liberalną wydaje się mieć jeszcze jakąkolwiek polityczną wartość, jakąkolwiek siłę nośną.

To zanegowanie przybiera różne postacie. Jedną z nich jest rosnący w siłę w wielu częściach świata fundamentalizm religijny. Inną, najbardziej oczywistą, są różne odmiany terroryzmu. Jeszcze inna to powracający zza (przedwcześnie wykopanego) grobu komunizm, nabierający ostatnio impetu zarówno w rozważaniach zachodnich intelektualistów (Žižek, Badiou i in.), jak i wśród ludzi najbardziej pokrzywdzonych przez globalną ekspansję kapitału (np. w Indiach). Wszystkie te przykłady wskazują na takie formy polityczności, które zasadzają się na zerwaniu, negacji, odmowie.

Niekiedy odmowa przybiera bardzo gwałtowny, "nihilistyczny" charakter, jak np. w przypadku aktów terrorystycznych albo, jak miało to miejsce w Wielkiej Brytanii, pełnych agresji, pozornie "nieukierunkowanych" politycznie rozruchów ulicznych. Ale są też działania bliższe idei bojkotu, strajku generalnego, obstrukcji, wypowiedzenia umowy społecznej; taki charakter miały w większości rewolucje arabskie, a ostatnio akcja "Occupy Wall Street" w USA. Oczywiście każda z tych rewolucji czy demonstracji odbywa się w róznych warunkach społecznych i przybiera rożne formy; niektóre wydają się mieć określony cel, np. obalenie istniejącego reżimu (chociaż np. w Egipcie demonstracje nie ustały po obaleniu Mubaraka, o czym warto pamiętać) albo sprzeciw wobec posunięć danego rządu. Często gwałtowniejsze, aktywniejsze formy negacji przeplatają się ze strategią bojkotu.

Wspólną cechą tych różnorodnych ruchów społecznych jest, po pierwsze, powrót do cielesnego i zbiorowego wymiaru polityczności, tj. "odzyskiwanie terenu" (dosłownie i w przenośni) za pomocą fizycznej obecności, szczególnie przez okupację konkretnej przestrzeni publicznej, a po drugie – mniej lub bardziej jawnie wyrażana delegitymizacja władzy. Można powiedzieć, że to dość oczywiste strategie protestu społecznego, co najmniej od XIX wieku, jeśli nie wcześniej. Ciekawe jest jednak "epidemiczne" rozprzestrzenianie się tych ruchów w różnych częściach świata, przy ich jednoczesnym zróżnicowaniu (także wewnętrznym). Te ruchy protestu nie mówią "jednym głosem", ale przecież pomimo swej wielogłosowości, na ogólniejszym poziomie ich przekaz wydaje się dość prosty: obecny porządek świata musi odejść.

Ironią obecnej sytuacji jest to, że kraje zachodniej demokracji – nieodmiennie przekonane, że wyznaczają powszechną Normę i oczekujące np. od krajów arabskich przyjęcia owej Normy – same zmagają się z poważnym kryzysem ustrojowym, spowodowanym w dużej mierze, choć nie tylko, przez kryzys finansowy. Fundamentem i wewnętrznym uzasadnieniem tego ustroju jest nade wszystko idea reprezentacji. "Nie reprezentujecie nas!" to jedno z najbardziej wymownych haseł wznoszonych podczas obecnej fali demonstracji przetaczającej się przez kraje zachodnie.

Fetyszem współczesnego Imperium jest "wolność wyboru": jako konsument, masz wolność wyboru dowolnego produktu, jako wyborca masz wolność wyboru dowolnej reprezentacji politycznej. Jednak na innym poziomie jesteś wyboru radykalnie pozbawiony: nie możesz nie wybrać spośród tego, co jest ci oferowane – a jeśli już (co nie jest łatwe), to pozbawiasz się z jednej strony "dobrego życia", jakie oferuje ci rynek, a z drugiej – dobrodziejstw politycznej reprezentacji (w tym zwłaszcza swojej rzekomej politycznej podmiotowości). Tak czy inaczej, twoje "wolałbym nie" nie zostanie zinterpretowane przez system jako odebranie mu legitymizacji – szybciej jako twoja własna głupota, frajerstwo albo, w najlepszym razie, naiwny utopizm.

W sytuacji, w której rządy reprezentują przede wszystkim interesy kapitału (zawsze przecież skorelowane z interesami elit władzy), musi narastać społeczne wyalienowanie i frustracja. Nawet gdybyśmy chcieli trzymać się klasycznego ideału, jakim jest dążenie do możliwie wiernej "reprezentacji" społeczeństwa w organach władzy, to gołym okiem widać, że obecne procedury demokratyczne do osiągnięcia tego celu nie prowadzą. "Nie reprezentujecie nas" – mimo że zostaliście wybrani w (formalnie) demokratycznych wyborach; mimo że mamy "wolność wyboru".

Jednak w moim przekonaniu nie chodzi po prostu o doprowadzenie do takiego stanu rzeczy, w którym społeczeństwo poczuje się odpowiednio reprezentowane przez struktury władzy (albo w strukturach władzy – różnica jest nie tylko stylistyczna); należy raczej gruntownie przemyśleć całą politykę zorganizowaną wokół pojęcia reprezentacji, pojmowanej głównie w kategoriach ilościowych. Już sama arytmetyka wyborcza daje sporo do myślenia – np. na rządzące w poprzedniej kadencji partie głos (często negatywny) oddało w sumie ok. 25% uprawnionych do głosowania.

Chodzi jednak o coś więcej. Każda reprezentacja (zarówno w sensie politycznym, jak i estetycznym) jest w nieunikniony sposób "misreprezentacją", jest spłaszczonym, zredukowanym (wedle pewnych parametrów), zniekształconym, "zamrożonym" obrazem tego, co reprezentuje – mimo że w potocznej świadomości myślenie w kategoriach mimetycznego realizmu, czyli wiara w możliwość wiernego odwzorowywania rzeczywistości, nadal trzyma się mocno. Kontynuując tę estetyczną analogię powiedziałbym, że przeżytkiem staje się polityka, która (niczym malarz-realista) dąży do odtworzenia w reprezentatywnych ciałach politycznych pewnego obrazu społeczeństwa. Nadchodzi, być może, czas polityki, dla której modelem będzie raczej sztuka performance'u, oparta na fizycznej, cielesnej obecności twórcy/tworzywa i na jego bezpośrednim działaniu. (Nie mam tu na myśli, rzecz jasna, popularnych w ostatnim czasie, prostackich "happeningów politycznych", których celem jest głównie przyciągnięcie uwagi mediów – to zupełnie inna historia.)

Choć w założeniu reprezentacja ma "dać mi głos" (pan X może uważać, że partia Y mówi "jego głosem"), to w istocie rzeczy, paradoksalnie, głos mi odbiera – zasadza się bowiem na mojej nieobecności, na przekazaniu "mojego głosu" do dyspozycji temu, który odtąd ma mnie reprezentować. Oczywiście w obecnym modelu demokracji partie będą zabiegać o mój formalny głos w czasie wyborów, ale "oddając swój głos" w jakimś sensie się go pozbywam. W efekcie staję się pokornym petentem w obliczu tego, który mnie rzekomo reprezentuje; oddelegowuję swoją władzę, swoje sprawstwo (a raz oddelegowana władza zaczyna żyć swoim własnym, odległym życiem).

[część druga tutaj]
(t)

2 komentarze:

  1. http://www.demokracjaBezposrednia.pl

    OdpowiedzUsuń
  2. No a co się stanie w momencie, gdy neoliberalizm straci obecną cichą akceptację i pojawią się nowe koncepcje ordoliberalizmu w praktyce?
    To może być całkiem niedługo (a właściwie już się zaczyna), zwłaszcza na poziomie ogólnych haseł, bo "niewidzialne ręce" oczywiście tak łatwo nie ustąpią.


    Niestety dzisiejsze komentarze powyborcze pokazały, że najczęściej zapraszane głosy komentatorskie wciąż jeszcze umywają ręcę i co chwilę gadają o "kryzysie" - czyli... też oddelegowują swoją sprawczość, tak, że oddają komuś swój głos... no ale komu? Wszyscy ubolewają że - no właśnie, za niska frekwencja, i że na pewno oni po "obywatelsku" swój głos oddali, no ale komu? Narracji o kryzysie ekonomicznym?

    Stąd wniosek, że odnajdywanie nowej ścieżki reprezentacji jest jednak istotną sprawą. Nie chodzi mi o to, żeby utożsamiać ze sobą lewicowy i kapitalistyczny anarchizm (ten drugi jednak również istnieje), co to to nie.

    Dlatego mimo niechęci ogólnej było mi dane oddać dziś swój głos na czerwonych (to ta partia co ma poniżej 1% ;-).

    OdpowiedzUsuń