niedziela, 18 kwietnia 2010

Władza i śmierć

Nie ma nic bardziej politycznego niż śmierć.

Nie tylko w tym sensie, że każda władza, sprowadzona do najbardziej podstawowego poziomu, jest władzą nad życiem i śmiercią, które zresztą sama – dość arbitralnie – definiuje. To dlatego takie kwestie, jak kara śmierci, aborcja i, w coraz większym stopniu, eutanazja są i pozostaną w samym centrum współczesnej debaty politycznej.

Nie ma nic bardziej politycznego niż śmierć. Wiedzą to (nielegalni) terroryści i (legalni) apostołowie wojny, dla których śmierć jest głównym narzędziem uprawiania polityki. Wiedział to Ronald Reagan i jego poplecznicy, kiedy czekali z założonymi rękami, aż AIDS oczyści Amerykę z plugastwa homoseksualizmu.

W książce The Monstrous and the Dead Mark Neocleous przekonująco dowodzi, że główne nurty myśli i praktyki politycznej naszych czasów zasadzają się na stosunku żywych do umarłych. Co jesteśmy im winni? Jak są obecni w naszym reżimie politycznym? Co więcej, za myśleniem o umarłych zawsze czai się (zwykle nieuświadomiony) lęk, że być może nie są „tak całkiem umarli”, że mogą powrócić i zagrozić obecnemu porządkowi. (W pewnym horrorze klasy B amerykańscy weterani wojny w Wietnamie zaczynają wracać zza grobu, ponieważ chcą wziąć udział w wyborach i oddać głos za antywojennym kandydatem.) Idąc za tym tokiem rozumowania można wręcz powiedzieć, że nowoczesna polityczność ufundowana jest na lęku przed powrotem umarłych, przed figurą zombie.

Negowanie politycznego wymiaru śmierci i związanych z nią obrzędów, przerzucanie śmierci do „ponadpolitycznej” sfery metafizyki (tak łatwe, niemal automatyczne, w polskim kontekście) jest niebezpieczną fikcją, która w istocie służy interesom niektórych uczestników gry politycznej. Wymownym przykładem jest choćby z gruntu polityczna decyzja o miejscu pochówku Lecha Kaczyńskiego, podjęta przy jednoczesnym nawoływaniu o zgodę narodową, jedność i poszanowanie pamięci. Pojawienie się protestów uważam w tej sytuacji za zdrowy przejaw demokracji, wynikający między innymi ze świadomości cynizmu, z jaką władza wykorzystuje kryzys, śmierć czy żałobę po to, by uciszać oddolne głosy i sankcjonować decyzje w żaden sposób nie skonsultowane społecznie. Na tym, co rzekomo niepolityczne, można ugrać naprawdę pokaźny kapitał polityczny.

Pochówek Lecha Kaczyńskiego na Wawelu jest doskonałym przykładem budowania „narodowego konsensusu” poprzez uciszanie i/lub zagłuszanie głosów opozycji, budowanie nieznoszącego sprzeciwu mitu i sakralizację „bohaterów”.

Kiedy patrzę na oszałamiające rozmiary uroczystości pogrzebowych pary prezydenckiej, widzę przede wszystkim ogromny, chciałoby się rzec bezwstydny, spektakl władzy, w którym śmierć i stosunek do zmarłych odgrywają kluczową rolę. Widzę zawłaszczanie śmierci przez dyskursy państwowe, narodowe, militarne i kościelne w imię budowania „Symbolicznego Imperium”, za pomocą którego porządek władzy utwierdza i legitymizuje swoją hegemonię.

Polityka to zaprzeczenie jedności, to efekt różnicy i kontestacji. Większość osób, które zginęły w katastrofie samolotu, była politykami. Negowanie polityczności śmierci – zwłaszcza ich śmierci – jest w moim przekonaniu afrontem wobec ich pamięci. Nie ma nic bardziej politycznego niż śmierć.
(t)

niedziela, 11 kwietnia 2010

Żałoba nienarodowa

Jorge Luis Borges zauważył kiedyś przewrotnie, że nie widzi różnicy między Hiroszimą a ludzkim życiem: „W Hiroszimie cała tragedia przybrała ogromnie skondensowaną postać i dlatego tak rzuca się w oczy. Ale gdy człowiek zwyczajnie żyje, rośnie, zapada na jakąś chorobę i umiera, to też mamy do czynienia z Hiroszimą, tylko rozłożoną na lata.” Porusza nas indywidualny dramat, ale prawdziwą fascynację wzbudza w nas dopiero wielka skala, skondensowana tragedia, makabryczny spektakl unicestwienia. Widowiskowe katastrofy przypominają nam o naszej śmiertelności oraz o absurdalnej przypadkowości istnienia, ale przecież sekretnie cieszymy się, że my nadal żyjemy. Przypadkowo i tymczasowo.

Czym innym jest śmierć osób bliskich, znanych nam osobiście, a czym innym śmierć luminarzy, zwłaszcza pełniących najważniejsze funkcje państwowe. Intensywność, z jaką „zwykli” ludzie reagują na wczorajszą tragedię spontanicznym płaczem i autentycznym żalem świadczy o tym, jak głęboko utożsamiają się z ideą „Państwa” i „Narodu”, jak silne są quasi-rodzinne więzy produkowane przez dyskursy państwowe i narodowe. Nie dziwi też, że w tak patriarchalnym społeczeństwie śmierć Lecha Kaczyńskiego odbierana jest jako „osierocenie”, śmierć Ojca Narodu. Wiadomo: można być z (urzędowym) ojcem w konflikcie, można go nie lubić, ale kiedy umiera, trauma i tak jest nieunikniona.

Odruch szoku, żalu, współczucia wydaje się naturalny (chociaż bylibyśmy hipokrytami twierdząc, że śmierć każdej z ofiar wypadku przeżywamy dokładnie tak samo i równie głęboko). Ale ten odruch szybko zostaje przechwycony i zawłaszczony przez oficjalne dyskursy (propagowane i umacniane przez media), które zaczynają dyktować nam, w jaki sposób należy przeżywać żałobę i upamiętniać. Spontaniczna ekspresja żalu niepostrzeżenie zamienia się w zbiorową psychozę, zaczyna się jakieś nieprzyjemne, wzajemne „nakręcanie się”, nasila się presja Wspólnoty i jej rytuałów. Teraz wszyscy musimy płakać. Teraz wszyscy musimy się modlić. Teraz wszyscy musimy się zjednoczyć. A jeśli ktoś śmie nie płakać, natychmiast staje się odszczepieńcem. Złym Człowiekiem, po prostu.

Skala zbiorowej psychozy jest po wczorajszej katastrofie dużo mniejsza niż ta, której można było doświadczyć 5 lat temu, po śmierci Karola Wojtyły. (Nota bene grupa „Nie płakałam/-em po papieżu” na Facebooku liczy dziś – tylko, albo aż – 1234 członkiń i członków.) To zresztą nieporównywalne wydarzenia: śmierć schorowanego, umęczonego starca siłą rzeczy odbiera się inaczej, niż nagłą śmierć blisko 100 osób, w większości czynnych zawodowo i pełnych energii. Jednak retoryka, która oplata te dwa wydarzenia, wydaje się dość podobna: oto znowu stajemy się Narodem w chwili Wielkiej Próby. Oto znowu musi połączyć nas Jedność Serc. Zawsze tam, gdzie pojawia się Naród, natychmiast jak cień pojawia się męczeństwo. Pojawia się Los, Przeznaczenie, Klątwa („klątwa katyńska”). Zaczyna się budowanie pomników, kamienienie (a może kamieniowanie) pamięci.

W efekcie przekaz jest taki, że w „dobrych czasach” możemy się bawić w różne polityczne gierki, w jakieś mało ważne spory światopoglądowe, ale kiedy stajemy w obliczu Traumy i Kryzysu, szybciutko wracamy do sprawdzonych formułek. „W obliczu śmierci ważna jest tylko pamięć i modlitwa” – napisał pewien artysta-graficiarz na murze w moim mieście. Ale czemu modlitwa? Bo modlitwa to wiara, a Dobry Polak musi być wierzący? Bo teraz musimy szybciutko przytulić się do Wielkiej (katolickiej) Wspólnoty, która nas ukoi i pocieszy? A jak poczułyby się te osoby spośród ofiar katastrofy, które były niewierzące i nie życzyłyby sobie modlitwy? „Jak trwoga, to do Boga” – można by podsumować z ironią, posługując się kolejną utartą formułką.



Brakuje refleksji nad tym, jak pamiętać, jak upamiętniać, a nawet jak przeżywać żałobę, bo przecież sposobów jest wiele. Pamięć publiczna jest jedną z najbardziej zawłaszczanych sfer życia społecznego, jedną z najbardziej zrytualizowanych i zideologizowanych. Kiedy chcemy coś lub kogoś upamiętnić, powinniśmy od razu zadać sobie pytanie, czemu – jakiej idei, jakiej wizji – podporządkowujemy nasze upamiętnienie? W jakich kategoriach decydujemy się dane zdarzenie odczytywać i jak chcemy wpisać je w historię? W czyją historię? Jaki porządek symboliczny utrwalamy poprzez nasze upamiętnienie, a co jednocześnie skazujemy na zapomnienie? Nie ma "niewinnej" pamięci. Tymczasem polska szkoła upamiętniania jest zredukowana niemal wyłącznie do jednego wymiaru: do martyrologii.

Bowiem Naród żąda krwi. Żąda jednego głosu, jednej żałoby, jednego płaczu. To właśnie mobilizacja i konsolidacja idei Narodu (która w Polsce wydaje się nieodłączna od idei Kościoła) jest najbardziej odczuwalnym efektem podobnych kryzysów. Nie jest łatwo przeżywać traumę i żałobę, opierając się jednocześnie tej wielkiej, zbiorowej, narodowej presji. Rozumiem, że trauma wymaga żałoby, a ta wymaga gestu, manifestacji, zewnętrznej ekspresji; rozumiem potrzebę rytuału, symbolu, spektaklu. I bynajmniej nie jestem przeciwny zbiorowości czy wspólnotowości jako takiej. Ale są takie spektakle, takie wspólnoty, takie historie, w których po prostu nie chcę uczestniczyć.

A zatem ogłaszam samozwańczo tydzień żałoby nienarodowej. Bez konduktów pogrzebowych, kazań, akademii, pomników i muzeów. Najlepszym upamiętnieniem zmarłych jest taniec życia.
(t)

czwartek, 1 kwietnia 2010

Jesus he is bleeding

Dobre tradycje należy podtrzymywać. Z okazji ubiegłorocznych świąt pozwoliłem sobie zamieścić piosenkę The Tiger Lillies "Banging In the Nails". W tym roku -- w imię najlepiej pojętej tradycji -- kolejna piosenka tego punk-kabaretowego zespołu, również związana z tematyką wielkanocną. Życzę wszystkim głębokich wzruszeń i udanych świąt.




Bleeding

Jesus he is bleeding bleeding holy wine
All the thieves and vagabonds drink him in a line
Jesus he is screaming Jesus is alone
Then all the thieves and vagabonds are drunk and going home
Jesus asks his father hast thou forsaken me
The thieves and vagabonds say the drinks are all on me
Jesus he is bleeding holy wine waiting for his father to give him a sign
Jesus he is bleeding bleeding all the time
Jesus he is bleeding Jesus all the time

(t)