niedziela, 31 maja 2009

hetero-manifest

Myślę, ze nadszedł już czas, aby rozpocząć w naszym kraju walkę o prawa osób heteroseksualnych.

Drogi heteroseksualisto, droga heteroseksualistko! Pamiętaj, że:

1. MASZ PRAWO do nieskrępowanego korzystania z własnego ciała;
2. MASZ PRAWO nie bać się eksperymentować ze swoją seksualnością;
3. MASZ PRAWO do niekonwencjonalnych praktyk seksualnych;
4. MASZ PRAWO nie wstydzić się takich praktyk;
5. MASZ PRAWO zostać odmieńcem.

Albowiem NIE MA WOLNOŚCI BEZ SEKSUALNOŚCI!
(t/r)

piątek, 29 maja 2009

co nowego w eugenice?

News dla tych, którzy w autorytecie Nauki (np. w genetyce) szukają uzasadnienia dla "naturalności" zachowań homoseksualnych:

Kandydatka do PE: Homoseksualizm to choroba genetyczna

Każde "naukowe" wyjaśnienie "genezy" odmienności seksualnej otwiera możliwość równie "naukowej" metody skorygowania "błędu natury".

Nie chodzi o "naturalizację" odmienności seksualnej, tylko o "denaturalizację" wszelkiej ludzkiej seksualności. Bo człowiek z natury jest nienaturalny – przynajmniej o tyle, o ile pojęcie "natury" służy legitymizacji norm społecznych. A najczęściej temu właśnie służy.
(t)

sobota, 16 maja 2009

obłędne nauki pani Jolanty

Artykuł Pani Jolanty Tomczak pt. "Obłędne nauki o gejach", który ukazał się na internetowych stronach Naszego Dziennika to istna kopalnia błędów logicznych, hermetycznego, ideologicznego, katolickiego myślenia, podstępnych, manipulatorskich sztuczek retorycznych.

W tekście jest mnóstwo kwestii, które można by odpowiednio krytycznie skomentować.

Na przykład, część, w której katolicka dziennikarka wyszydza fakt, że osoby homoseksualne mogą mieć własne dzieci i prawo do ich wychowywania. Logika myślenia, katolicka logika, dodajmy, tej Pani idzie według brutalnie konwencjonalnej linii: są homoseksualiści, uprawiają homoseksualny seks, taki seks do niczego prokreacyjnego na pewno nie prowadzi.

Logika ta, prawdę powiedziawszy, pada pod własnym ciężarem. Bo jakoś wychodzi z pozycji esencjonalistycznej, przyjmującej, że istnieje coś tak niezmiennego i stabilnego, jak homoseksualizm. Homoseksualizm niedający się skruszyć, twardy jak skała.

A przecież, według katolickiej filozofii, tutaj chodzi tylko o te tak zwane "nieuporządkowane zachowania" seksualne, o akty seksualne. Nie może być mowy o homoseksualnej tożsamości, może być? Nie może.

Skoro na świecie istnieją tacy psychologowie i lekarze, którzy bez problemu mogą "wyleczyć" z homoseksualizmu, zatem - oczywiste musi być, że - "homoseksualiści" mogą mieć własne dzieci. Spłodzone, na przykład, w związkach heteroseksualnych, w których tkwili przed albo po tym, jak wzięły ich we władanie diabelskie siły homoseksualnych, nieuporządkowanych pragnień, prawda?

Dzieci. Że już nie wspomnę o innych sposobach na dziecko. Geje i lesbijki mogą mieć i mają dzieci. Lesbijki mogą zrobić to metodą in vitro. Albo "umówić się" ze swoim przyjacielem gejem czy hetero, pobrać od niego materiał genetyczny i się zapłodnić. Geje mogą być tatusiami. Mieć dzieci z heteroseksualnych związków. Albo zrobić to ze swoją przyjaciółką, lesbijką, bo chcą mieć dziecko. Tyle sposobów. A Pani dziennikarka jakoś myśli tylko o seksie. Homoseksualnym seksie.

Jest to co namniej podejrzane. Homoseksualny, odmieńczy seks, owszem, jest pociągający. Pani o tym wie?
(r)

niedziela, 10 maja 2009

nauka i nauczka

Jak wiadomo, konferencja anty-homoseksualna jednak się odbyła, chociaż formalnie nie na UKSW. Wiadomo też, że mesjasz Cameron jeździ po Polsce, niosąc Polakom Prawdę, Dobro i Zbawienie.

W nowoczesnym, demokratycznym państwie takie konferencje i wykłady mają oczywiście prawo się odbywać – podobnie jak mają się prawo odbywać np. zjazdy ufologów. A rolą "oświeconych" środowisk jest wydarzenia takie wytykać palcami, obśmiewać, torpedować. Albo i przemilczać.

Najgłośniejsze protesty budzi nawet nie to, co wygaduje Cameron i jego wierna trzódka (ileż razy już to słyszeliśmy!), ale fakt, że ich wystąpienia odbywają się na uniwersytetach – a te są przecież publiczne i finansowane z naszych podatków; można takie konferencje jakoś tolerować, dopóki odbywają u księdza pod sutanną, w jakimś domu modlitw i zawodzeń; można je wówczas bezpiecznie relegować do sfery wiary (albo, jak kto woli, zabobonu), ale uniwersytet ma być świątynią NAUKI.

To odwołanie się do (rzekomo neutralnej światopoglądowo) nauki – wspartej autorytetem państwa, z jego oświeceniowym ideałem niesienia ludowi "kagańca oświaty" – wydaje się bardzo dobrym, społecznie nośnym argumentem.

Nie wolno jednak zapominać, że kategoria "naukowości" jest jedną z najbardziej normatywnych kategorii we współczesnym świecie. To, co "naukowo dowiedzione" rzadko kiedy podlega dyskusji. Studiom queer też w wielu kontekstach akademickich odbiera się status naukowości (zdecydowanie nie figurują one w oficjalnym spisie dyscyplin naukowych w Polsce).

Czy nie jest paradoksem odwoływanie się do autorytetu psychologii ("przecież oficjalna psychologia nie uznaje już homoseksualizmu za dewiację"), podczas gdy to właśnie dyskurs psychologiczno-medyczny właściwie powołał "homoseksualizm" do życia, stworzył i upowszechnił współczesne kategorie myślenia o seksualności? Jeśli sto lat później ten sam naukowy dyskurs "od-patologizował" to, co sam kiedyś wymyślił (jako patologię), to oczywiście bardzo dobrze. Ale szukanie w tymże dyskursie wsparcia dla afirmacji różnych odmieńczych seksualności może budzić uzasadnione wątpliwości.

Bo przecież można o seksualności myśleć inaczej niż jako o 3 orientacjach seksualnych (a właściwie dwóch i jednej mieszanej). Można wręcz dążyć do obalenia kategorii "homoseksualizmu" rozumianego jako jednolita i trwała orientacja czy tożsamość seksualna, a wówczas wywody Camerona stają się bezprzedmiotowe.

Co można, a czego nie można na uniwersytecie? Albo raczej: co wypada, a co nie wypada? Nie jest to kwestia przyznania (lub odmowy przyznania) czemuś statusu naukowości, ale raczej kwestia społecznej legitymizacji takich lub innych rodzajów wiedzy. Bo uniwersytet, jako instytucja obdarzona wsparciem państwa i dużym szacunkiem społecznym, ma potężną moc legitymizującą.

Jeśli rektor UKSW uznał, że konferencja "Homoseksualizm z naukowego i religijnego punktu widzenia" byłaby jednak obciachem – to świetnie, zadziałały jakieś mechanizmy środowiskowo-piarowskie. Ale ten miecz jest obosieczny: konferencja gejowsko-lesbijska albo queerowa też może zostać odwołana z identycznych względów. Nie raz zresztą tak się działo.

Nie twierdzę, że nie należy w pewnych sytuacjach odwoływać się strategicznie do kategorii (czy normy) naukowości. Nie należy jednak czynić tego bezkrytycznie, ignorując szereg pułapek, w które kategoria ta może nas uwikłać. Bo to nie "ekspercka wiedza" powinna nas w końcu określać, prawda?
(t)

środa, 6 maja 2009

koń-ferencja jaka jest, każdy widzi

Wielce zasmuciła mnie wiadomość o odwołaniu konferencji "Homoseksualizm z religijnego i naukowego punktu widzenia", która miała się odbyć na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.


Już sam tytuł konferencji brzmiał niezwykle obiecująco: o ile dobrze rozumiem, szacowni prelegenci mieli za zadanie obnażyć zasadniczy i niemożliwy do przezwyciężenia rozłam między katolickim i naukowym podejściem do homoseksualizmu. Miałem nadzieję, że zdążę dołączyć do tego uczonego grona, do tej – nie bójmy się tego słowa – awangardy polskiej i światowej nauki i dane mi będzie wygłosić referat na jeden z poniższych tematów:

Geneza zachowań heteroseksualnych.
Medyczne konsekwencje katolicyzmu. Czy to da się leczyć?
Josef Fritzl a etyczne aspekty heteroseksualnej rodziny.

W trakcie konferencji zamierzałem również rozdać wśród uczestników i słuchaczy ten oto cudowny medalik:


Pomimo chwilowego zwycięstwa gejowskiego lobby (z oczywistym poparciem międzynarodowej żydokomuny), mam nadzieję, że organizatorzy tej cudownie poczętej, lecz w ostateczności poronionej konferencji, czyli Koło Nieukowe Zmyśli Politycznej i Prawnej UKSW, zaproszą mnie kiedyś na gościnne wykłady. Liczę również na to, że Pani Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego zarządzi kontrolę tej światłej wstecznicy – pardon, wszechnicy – i zweryfikuje tematy prowadzonych tamże prac magisterskich. Jeśli nie znajdzie się wśród nich praca, która odpowie ostatecznie na pytanie: "CZYJĄ krew piją geje?", oraz taka, która zbada krwiopijcze skłonności lesbijek, wówczas uczelnię należy natychmiast zamknąć.

P.S. Wydaje mi się czasem, że pytanie o summę relacji społecznych można sprowadzić do jednego, podstawowego pytania: "Kto pije czyją krew?" Postuluję tym samym powstanie socjologii wampirycznej.
(t)

wtorek, 5 maja 2009

Apel aktywisty!

Zabrzmię może dla niektórych melodramatycznie i patetycznie, ale powiem, że obowiązkiem każdego lewicowego aktywisty i każdej lewicowej aktywistki jest uczestniczenie w wyborach i oddawanie ważnego głosu.

(Będzie to brzmiało aktywistycznie.)

(Zaznaczam, że pomimo tego, że bardzo bliskie są mi idee postanarchizmu, w tym wpisie motywuję się pragmatyką polityczno-społeczną. To znaczy: jako że, używając określenia Marksa, w "historycznej teraźniejszości" mało prawdopodobne wydaje się zniesienie państwa, wychodzę ze stanowiska pragmatyczno-praktycznego - czyli: co zrobić, żeby w kraju, państwie polskim, żyło się wolnościowo, równościowo i sprawiedliwie.)

Ostatnimi czasy w Polsce doszło do znacznego przesunięcia się na prawo i na neo/liberalnie, zarówno jeśli chodzi o myślenie społeczno-kulturowe, jak i sektor gospodarczy. Dobrze byłoby przez różnego rodzaju lewicowe/lewicujące inicjatywy czy organizacje poszerzyć przestrzeń lewicową w kraju, odzyskać przestrzeń publiczno-polityczną dla lewicowości, dla wolnościowego, równościowego myślenia. Jak poszerzy się przestrzeń lewicowa w sferach publicznej i politycznej, będzie można odkształcać zdominowany przez prawicowość i katolicyzm dyskurs.

Błędem jest oddawanie pustego głosu. Jest to bowiem afront nie tylko względem postawy obywatelskiej troski za państwo, za wspólną przyszłość, ale również pozostawienie wszystkiego znowu w rękach prawicowców, kapitalistów, neoliberałów i siermiężnych katolików. Jest to poddanie lewicowej wizji Polski.

Owszem, są wśród startujących partie lewicowe/lewicujące, które hołdują w mniejszym bądź większym stopniu ideom liberalnym czy kapitalistycznym, jeśli chodzi o sektor gospodarczy. Z czasem ten liberalizm zawsze można zmodyfikować, wykorzenić, przekształcić. Bo czy lewicowość, lewicowa wizja Polski to tylko marksistowska baza? Czy to tylko gospodarka? Czy chodzi tylko o socjalizm w sensie gospodarczym, ekonomicznym? Nie, nie o to przecież tylko chodzi - lewicowość, lewicowa wizja Polski to państwo, przestrzeń, która nie dyskryminuje, która nie wyklucza, która motywowana jest ideami wolności wyznania, wolności seksualności i poszanowania życia drugiego człowieka, równości różnych grup wobec prawa i historii, ideami feminizmu, ekologii, polityki równościowej, itp., itd. Słowem, państwo lewicowe to państwo, które łączy kulturowe postulaty lewicy z ideami opiekuńczości, gospodarczego socjalizmu.

Ważne, aby odepchnąć Prawicę, która przypiera nas, lewicowców, do muru. Ma ona cierpki i gorący oddech. Już brak cierpliwości przecież.

Ważne, aby odbudować i poszerzyć przestrzeń lewicową. Żeby odzyskać wpływ na język, w jakim mówi się o kobietach, kobiecym ciele, polskości, mniejszościach seksualnych, etnicznych, społecznych, historii i gospodarce.

Dlatego zawsze, gdy głosujemy, starajmy się tak głosować, aby mieć świadomość, że popychamy państwo w kierunku (naszej) lewicowej wizji Polski.

Nie uciekniemy bowiem od polityki. Ona jest wszędzie. Przenika nasze ciała. Całe nasze życie jest jej podporządkowane.

Oddawanie pustego głosu albo niegłosowanie w ogóle to po prostu jak wskoczenie do rwącego strumienia i poddanie się jego nurtowi.
(r)

piątek, 1 maja 2009

paradna historia


Pochód. Marsz. Wiec. Te i podobne formy aktywności społecznej (w tym także street art czy niektóre rodzaje performansu) nieustannie prowokują szereg pytań: do kogo należy przestrzeń publiczna? kto i jak ma prawo jej używać? w jaki sposób jest ona nadzorowana i regulowana? Pozornie neutralna i wspólna wszystkim, przestrzeń publiczna jest gruntownie znormatywizowana i "spolicyzowana" (a więc także "spolityzowana").

Jednym z mechanizmów, które kryją się za regulacją przestrzeni publicznej, jest nowoczesna "logika sanityzacji", która każe np. usuwać "niechcianych" użytkowników pewnych przestrzeni (żebraków, bezdomnych), niekiedy w imię "rewitalizacji" (patrz komentarz House of Briscoe pod poprzednim wpisem). Przypomnijmy sobie, że podobnej retoryki używali naziści: holocaust był przedstawiany jako zabieg w istocie higieniczny, oczyszczenie zdrowej tkanki narodu z brudu, zarazy, robactwa.

Kiedy Lech Kaczyński zakazywał Parady Równości w 2004 i 2005 roku, albo kiedy mer Moskwy Łużkow po raz 155 odmawia zgody na paradę środowisk LGBTQ, w tle czai się, mniej czy bardziej uświadomiony, lęk przed "zanieczyszczeniem" przestrzeni publicznej (a w konsekwencji "zdrowej części społeczeństwa") przez "brudnych" odmieńców. Nawet akcja "Niech nas zobaczą" (która próbowała w istocie oczyścić obraz geja/lesbijki) okazała się nazbyt "brudna" i nie do przyjęcia przez heteronormatywną większość.

Tak jak uprawianie polityki kojarzy się często z "brudnym" zajęciem, tak brud jest kwestią stricte polityczną.

Ale ale, miało być o pochodach, bo to przecież święto pochodów, a ja tu o paradach gejowskich nawijam i o brudzie. Warto sobie przypomnieć, że pierwsze parady w Warszawie (2000-2003) odbywały się właśnie 1 maja. Pamiętam, jak reporterzy TVN 24 (i nie tylko) w swoich komentarzach odbierali paradom ich polityczny charakter, przedstawiając je jako egzotyczny i pozbawiony głębszego sensu dodatek do "poważnych" marszów czy wieców.

W czasach PRL-u pochody pierwszomajowe świadczyły dobitnie o niemal całkowitej kontroli władzy ludowej nad przestrzenią publiczną. Dzisiaj niektórzy twierdzą, że władza została zdecentralizowana (co teoretycznie powinno prowadzić do odzyskania przestrzeni publicznej przez "społeczeństwo obywatelskie"), ja jednak nie przesadzałbym z tą decentralizacją. Państwo i lokalne struktury władzy nadal sprawują niemal pełną kontrolę nad przestrzenią publiczną, dbając o jej rzekomą "neutralność" wypełnianą głównie treściami komercyjnymi lub innymi treściami postrzeganymi jako społecznie "niekontrowersyjne" (a kontrowersyjne okazało się już np. tegoroczne hasło manify, "Biskup nie jest Bogiem").

Na koniec jeszcze mała wycieczka w przeszłość.


Pochód pierwszomajowy w Ostrowcu Świętokrzyskim (prawdopodobnie lata 60.)

Jest coś, co mnie w tym zdjęciu zatrzymuje. (Czy nie takie jest zresztą powołanie fotografii – zatrzymać?) Zdjęcie zrobione z tłumu, przez uczestnika pochodu (a skoro tak, widz też może się poczuć jakoś wciągnięty w "pochód historii"). Przypadek to czy nie, w pochodzie widać wyłącznie mężczyzn i chłopców w różnym wieku, a w tle tłum gapiów (tutaj widać kobiety), niczym milczących obserwatorów Historii. Najbardziej rzucają się w oczy twarze zwrócone wprost do obiektywu -- chcąc nie chcąc odwzajemniamy ich spojrzenie. Mniejszy chłopiec dodatkowo zdaje się wskazywać na fotografa ręką: "Patrzcie, robią nam zdjęcie!" A może: "Patrzcie, patrzą na nas z przyszłości!" Uwagę zwraca jeszcze palma na balkonie budynku, jakby wzięta z zupełnie innej bajki.

Jest w tym zdjęciu jakiś dziwny surrealizm, bo choć pierwszomajowe okoliczności nadają zdjęciu dość określony kontekst historyczny, to nie widzimy dokładnie ani koloru flag, ani haseł na transparentach. Jest tu połączenie jednostkowości konkretnych twarzy (jakkolwiek zamazanych i anonimowych) i płynnego żywiołu historyczności. Bo jest ta fotka synekdochą Historii właśnie, a jednocześnie ukazuje jej, Historii, groteskowy surrealizm.

Chyba jeszcze bardziej surrealistyczna jest ta fotka z 1955 roku:



Co robią te postacie na drabinach? W jaką to świetlaną przyszłość próbują ulecieć? Przypadkiem, niemal z tej samej perspektywy, z tym samym Pałacem w tle (a może nie tym samym, bo jego symboliczne znaczenie tak bardzo się przecież zmieniło), pstryknąłem fotkę na Paradzie Równości w 2007 roku:


Jak bardzo surrealistyczne wyda się to zdjęcie za pół wieku? Nigdy przecież nie zdajemy sobie do końca sprawy, jaką rolę odgrywamy w tym dziwacznym spektaklu.
(t)