Istnieją zatem nieprzezroczyste warstwy, które należy zerwać, usunąć, rozedrzeć, żeby dotrzeć do prawdy. Dobrej metafory dostarcza archeologia: prawda o przeszłości leży ukryta pod warstwami ziemi, trzeba ją tylko odkopać. Pochodną tej metafory jest podejście, jakie na setki lat przyjęła zachodnia nauka: bardziej skomplikowane struktury, które widzimy „na powierzchni”, skrywają jakąś prawdę, do której należy dotrzeć, np. rozbijając atom. To też swego rodzaju archeologia. Dodajmy przy okazji, że dotarcie do poziomu kwantowego zachwiało wiarą naukowców w proste „tak” i „nie”, przesuwając ontologiczny punkt widzenia w stronę wiecznego „być może”, w stronę ziemi niczyjej pomiędzy zadufaniem „tak” i arogancją „nie”.
Taką koncepcję prawdy można nazwać apokaliptyczną – w końcu „apokalipsa” to dosłownie podniesienie kurtyny, odsłonięcie. A zatem prawda okazuje się nierozerwalnie związania z ideą „końca świata”, z kosmiczną katastrofą: na końcu drogi czeka nas prawda, ale też: docierając do prawdy, docieramy do krańca rzeczy. Próbujemy w ten sposób uciec od historii, od nieustannego dziania się; dążąc do tak rozumianej prawdy, próbujemy raczej dotrzeć do końca historii. Koniec i prawda stają się niemalże synonimami (nie bez powodu śmierć kojarzy się często z chwilą „odkrycia prawdy”). A zatem jest to ekonomia prawdy własną wewnętrzną logiką dążąca do (samo)zagłady, do (samo)unicestwienia. Prawda to w istocie Wielkie Nic ukryte za welonem istnienia. (To nie przypadek, że rozbicie atomu doprowadziło w krótkim czasie do budowy potencjału nuklearnego zdolnego unicestwić całą planetę. Nauka to taniec z Wielkim Nic.)
Dodajmy (bo lubimy dodawać), że jest to bez wątpienia męska ekonomia prawdy: podmiotem poznającym jest mężczyzna, podczas gdy natura vel kobieta jest tym właśnie, co (się) zasłania. W konsekwencji kobieta skojarzona jest również z nicością: albo sama nie istnieje, albo grozi unicestwieniem męskiemu podmiotowi poznania.
Natura obnażająca się przed Nauką (Louis-Ernest Barrias, 1899)
Jeśli prawda wiąże się ściśle z zakończeniem, to zapewne wiąże się także z początkiem. I rzeczywiście, powiada się nam, że na skutek nieposłuszeństwa Adam i Ewa dostrzegli prawdę o swojej nagości. Paradoksalnie, prawda, której metaforą staje się ich nagość, musi zostać natychmiast przykryta w imię „przyzwoitości”. (Nie bez powodu nagość często funkcjonowała w sztuce chrześcijańskiej jako symbol czystości i zbawienia, powrotu do oryginalnej czystości i jako taka była zawsze obficie obecna w przedstawieniach Sądu Ostatecznego.) Skoro więc historia zaczyna się od gestu zasłonięcia, od zasunięcia kurtyny, to jej logicznym zakończeniem musi być Wielka Odsłona, Wchechobnażenie, Apokalipsa.
Pozostaje oczywiście pytanie, jak dokładnie rozumieć fakt, że ci mityczni prarodzice nagle dostrzegli swoją nagość. Czy była ona (wstydliwą) prawdą, zanim ją dostrzegli? Czy ich brak wstydu był zwykłą ignorancją, podczas gdy Stwórca dostrzegał „prawdziwą naturę” ich nagości i ukrywał ją przed ludźmi? Czy raczej nagość (jako stan nacechowany moralnie) zaistniała dopiero jako efekt tej nagłej wiedzy, którą zyskali po zjedzeniu zakazanego owocu? Czy kategoria nagości istniała „obiektywnie” już wcześniej i wymagała jedynie odkrycia, czy też moment odkrycia był de facto momentem jej powstania?
Schizofreniczne podejście do nagości w kulturze zachodniej jest efektem tego mitu założycielskiego: nagość jest z jednej strony „nieprzyzwoita” i domaga się przykrycia, ale przecież z drugiej strony jest metaforą prawdy, a prawdę należy odkryć. Bywa zatem zarówno metaforą zepsucia i wyuzdania, jak i metaforą czystości i niewinności.
Taką apokaliptyczną wizję prawdy w dużej mierze przejęła również psychoanaliza, w której wszystko lub prawie wszystko ma swoje głębsze, ukryte znaczenie. (To niemal parodia Platońskiej koncepcji świata idealnego: w psychoanalizie to, co „tutaj”, na wierzchu, jest tylko zniekształconym odbiciem tego, co „tam”, w nieświadomości.) I tak np. w słynnym Freudowskim opisie przypadku Schrebera jego utożsamienie się z kobietą tłumaczone jest poprzez ukryty homoseksualizm. Ale właściwie dlaczego nie przyjąć wyznania Scherbera „tak jak stoi napisane”: dlaczego nie uznać, że po prostu pragnie być kobietą? Jaką magiczną moc wyjaśniającą ma nazwanie jego stanu wypartym homoseksualizmem? Jaką „ukrytą” prawdę obiecuje nam taka diagnoza?
To sytuacja podobna trochę do tej, w której ktoś na pytanie o hasło, odpowiada „zgadnij”. Można to odczytać jako imperatyw i próbować hasło odgadnąć, co oczywiście graniczy z niemożliwym. Ale kto wie, może hasło brzmi właśnie tak: zgadnij. Podobnie ma się rzecz ze skradzionym listem ze słynnego opowiadania Edgara Allana Poe: prawda (jest tym, co) leży na wierzchu.
Jak zatem odejść od eschatologicznego myślenia o prawdzie? Jak uwolnić ją od widma apokalipsy? Wracając do modelu archeologicznego, można powiedzieć, że przecież nie ma jednej ostatecznej prawdy „na dnie ziemi”, że przecież każda warstwa jest swoją prawdą i niczego nie ukrywa. Która warstwa ma prawo uzurpować sobie miano „dna ziemi”?
Myślę, że dobrym punktem wyjścia może być pytanie o prawdę sztuki (albo: o status prawdy w sztuce). Dla osób przywiązanych do wąsko rozumianego „realizmu” w sztuce odpowiedź wydaje się prosta: sztuka jest „prawdziwa” o tyle, o ile odpowiada naszemu oglądowi rzeczywistości, potwierdza ten ogląd, niosąc czytelny przekaz. Ale nawet najbardziej zatwardziały realizm w sztuce wymyka się tej logice, ponieważ prędzej czy później każdy „realizm” obnaża swój umowny, sztuczny charakter jako zbiór pewnych konwencji. (Można powiedzieć, że postulowana przez realizm „naga prawda” o rzeczywistości okazuje się po prostu jej kolejnym strojem.)
Spencer Tunick, Düsseldorf (Museum Kunst Palast) 2006
Jaką prawdę tworzy sztuka, skoro nie pochodzi „od natury”, tylko jest „sztucznym tworem” ludzkiej ręki i wyobraźni? Czy to rozróżnienie w ogóle ma sens? Jaką prawdę przedstawia fikcja literacka? (Już samo to pytanie wydaje się paradoksalne, a przecież oczywiste.) Jaką prawdę niesie sztuka abstrakcyjna? Sztuka wymyka się istniejącym „w realnym życiu” reżimom prawdy, a reguły weryfikacji tworzonej przez nią prawdy nigdy nie są z góry ustalone, muszą ustanawiać się od nowa za każdym razem, gdy powstaje nowe dzieło sztuki. Sztuka niczego nie odkrywa, wręcz przeciwnie: w pewnym sensie tworzy dodatkowe zasłony. Dlatego właśnie wytresowani w eschatologicznym pojmowaniu prawdy tak często postrzegamy sztukę jako dziedzinę oderwaną od „prawdziwego życia”. A tymczasem należałoby traktować sztukę właśnie jako miejsce prawdy i z tego miejsca budować ogólniejsze pojęcie prawdy, wolne od widma (samo)unicestwienia.
(t)
Cóż można dodać? Jedyną uznawaną powszechnie metaforą prawdy jest obecnie seks. Nic więc dziwnego, że seks to największa ściema w historii a nawet poza historią :-) Szach!
OdpowiedzUsuńzawsze można dodać! należy dodawać! z tym seksem masz sporo racji, oczywiście, ale to właśnie Twój nieulubiony Foucault wskazał na ścisłe powiązanie (od XIX wieku) seksualności z ideą "najgłębszej prawdy" o człowieku; poza tym: jest seks i seks -- czym innym idea seksu serwowana przez media, seksuologów, lekarzy, hollywoodzkie filmy itd., a czym innym seks jako jedna z możliwych "praktyk wolności", o których pisałem wcześniej :)
OdpowiedzUsuńW to ostatnie wątpię.
OdpowiedzUsuńSeks jest okropny. Należałoby go zakazać pod wszelką postacią. Ludziom się już w głowach poprzewracało od seksu. A tak świat byłby bardziej miły i przyjazny.
Poza tym ludzie którzy nie uprawiają seksu mają zdrowsze zęby i ładniejszy uśmiech bo nie wtykają ich tam, gdzie nie trzeba. Znam historię kolesia, co stracił kilka zębów i to nie dlatego że napadli go jacyś z nopu tylko całował się i tak się to skończyło.
Nie żadne HIV ani HPV C tylko paradontoza i próchnica!
(w wersji niestety ironicznej pokazał to Polański w filmie Lokator, gdzie bohaterowi ktoś wyrywał zęby w trakcie snu)
Twoim rajem jest aseksualna, chłodna, zautomatyzowana biurokracja; cóż za piękna utopia: sublimacja libido doskonała i stuprocentowa, bez jakichś atawistycznych resztek!
OdpowiedzUsuńpewnie, że seks wszystko komplikuje - i o to chodzi! ;) uwielbiam komplikacje, bez nich nic nie mogłoby się wydarzyć (patrz: zjedzenie jabłka)
świat mógłby być jeszcze milszy i przyjaźniejszy, gdyby absolutnie wszyscy cały czas uprawiali seks (patrz małpy bonobo); nawet zęby byłbym gotów poświęcić ;)
a że seks jest przereklamowany z jednej strony i nieprzyzwoicie zdemonizowany z drugiej, to już zupełnie inna kwestia...
Ja wcale nie chcę demonizować seksu, ja go obrzydzam i zniesmaczam ;-)
OdpowiedzUsuńwiem wiem, to ostatnie zdanie nie Ciebie dotyczyło; chociaż Twoją postawę dałoby się pewnie połączyć z kościelną niechęcią do seksu i przywiązaniem do celibatu; a może założysz zakon Matek Biurokratek? popatrz, same korzyści: brak mężczyzn w promieniu kilometra, zero seksu i kult Boga-Biurokraty... ;o
OdpowiedzUsuńJasne. A jak utworzymy samodzielną sekcję karania nadużyć seksualnych (czyt. użyć seksu), to dopiero będą pracowały drukarki igłowe pełną parą... kilometry arkuszy z wyrokami :D
OdpowiedzUsuń