czwartek, 28 stycznia 2010

Rodzina jako podstawowa komórka antyspołeczna

każdy w bunkrze na swoim cukrze (Miron Białoszewski)


Jedną z najbardziej zagadkowych wypowiedzi Chrystusa jest ta przytoczona przez Mateusza (10:34-36):

Nie sądźcie, że przyszedłem nieść pokój po ziemi. Nie przyszedłem nieść pokoju, lecz miecz. Przyszedłem bowiem przeciwstawić syna jego ojcu, a córkę jej matce, a synową jej teściowej; bo wrogami człowieka mieszkańcy jego domu.

Z kolei jeden z najmniej ortodoksyjnych czytelników Bilbii, angielski poeta, malarz i mistyk William Blake, rozwinął tę myśl w swojej unikalnej wersji chrześcijaństwa. Otóż to, co rozumie się powszechnie pod pojęciem „rodziny”, jest w istocie jedną z konsekwencji (i jednym z symptomów) upadku człowieka. Jest to model rodziny oparty na „okrutnej patriarchalnej dumie”, na zazdrości i zaborczym odizolowaniu tej „podstawowej jednostki społecznej” od reszty świata. Blake był świadkiem formowania się nowoczesnego, burżuazyjnego modelu rodziny, rozumianej w dużej mierze jako zbiór relacji własnościowych (żona jako własność męża; dzieci jako własność rodziców i inwestycja na przyszłość; kwestie spadkowe itp.) Taka rodzina (którą potem nazwano „nuklearną”) pielęgnuje postawy swoistego egoizmu, miałkiej „miłości rodzinnej” i wrogości dla obcego (która potem przekłada się na niejednokrotnie na postawy nacjonalistyczne); dla niektórych krzepiąca, potrafi też być duszna i toksyczna. O takiej właśnie rodzinie psychoanaliza może powiedzieć (pół żartem, pół serio), że jest „wylęgarnią nerwic”.

William Blake, "Glad Day"


Przypomniałem sobie o tym, kiedy moja przyjaciółka opowiedziała mi o swoim dziadku, który w czasie wojny ratował Żydów z transportów jadących do Auschwitz. Ta historia rodzinna – jakże, wydawałoby się, zacna i godna pochwały – nie była jednak w rodzinie mojej przyjaciółki rozpamiętywana i hołubiona. Wręcz przeciwnie, żona i dzieci dziadka do końca życia nie potrafiły mu wybaczyć, że narażał siebie i całą rodzinę na śmiertelne niebezpieczeństwo dla ratowania obcych ludzi. Można tę historię postrzegać jako historię konfliktu między etosem, powiedzmy, „prospołecznym” a etosem rodziny nuklearnej. (Pamiętajmy jednak, że ze względu na tradycyjne powiązanie mężczyzn z tym, co publiczne i kobiet z tym, co prywatne, wyjście poza wąskie ramy „nuklearnej rodziny” w imię „wyższych celów” zwykle łatwiej przychodzi mężczyźnie, podczas gdy kobiety w większym stopniu poczuwają się do obowiązku zapewnienia rodzinie fizycznego przetrwania.)

Wizja społeczeństwa oparta na (nuklearnej) rodzinie jako „podstawowej komórce społecznej” jest okrutnie zawężająca. Można na społeczeństwo patrzeć inaczej, jako na pole nieskończenie wielu możliwych oddziaływań, połączeń, relacji, sił, prądów, przekształceń, samoorganizujących się grup itp. Jest to wizja oparta nie na „okopywaniu się” w rodzinnej twierdzy, ale na zasadzie nieskończonego przenikania się i tworzenia wielowymiarowych kłączowatych sieci. Zresztą wbrew wszelkim normatywizującym prawom i regułom to przenikanie i tak ma miejsce, bo jest istotą życia społecznego. Zanim człowiek jest jednostką albo członkiem rodziny, narodu lub kościoła, jest przede wszystkim istotą społeczną, połączoną siecią widzialnych i niewidzialnych zależności z tysiącami innych podobnych istot. Rodzina wyzwolona z kapitalistycznej mentalności oraz z płytkiego kościelnego i państwowego normatywizmu, oparta na etosie otwartości, przyjaźni, dzielenia się, szukania nowych powiązań – oto rodzina, którą można by nazwać prawdziwie „prospołeczną”. Każdy inny rodzaj rodziny – choć korzystny dla kościoła, państwa i wolnego rynku – stoi w sprzeczności z tym, co zapewnia społeczeństwu jego witalność i zdolność twórczego samorozwoju.

Blisko tak rozumianej istoty życia społecznego sytuują się odmieńcy. To oni często wymykali się istniejącym strukturom rodzinnym, lub przynajmniej funkcjonowali na ich obrzeżach. Nie przedłużali ciągłości rodu, niekiedy byli wydziedziczani, nie tworzyli nowych nuklearnych rodzin. Tworzyli za to swoje własne rodzaje związków, wspólnot, grup wsparcia, często „w poprzek” istniejących podziałów społecznych, takich jak klasa, rasa czy wiek. Takie quasi-rodziny tworzone w latach 80. XX w. przez nie-białych odmieńców w Nowym Jorku prezentuje np. film dokumentalny Jennie Livingston Paris Is Burning. Także czas kryzysu związanego z początkami epidemii AIDS w Stanach Zjednoczonych pokazał niezwykłą żywotność społeczności LGBTQ i zdolność oddolnego samoorganizowania się. (Szkoda, że znamy tak niewiele przykładów z życia polskich odmieńców.)

Willi Ninja, jeden z bohaterów filmu Paris Is Burning


Obecny model rodziny, promowany i podtrzymywany przez kościół katolicki i w dużej mierze przez struktury państwowe, stał się doskonałym alibi dla neoliberalnego kapitalizmu. Wszyscy znamy ten sentymentalny kokon, w jaki owija się pojęcie „rodziny”, wszyscy setki razy słyszeliśmy, że przecież „rodzina jest najważniejsza”. Ekstremalne sprywatyzowanie rodziny stwarza wolne pole dla żarłocznych rekinów wolnego rynku i prowadzi do erozji tego, co społeczne. Rodzina jawi się jako „bezpieczna przystań” w tym niepewnym, okrutnym świecie. Czyż nie lepiej skoncentrować się po prostu na wąsko rozumianej rodzinie, nie wchodząc rekinom w drogę? Nadmierna wielość i różnorodność powiązań między ludźmi jest potencjalnie niebezpieczna ze względu na niekontrolowany przepływ idei i na wypracowywanie różnych form kolektywnej inteligencji; lepiej trzymać się sprawdzonych, patriarchalnych wzorów. Rodzina doskonale sprawdza się jako kapitalistyczny target, obiecując jednocześnie poczucie osobistego spełnienia i bezpieczeństwa.

Wyobraźmy sobie jednak inny model rodziny, zbliżony raczej do wolnego stowarzyszenia niż do nuklearnej fortecy. „Więzy krwi” czy instytucje prawne (np. małżeństwo) nie mogą determinować relacji międzyludzkich. Wyobraźmy sobie coś w rodzaju „spółdzielni”, w której ludzie z różnych środowisk, różnego wieku, różnych płci i orientacji wspólnie zajmują się gospodarstwem domowym, wychowywaniem dzieci, pracą i twórczym samorozwojem. Wyobraźmy sobie mikrospołeczność, która ustala własne zasady współżycia i współdziałania. Nie oznacza to ani braku zobowiązań, ani jakiejś utopijnej przestrzeni bez konfliktów czy nerwic (nie wolno też lekceważyć „spontanicznej” tendencji do odtwarzania się hierarchii społecznej na różnych poziomach i w różnych grupach.) Oznacza to natomiast „stowarzyszenie rodzinne” oparte na samostanowieniu i dobrowolności, na wzajemnym wsparciu i współpracy, na kolektywnej inteligencji, zdolności negocjacji, swobodnym przepływie wiedzy, przyjazności względem Innego, odpowiedzialnym kultywowaniu różnicy.

Jeśli państwo musi dla swoich ewidencyjno-podatkowych celów prowadzić jakiś rejestr, niech zrezygnuje z rejestrowania małżeństw i jakichkolwiek związków, a zacznie rejestrować gospodarstwa domowe, bez wnikania w rodzaj relacji, jakie łączą członków danego gospodarstwa. Być może wprowadzenie Powszechnego Dochodu Podstawowego przyczyniłoby się częściowo do realizacji takiej wizji, dając wszystkim względną swobodę w podejmowaniu decyzji życiowych, a jednocześnie zachęcając do tworzenia „wolnych stowarzyszeń rodzinnych” dla podniesienia jakości życia i zaspokojenia szeregu potrzeb społecznych. Sensowna polityka państwa, np. w zakresie budownictwa mieszkaniowego, również mogłaby się do tego przyczynić.

W bunkrze naprawdę nie mieszka się dobrze.
(t)

14 komentarzy:

  1. No ale przecież mnóstwo ludzi w ogóle nie wychowywało się w takiej rodzinie, w żadnym tam małżeństwie itd.

    A jednak panuje powszechny sentyment.

    Może gdyby właśnie wszyscy naprawdę w tym żyli, to wtedy doszłoby do masowego sprzeciwu i już by tej "instytucji" nie było.

    Ale jak można ją znieść, skoro jej... nie ma?

    Myślę, że dawne billboardy i spoty PiSu i LPR, ktore nie raz jeszcze powrócą przy kampanii, to raczej policzkowanie ludzi niż utwierdzanie ich w tym, w czym żyją. Oni pokazują: zobacz, jakim jesteś dnem, skoro nie żyjesz właśnie tak.
    A ja mało znam ludzi, którzy tak żyli bądż żyją. W takiej konfiguracji.

    Ludzie naprawdę pragną tego, co nie istnieje. A spółdzielnie i komuny, które istnieją na każdym kroku, nie są sielanką.

    Posiadamy pełną wolność niekontrolowanego przepływu idei i kolektywnej inteligencji.
    Ale nie wychodzi z tego nic konstruktywnego poza ciągłym "doskonaleniem" konstrukcji rodziny.



    Spółdzielnie i komuny to klapa z powodu mężczyzn. Mężczyźni są wilkami (skąd znamy ten fetysz? ;-), sami się do tego przyznają.

    Może gdyby wyeliminować mężczyzn, można by wypracować jakieś nowe formy współpracy z drzewami, które zawsze dawały schronienie. Można by już nie produkować drewna, tylko tworzyć domy z drzew bez ścinania ani jednej gałęzi. Wtedy nie ma już mowy o spaniu na płasko i przeciąganiu się ze świadomością, że ma się dwie stopy na czymś. Aby uniknąć wegetariaństwa, można będzie się żywić wiewiórkami, które przeskakują z drzewa na drzewo. Ale nie będzie wojen, bo która z nas za bardzo się zapędzi i sprobuje pobiec na koniec gałęzi, skończy się to bolesnym upadkiem. Trzeba będzie cierpliwie czekać, żeby złapać wiewiórkę i traktować ją jako wolną obywatelkę lasu, ktora za chwile może wylądować na innym drzewie. To nas nauczy cieprliwości i medytacji, a korzenie naszych drzew będą się żywić rozkładającymi się trupami mężczyzn w ziemi :-)


    Nie potrzebujemy wymiany myśli i inteligencji, bo komunikacja to bolesna rzecz i powoduje agresją. Potrzebujemy raczej wolnej i nieskrępowanej wymiany wiewiórek (czyli treści naszego żołądka), aby cierpliwie je łowić i tym się większość czasu zajmować, a intelektem zajmować się wyłącznie solo na swoim drzewie, żeby nie pokłócić się z sąsiadkami :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. dzięki za jak zwykle ciekawy i oryginalny komentarz, Lily!

    rzecz jasna starałem się przede wszystkim uderzyć w "rodzinę" jako pewien ideologiczny konstrukt, część Symbolicznego Imperium, które dyscyplinuje, nakazuje, wymaga, normatywizuje i podsuwa fantazmaty

    nie zgadzam się, że "posiadamy pełną wolność niekontrolowanego przepływu idei i kolektywnej inteligencji", chociaż zgadzam się, że sprawa jest dużo bardziej skomplikowana; na brak "konstruktywnych działań" nakładają się regulacyjne machinacje rynku (praca, konsumpcja), poczucie bezsilności, przekonanie o "niemożliwości" powodzenia pewnych działań, odtwarzanie się struktur społecznych (w tym pewnych dominujących modeli męskości) itp.

    fantazja o mieszkaniu na drzewach -- pierwsza klasa ;) ale mnie jednak szkoda tych wiewiórek :(

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja np. nie czuję się osobą wydziedziczoną z patriarchalnej nuklearnej rodziny, bo nigdy w takiej nie żyłem. Moja mama też nie żyła w takowej. Mało tego - moja babcia również nie. Ani prababka.

    Nie znaczy to, że w tej matrylinearnej, bardzo dramatycznej i bolesnej historii "dysfunkcyjnych" rodzin, nie oddziaływały pewne wizje rodziny, które po prostu nie mogły zostać spełnione. Niemniej to, co było wokół, też nie przypominało wcale stereotypu katolickiej wiejskiej rodziny. Może katolickiej i wiejskiej, ale rodzina na wsi to praktycznie synonim pojęcia wojny (o siedlisko, jego podział, o miedzę, o to, kto jest bardziej biedny, kto się wywinie od opieki nad osieroconymi dziećmi albo niedołężnymi starcami, o kąt w izbie - z reguły ci najbardziej biedni się nie wywijali) i wszyscy ludzie na wsi mają tego świadomość!

    Wina jest namacalna i ponoszą ją mężczyźni. Kobiety także były agentkami tych wojen (czasem walczyły po prostu między sobą), staczały je chyba w geście jakiegoś szaleństwa.

    W polskim społeczeństwie nie ma miejsca mężczyzny. Kobiety robią wszystko, także w imię męskich ideałow toczą wojny, czasem wręcz nadgorliwie.

    Wolność przepływu wiedzy istniała zwłaszcza na wsi, każdy wszystko o wszystkich wiedział. Niektóre kobiety obmyślały więc swój świat w taki sposób, żeby nie dopuszczać do samej siebie wiedzy o... sobie. Nie wszystkie, ale częśc owszem - zaczynała żyć ideałami rodziny, w której ani sama się nie wychowywała, ani nie mogła jej sama stworzyć. Z winy mężczyzn.


    A więc rozczarowanie! No ale czym i w imię czego? Rozczarowanie biedą i podłością mężczyzn. Ale jaki ideał stał "po drugiej stronie", do czego miały tęsknić, czując rozczarowanie?

    Myślę, że tutaj nie da się wcale jednoznacznie wskazać, że mógł to być model nuklearnej rodziny z kazania, z jakiejś książki... Te kobiety czytały i Sienkiewicza, i powieści produkcyjne z czasów socrealizmu, i Trędowatą, i Annę Kareninę. Idealnie pluralistyczna mieszanka. A te, które nie czytały, to i niewiele się wcale różniły.

    Nie potrafię wskazać namacalnie, skąd ten ideał rodziny mógł się wziąć.

    Istniały ideały rasistowsko-klasowe (zagrodowa niby szlachta kontra sepleniące włości, zagroda -ska kontra jakieś Wiewiórki). Istniał antysemityzm. Ale istnieli też mężczyźni, którzy byli właśnie tam, gdzie zaczynał się jakiś dramat, a później już ich nie było.

    Myślę, że to jednak wina mężczyzn. A jeśli już szukamy bardziej oględnej nazwy dla ideologii, która ma za tym stać ("rodzina"), to przynajmniiej powiedzmy wprost, czyja jest to ideologia i kto jest jej wyłącznym beneficjentem.

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak czytam i czytam.. toż to prawie esej narodowy jest! ;)

    a tak na poważnie.. kwestie kościoła to kwestie sporne.
    czlowiek jest z natury ułomny.. i człowiek napisał Biblię. nie możemy więc utożsamiać biblii z czymś co traktuje się dosłownie. aczkolwiek można do tego się ustosunkowywać.

    Kościół na dzień dzisiejszy nie jest moją wykładnią moralną, aczkolwiek był.

    Rodzina. Cieszę się że moja rodzina w której dane mi było dorastać poniekąd była prospołeczna, aczkolwiek wśród wielu członków dorastałem ja. Człowiek który rodziny takiej w której dorastał nie założy..
    Ale żadnego ale nie było, mimo iż już wiedzą wszystko układa się w należytym porządku :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Lubię dzielić z kimś kuchnię, szafę, łóżko, wannę, lubię słyszeć słowo "mama" i wymawiać słowo "synku". Córka ma być harda, więc do czasu kiedy "kobieta" nie będzie brzmiało, tak jak "mężczyzna", zmiękczeń nie stosuję. Związek serc musi zaistnieć, żebym nazwała grupę ludzi "rodziną", ale jak zwał, tak zwał, potrzebne mi w tym wszystkim uczucie.
    Kościół, fałszuje moje wyobrażenie miłości, pojawia mi się Grymas Wzgardliwej Niechęci.
    Nie unikniemy "neuklarnych więzi" - system rządzi Światem

    OdpowiedzUsuń
  6. Alternatywa dla nuklearnej rodziny? Pomyślmy. W chaosie nędzy południowoamerykańskich faveli rzeczywiście taka instytucja nie istnieje, a podstawową więzią społeczną (obok męskich grup rówieśniczych) jest relacja matka-syn (gdzie funkcją dziecka jest fizyczna ochrona matki, rodzic jest zaś dostarczycielem symbolicznego statusu - wszak największa hańba, to obrazić matkę). Ale favele to wszak stan natury, poszukajmy gdzie indziej. Może radykalne niemieckie komuny, pokłosie 1968. Ale czy przypadkiem dzieci radykałów wychowane w przestrzeni wolności, gdzie nikomu nie chcę się pozmywać naczyń, nie zwróciły się później przeciwko swym rodzicom formując pokolenie radosnych konsumentów?

    Gdyby znieść państwo, kościół i rynek (czy te siły rzeczywiście dziś tworzą triumwirat jest mocno dyskusyjne) w warunkach niesprzyjających rodzina odtworzyłaby się jeszcze bardziej patriachalna. W warunkach odrobinę korzystniejszych ludzie i tak trzymaliby się tej formy siłą inercji (jak poniekąd trzymają się dzisiaj). To nie jest tak, że zły (państwowy, rynkowy) etos można zastąpić dobrym (wspólnotowym - puste słowa). Jeden etos można zastąpić drugim, ale jeśli wierzyć współczesnym marksistom i psychoanalitykom - nowe warunki stworzą nowe antagonizmy.

    Więc może nie spieszyć się z wbijaniem gwoździ do trumny rodziny nuklearnej, która - być może - jest jedną z ostatnich przestrzeni, gdzie nie funkcjonują jeszcze czysto utowarowione relacje (dzieci już dawno nie są inwestycją, a jednak się na nie łoży; utrzymywać rodziców na starość też się nie opłaca, a jednak się to robi). Bo, co realnie mamy w zamian? Zatomizowane jednostki w chaosie wolnego rynku. Czyli taka favela. Tylko na pierwszy rzut oka ładniejsza.

    OdpowiedzUsuń
  7. Zgodziłbym się z tą argumentacją, gdybym uważał, że rzeczywiście rodzina "jest jedną z ostatnich przestrzeni, gdzie nie funkcjonują jeszcze czysto utowarowione relacje." Ale to jest, moim zdaniem, daleko idący sentymentalizm. Rodzina to nie tylko przestrzeń głęboko zideologizowana i spenetrowana przez regulacje i normy, ale także na wiele sposobów utowarowiona (można np. powołać się na klasyczne twierdzenia o społecznej funkcji kobiet jako towaru wymiennego między mężczyznami, co de facto czyni z małżeństwa zinstytucjonalizowaną formę prostytucji). Ale to oczywiście temat do dłuższej dyskusji.

    Zniesienia państwa w żadnym punkcie nie postuluję - wręcz przeciwnie, widzę jego zasadniczą potrzebę (stąd np. nietrafność odwołania się do faveli w przedostatnim zdaniu). I zdecydowanie nie zgadzam się, że alternatywą dla nuklearnej rodziny są wyłącznie "zatomizowane jednostki w chaosie wolnego rynku". To jest myślenie w kategoriach albo-albo, podczas gdy możliwe są inne scenariusze i o takich próbowałem pomyśleć w swoim tekście. Na początek za sukces uznałbym już rozszczelnienie obecnego modelu rodziny (może homoadopcja coś by dała?), uwolnienie jej od tego nieznośnego ideologicznego balastu (choć jej całkowite odideologizowanie nie jest, rzecz jasna, możliwe).

    A tymczasem zdrowa część narodu już protestuje przeciwko nieśmiałym próbom wprowadzenia ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, bo to "rozbijanie rodziny" przecież. I nieważne, że wg policyjnych statystyk zdecydowanie najwięcej zabójstw ma miejsce w rodzinie. Rodzina święta jest i basta.

    OdpowiedzUsuń
  8. Należałoby się zastanowić, czy w warunkach późnego kapitalizmu można jeszcze stosować klasyczną levi-straussowską teorię o kobietach jako towarze wymiennym między mężczyznami. Z resztą - czemu nie pójść dalej? Można by przywołać nieco nowsze teorie mówiące o tym, że dopóki istnieje patriarchat, to każdy stosunek seksualny nie różni się właściwie niczym od gwałtu. Brzmi efektownie, ale niestety poziom ogólności tego stwierdzenia sprawia, że ma ono wartość poznawczą bliską zerowej.

    Popełniasz błąd opisując rodzinę jakby była ona reliktem minionej epoki (ukształtowanej przez państwo, rynek i kościół). Oczywiście, nie można nie zauważyć uwikłania rodziny w ideologię i jej ideologiczną funkcję w legitymizowaniu status quo. Ale tym bardziej nie można pozostać ślepym na to, że wraz zmieniającymi się warunkami, zmienia się i rodzina. Kilka przykładów - powszechność rozwodów, powszechna akceptacja "luźnych", związków, powszechność samotnego rodzicielstwa, praktyczny zanik dyscyplinującej władzy teściowej nad synową, przedłużenie i totalna redefinicja takich kategorii jak "młodość" i "dzieciństwo". Czasami warto spojrzeć, co rzeczywiście kryje się za ideologiczną fasadą.

    Problem Twojego radykalizmu można podsumować starym stwierdzeniem, że lepsze jest często wrogiem dobrego. Nuklearnej rodzinie daleko od doskonałości, ale prawdopodobnie dla większości osób w tym kraju realnie jest jeszcze ona azylem przed utowarowionym światem "na zewnątrz" - konsumpcyjnej faveli. Nic dziwnego, że instytucja ta jest darzona spontanicznym sentymentem.

    Ciężko jest na poważnie brać Twoje alternatywy jako jakieś rzeczywiste rozwiązanie dla ideologicznego uwikłania rodziny. Sugerujesz, że przesunięcie w ramach społecznej nadbudowy (jaką jest organizowanie się ludzi na podstawowych poziomach jak właśnie rodzina czy sąsiedztwo) załatwi sprawę? Póki istnieje kapitalizm w takiej formie jakiej istnieje, nie mamy podstaw, żeby stwierdzić, że homo-rodziny czy "gospodarstwa domowe jako spółdzielnie" nie zostaną spenetrowane przez kapitalizm jako nowe, potencjalne rynki zbytu.

    Dlatego nuklearna rodzina (podobnie z resztą jak państwo czy religia), jako potencjalny punkt oporu przeciwko utowarowieniu wszystkich relacji społecznych przez rynkową rzeczywistość jest instytucją z gruntu lewicową i czynienie jej przedmiotem bezmyślnego ataku, w imię bliżej nieokreślonego fantazmatu, jest najzwyjlejszą krecią robotą. Przecież wiemy, czym kończą się wszelkie terapie szokowe.

    OdpowiedzUsuń
  9. Ach, i jeszcze jedno. Przytaczanie argumentu, że "większość zabójstw zdarza się w rodzinie" jest taką samą demagogią jak stwierdzenie "większość pedofilów to homoseksualiści". Jest to po prostu lustrzane odbicie prawicowego stylu argumentacji.

    OdpowiedzUsuń
  10. O licznych aspektach utowarowienia rodziny można by długo. W oczach prawa i instytucji państwowych rodzina i tak pozostaje przede wszystkim sumą relacji majątkowych, np. poprzez dziedziczenie, wspólnotę majątkową, ulgi podatkowe, obowiązek alimentacyjny itp. Z kolei ekonomia pieniężna skutecznie zastępuje relacje międzyludzkie w rodzinie i poza nią - nawet jeśli konserwatywny model polskiej rodziny wydaje się temu zjawisku opierać (myślę, że bardziej w sferze symbolicznej, niż faktycznej).

    Nie opisuję rodziny jako reliktu, ale jako konstrukt historyczny, który podlega historycznym zmianom - wbrew odhistorycznionemu wizerunkowi rodziny promowanemu w sferze symbolicznej. Twoje przykłady doskonale potwierdzają jeden z moich argumentów: że tzw. "tradycyjny model rodziny" jest z gruntu fałszywy i na wiele sposobów szkodliwy, a jego efektem jest przede wszystkim symboliczna kastracja (zwrócił/a na to uwagę w jednym ze swoich komentarzy Lily). Tak, jestem za rozluźnianiem zastanych form strukturyzujących relacje międzyludzkie - ale nie w imię zatomizowania jednostek, ale zredefiniowania tego, co społeczne.

    Cenię sobie wspólnotowy etos wzajemnego wsparcia, jaki w dalszym ciągu można spotkać w niektórych polskich rodzinach. Ale rynek (i pośrednio państwo) doskonale żeruje na takich rodzinach: wprawdzie jest bieda, ale proszę, ludzie jakoś sobie radzą, więc nie ma potrzeby wprowadzania zmian systemowych. Zarzucasz mi, że chcę zmieniać relacje rodzinne i społeczne w oderwaniu od kapitalizmu "w takiej formie, w jakiej istnieje", ale to oczywiście nieprawda: dlatego na koniec odwołałem się do idei Powszechnego Dochodu Podstawowego. W ogóle nie widzę możliwości rozdzielenia kwestii rodziny i realiów późnego kapitalizmu. Tyle że Ty wciąż wierzysz w rodzinę jako miejsce oporu, a ja nie.

    Mogę nie odnosić się do "bezmyślnego ataku"?

    OdpowiedzUsuń
  11. Obawiam się tylko, że niektóre postulowane przez Ciebie zmiany, jak PDP instytucje rodziny mogłyby nawet wzmocnić (wymogi konkurencji rynkowej często rozbijają rodzinę, a nie wzmacniają - patrz casus emigracji i samotnych dzieci, rozwodów itd.). Inne ciężko sobie wyobrazić w praktyce - rejestracja gospodarstwa domowego zamiast małżeństwa ok., ale czy to nie oznacza, że muszę się przerejestrowywać za każdym razem jak zmieniam mieszkanie?

    "Tradycyjna rodzina" oczywiście jest ideą fałszywą, ale współcześnie to stwierdzenie nie napawa taką grozą jak np. w czasach hiszpańskiego frankizmu, kiedy kobieta bez zgody męża nie mogła otworzyć konta w banku. Kapitalizm w takiej formie jakiej istnieje obecnie w różnorodności stylów życia znajduje szeroki wachlarz rynków zbytu, więc "tradycyjna rodzina" w dużej mierze funkcjonuje jako wybór konsumpcyjny podobnie z resztą jak bycie singlem czy pozostawanie w związku gejowskim.

    Znajdujemy się w sytuacji, w której ekonomia de facto rozbroiła autorytarny potencjał tkwiący w "rodzinie nuklearnej" (zanika tradycyjny podział ról na męskie i żeńskie, większa część małżeństw nie odbiega od z gruntu nowoczesnego modelu związku partnerskiego przy jednoczesnym posiłkowaniu się fantazmatem o "tradycyjnym" i "uświęconym" charakterze związku, z resztą dużo ludzi ma świadomość, że takie słowa pełnią funkcje głównie ornamentalną). Zakładając, że rodzina dla większości osób być może jest ostatnią przestrzenią, w której można dokonywać wymiany na innych zasadach niż rynkowe, frontalny atak na tą instytucję - taką, jaką realnie istnieje w tej chwili - jest z lewicowego punktu widzenia strzałem w stopę i przyczynia się do ekspansji konsumeryzmu.

    Warto też wspomnieć, że z formułowanie tezy o antyspołeczności rodziny, przy niemożliwości wskazania sensownej alternatywy (nie widzę powodu, dla którego wprowadzenie PDP czy rejestracji gospodarstw domowych miałoby zachwiać instytucją rodziny) i jednoczesnym niedocenieniu siły społecznej inercji jest dobrowolnym skazaniem się na polityczną marginalizację w szufladce "świry".

    Dla mnie to taki Marek Jurek a'rebours.

    OdpowiedzUsuń
  12. Szufladka „świr” wcale mi nie przeszkadza. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem realpolitik, próbuję poszerzać horyzont myślenia i wyobraźni politycznej, nawet za cenę „świrowatości”. Realpolitik to (reaktywna) polityka inercji, a ja staram się promować (proaktywną) politykę pokonywania inercji. Przy czym nie jest tak, że nie dostrzegam siły inercji (i niektórych pożytków z niej płynących); niemniej w obecnym momencie historyczno-społecznym ważniejsza jest, moim zdaniem, polityka „rozchwiania” systemu, a nie jego stabilizowania (co tak udatnie czyni PO).

    Dziwne, że nie dostrzegasz sprzeczności zawartych w swoim rozumowaniu. Z jednej strony stwierdzasz, że kapitalizm dogłębnie spenetrował rodzinę i że w dużej mierze funkcjonuje ona „jako wybór konsumpcyjny”, ale mimo to wierzysz, że może być miejscem oporu PRZECIWKO konsumeryzmowi. Poza tym pisząc o „rozbrojeniu autorytarnego potencjału” tkwiącego w rodzinie nuklearnej skupiasz się głównie (jak na prawdziwego lewicowca przystało – ot, mała uszczypliwość) na wielkomiejskich małżeństwach z klasy średniej. Nie doceniasz też (bo, jak mniemam, jesteś heteroseksualnym mężczyzną, choć mogę się mylić) ogromnej władzy, jaką nad ludźmi mają różnego rodzaju normatywności (pomimo powierzchownych zmian tu i ówdzie). Spotkałem wielu gejów, którzy na skutek zinternalizowanej homofobii wybierają „normalną rodzinę” jako scenariusz na życie, bo „gejowskie” życie szczęścia nie daje, a potrzeby seksualne załatwią sobie na boku, w tajemnicy przed rodziną. Spotkałem też wiele feministek, które jakoś nie czują się uszczęśliwione tym rzekomym „rozbiciem autorytarnego potencjału”.

    „Zakładając, że rodzina dla większości osób być może jest ostatnią przestrzenią, w której można dokonywać wymiany na innych zasadach niż rynkowe…” – no tak, ale ja tak nie zakładam. Nie twierdzę, że w rodzinie NIEMOŻLIWE jest „dokonywanie wymiany na innych zasadach niż rynkowe”, ale też nie widzę w rodzinie jakiegoś szczególnie uprzywilejowanego miejsca dla takiej wymiany – chyba że masz na myśli jakiś normatywny dyktat typu „rodzina jest w życiu najważniejsza” albo inne podobne formułki. Dziwię się, dlaczego nie chcesz szukać ALTERNATYWNYCH przestrzeni, w których „można dokonywać wymiany na innych zasadach niż rynkowe” – przestrzeni nie obciążonych tak kolosalnym bagażem ideologicznym (i tak głęboko spenetrowanych przez rynek) jak rodzina.

    Nie żądam przecież delegalizacji rodziny. Wyobrażam sobie raczej wizję społeczeństwa, w której nuklearna rodzina nie jest „podstawową komórką społeczną”, a przynajmniej nie jedyną. Uderzam w symboliczny, ideologiczny konstrukt, który stał się jednym z ostatnich bastionów konserwatystów i liberałów, a za którym kryją się relacje majątkowe, interesy rynku oraz pewien rodzaj etosu, który moim zdaniem należy zmienić, bo jest wykluczający, kastrujący i w pewnym przynajmniej sensie „antyspołeczny”. PDP, rejestracja gospodarstw domowych – rzucam pomysły, może dobre, może złe, na pewno niedopracowane. Ale mam nadzieję, że być może ktoś podchwyci mój tok myślenia i zaproponuje coś ciekawego. Mniej świrowatego.

    OdpowiedzUsuń
  13. Na wielkomiejskie małżeństwach klasy średniej warto szczególnie zwracać uwagę, chociażby z tego względu, że modele wypracowane właśnie przez tę klasę stanowią najczęściej wzorzec, do którego aspirują przedstawiciele klas niższych.

    O rodzinie piszę, że mimo penetracji tej instytucji przez mechanizmy rynkowe, pozostaje ona przestrzenią, w którym przeciętny człowiek najczęściej styka się z nie-rynkowymi modelami wymiany (dar, redystrybucja) etc. Sam piszesz, że nie da się oddzielić rodziny od realiów późnego kapitalizmu, ale podobnie ma się sprawa z alternatywami istniejącymi i potencjalnymi (np. znaczenie drogich markowych ubrań w subkulturach gejowskich albo wzorzec "kupionej" emancypacji).

    Uważam, że warto instytucji rodziny bronić. Relatywna bierność lewicowców w tej kwestii jest po prostu oddawaniem pola bez walki prawicowcom - czego najlepszym dowodem jest, że uważasz rodzinę za ideologiczną ostoję konserwatystów i liberałów. Lewica z resztą ustępuje pola bez walki na wielu polach takich jak tożsamość narodowa, religijna, polityka historyczna etc., zadowalając się najczęściej wątpliwą hegemonią w świecie akademików.

    Nie mam nic przeciwko alternatywom wobec "tradycyjnej rodziny", pragnę zauważyć tylko że nie można traktować de facto podstawowej przestrzeni społecznej, w której funkcjonuje znakomita większość ludzi jedynie w kategoriach "fałszywego konstruktu ideologicznego". Podobnie rzecz ma się i z religią, i z narodem - nie wystarczy wykazać, że są one społecznymi i historycznymi konstruktami, by problem zniknął. Szukanie alternatyw jest ok - tylko, że często sprowadza się to do intelektualnej rozrywki, ew. jest wyzwaniem dla szczególnych jednostek. Skuteczniejsze wydaje mi się szukanie emancypacyjnego potencjału w formach zastanych.

    OdpowiedzUsuń
  14. O, do takich argumentów jest mi już bliżej. Nie mam nic przeciwko temu, żeby lewica odzyskiwała przestrzeń rodziny (tym samym, nieuchronnie, ją redefiniując). Ja jednak wolę pozostać przy projekcie szukania alternatywnych przestrzeni i rozbijania obecnie obowiązującej ideologicznej bańki, kierując się przy tym zasadą, o której wspomniałem już w tekście: "zanim człowiek jest jednostką albo członkiem rodziny, narodu lub kościoła, jest przede wszystkim istotą społeczną". Moja wrażliwość społeczna jest lewicowa, ale moja "polityczność" jest z gruntu skażona odmieńczością, która każe mi nieustająco poszukiwać nowych formuł.

    OdpowiedzUsuń