czwartek, 29 października 2009

Pochwała nonkonformizmu. Wokół "Podziemnego państwa kobiet" i nie tylko

Powiedzmy sobie szczerze: wszyscy jesteśmy tchórzami. I co gorsza, nie powinniśmy mieć tego sobie specjalnie za złe, bo tchórzostwo jest jednym z naturalnych mechanizmów samoobronnych. Podział na herosów moralnych i ludzi raz na zawsze splamionych (choćby ze względu na antenatów należących do politycznie niepoprawnych organizacji) możliwy jest tylko w głowach pisowskich moralistów (albo przynajmniej w ich oficjalnych deklaracjach).

Tchórzostwo, systemowo przybierające postać konformizmu, wymuszane jest na nas przez społeczeństwo, które także kieruje się swego rodzaju instynktem samozachowawczym i broni swojego obecnego kształtu. Nic w tym dziwnego ani odkrywczego. Jednak społeczeństwo polskie – w porównaniu do wielu zachodnich społeczeństw liberalnych, na które tak bardzo lubimy się oglądać – wywiera nadzwyczaj silną presję na jednostkę, czy to zastraszając, ośmieszając, czy też grożąc wykluczeniem albo życiem w nędzy. Rządy koalicji PiS-Samoobrona-LPR dodatkowo nasiliły tę atmosferę zastraszenia, choć największą regulacyjną i normatywizującą rolę od lat odgrywa, oczywiście, kościół katolicki (biernie lub czynnie wspierany przez tzw. "elity polityczne").

Po krakowskim pokazie filmu "Podziemnie państwo kobiet" Sławka Walczewska słusznie, jak sądzę, wytknęła filmowi podtrzymywanie atmosfery zastraszenia i przeciwstawiła jej etos człowieka wewnętrznie wolnego, odważnego nonkonformisty, który potrafi wyjść poza schemat "ofiary" i wbrew presji społecznej realizuje własną wizję wolności. Sławka Walczewska nawiązała też do magicznego początku lat 90., który ja również zapamiętałem jako moment zachłyśnięcia się wolnością. Był to moment "rozchwiania systemu", wielkiego kryzysu ustrojowego, w którym horyzont "możliwego" wydawał się nieskończenie szeroki, bo wreszcie "lud" odzyskał wolność, a więc wszystko było wolno. Jak wiemy, większość oddolnych ruchów społecznych została szybko spacyfikowana i poddana kontroli przez neoliberalnie rozumiany "wolny rynek" z jednej strony i obyczajowy konserwatyzm kościoła katolickiego z drugiej. Miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle.

W tych nieco nostalgicznych odwołaniach do początku okresu transformacji przebija się jeszcze czasem etos solidarnościowy. Bo kiedy powiada się, że na początku lat 90. "byliśmy wolnymi ludźmi", to jest w tym mniej czy bardziej świadome nawiązanie do takich postaci, jak Jacek Kuroń czy ksiądz Popiełuszko ("wolność jest w nas"). W kontekście takich ruchów wolnościowych, jak feminizm czy ruch LGBTIQ, jeszcze większe symboliczne znaczenie "dla sprawy" ma, w moim najgłębszym przekonaniu, postać Ewy Hołuszko, ale o tym pisałem już gdzie indziej.

Wróćmy na moment do "Podziemnego państwa kobiet". Jak zauważono w dyskusji po krakowskiej projekcji filmu, bohaterki filmu posługują się językiem w dużej mierze zmonopolizowanym przez dyskurs katolicko-konserwatywny. Ale przecież bohaterki opowiadają to, co czują, najszczerzej jak potrafią; wypowiadają swoją prawdę (która – jak już zauważył Michel Foucault – jest zawsze efektem pewnego dyskursu, pewnej konfiguracji wiedzy-władzy). Taki język jest im dany, często nie znają alternatywnych języków lub się ich wstydzą. Warto przy tym zauważyć, że język, jakim operujemy, przekłada się na naszą prywatną, wręcz intymną sferę uczuć. Z kolei odczucia często przekładają się na odruchy cielesne (ściska nas w żołądku, wstrząsa nami szloch itp.) Splot tego, co kulturowe, psychiczne i cielesne to jeden z najciekawszych obszarów refleksji współczesnej humanistyki, zwłaszcza tej ukierunkowanej "dżenderowo". A zatem prowolnościowe batalie to w dużej mierze batalie o prawo do definiowania "prawdy" i o dostępność języków, które pozwalają nam te definicje wypracowywać.

Napisałem wcześniej, że konformizm to mechanizm obronny. Ale nadmiar konformizmu jest równie groźny, co bezwzględna bezkompromisowość, bo w pewnym momencie może grozić całkowitym zatraceniem naszej podmiotowej autonomii, naszego prawa do samostanowienia. Myślę, że w pewnym sensie ruchy wolnościowe cierpią w Polsce na deficyt odwagi. Oczywiście widzę dookoła mnóstwo odważnych, aktywnych osób, fantastycznych liderek i liderów, ale ich odwaga i aktywność – wskutek "oporu materii społecznej" – dość słabo przekłada się na "zwykłych ludzi", którzy (choć prywatnie często bardzo krytyczni względem wielu aspektów życia społeczno-politycznego w Polsce) jakoś nie dostrzegają potrzeby przybierania odważniejszych, prospołecznych postaw we własnym życiu.

Tu chyba tkwi zagadka nieustającej popularności PO w sondażach: przeciętny Polak i przeciętna Polka kultywuje światopoglądowy konformizm i zgodnie z neoliberalną filozofią życiową skupia się na dwóch maksymalnie sprywatyzowanych sferach: na ekonomii (praca/pieniądze) i na (nuklearnej) rodzinie. Tymczasem dążenie do zmiany zastanego porządku często rozumiane jest w dominujących dyskursach jako niedojrzałość i naiwność. "Z tego się wyrasta", pragmatyka życia codziennego skłoni cię w końcu do zainwestowania czasu i energii w zdroworozsądkowe dążenie do prywatnego dobrobytu. A jeśli tego nie zrobisz – toś naiwniak i "luzer".

Zgodnie z klasycznym feministycznym hasłem, wierzę w to, że prywatne przekłada się na publiczne. Podwyższanie poziomu odwagi cywilnej w codziennym życiu prędzej czy później musi przełożyć się na jakościową zmianę w przestrzeni społeczno-politycznej. W moim życiu prywatnym przełomowym momentem (i okresem największego "pałeru") był moment, w którym zdałem sobie w ogóle sprawę ze stanu zastraszenia, może nawet zaszczucia, w jakim dotąd żyłem. "Porażony" tą świadomością, poczułem się jednocześnie niemiłosiernie tym strachem znużony. Radzenie sobie ze strachem (który w pewnym momencie staje się wręcz strukturalną częścią nas) pochłania ogromne pokłady energii, którą przecież można spożytkować inaczej, pozytywnie. Jedno z pustych haseł wyborczych PO brzmiało: "uwolnić energię Polaków". Jestem jak najbardziej za, ale będzie to możliwe jedynie pod warunkiem wyzwolenia się ze wszechogarniającej atmosfery zastraszenia i pobudzenia oddolnej, obywatelskiej, prospołecznej aktywności Polek i Polaków. (W wydaniu PO "aktywność obywatelska" zredukowana jest wyłącznie do "przedsiębiorczości").

Jedna ze współreżyserek "Podziemnego państwa kobiet" wspomniała w dyskusji o pesymizmie, jaki wyzierał z jej rozmów z polskimi działaczkami feministycznymi ("teraz to nie ma najmniejszych szans na zmianę ustawy aborcyjnej"). Ogarnął nas jakiś fatalizm, jakieś poczucie bezsilności wobec tego, co jawi nam się jako "nieuchronne" albo "niemożliwe do ruszenia". I to jest chyba najgorszy skutek zawłaszczenia przestrzeni publicznej przez dyskursy neokonserwatywne i neoliberalne: ta mentalna kastracja, która zawęża nasze horyzonty myślowe, ogranicza naszą wiarę w możliwość realnej zmiany.

A ja muszę wyznać, choć to pachnie obciachem, że wierzę w cuda. (Czyżby komuś znowu przypomniał się slogan wyborczy?). Moja niewiara już niejednokrotnie zupełnie się skompromitowała. W 1989 roku nie wierzyłem, że ówczesny aparat władzy zgodzi się podzielić władzą z opozycją. Jeszcze kilka lat temu nie wierzyłem, że Ameryka jest gotowa wybrać czarnego prezydenta. Są też inne przykłady, np. tzw. Spokojna Rewolucja w latach 1960-1966, kiedy to Quebec z prowincji całkowicie zdominowanej przez kościół katolicki i konserwatyzm polityczno-obyczajowy stał się jedną z najbardziej postępowych, liberalnych prowincji tego kraju.

Doprowadzić do zmiany nie jest łatwo. Niełatwo pokonać inercję i skłonić ludzi do porzucenia wygodnego konformizmu. Niełatwo pokonać "niewidzialną rękę rynku" z jednej strony i duchowy zamordyzm z drugiej. Ale przecież jest to możliwe i akurat w kraju, który zapoczątkował ogromne zmiany ustrojowe w tzw. bloku wschodnim, nie mamy moralnego prawa w to wątpić. Warto przypomnieć sobie, że pomiędzy 1981 a 1989 upłynęło zaledwie 8 lat; a przecież jeszcze w pierwszej połowie lat 80. dominowała w kraju atmosfera totalnej, wszechogarniającej beznadziei. A potem nastąpiło zmęczenie strachem i bezsilnością.

Taki, między innymi, efekt może mieć (zamierzenie lub nie) film "Podziemne państwo kobiet": może nam uświadomić, że nie mamy już siły żyć dłużej w atmosferze strachu. Zresztą dostrzegam więcej symptomów tego "przebudzenia": czy jeszcze kilka lat temu do pomyślenia byłby marsz ateistów w papieskim mieście Krakowie? Nie mam wątpliwości, że gromadzi się właśnie jakaś społeczna masa krytyczna, która doprowadzi do mniejszej lub większej "rewolucji" polityczno-obyczajowej w Polsce. Trzeba zastany system nieustannie kontestować, doprowadzić do jego ponownego rozchwiania i do nowego otwarcia. (W jakimś sensie próbował tego dokonać Jarosław Kaczyński, choć jego "rewolucja" była symulowaną, w dużej mierze retoryczną rewolucją neokonserwatyzmu przeciwko porządkowi neoliberalnemu.)

Porzućmy zatem zmurszałą Platformę Oportunizmu i twórzmy solidarnie naszą silną, obywatelską Platformę Oporu!
(t)

wtorek, 6 października 2009

Galerianki i lesbijski fantazmat

Galerianki to kolejny film, który potwierdza moje przekonanie, że od kilkunastu lat najciekawsze (i w jakimś sensie "najprawdziwsze") filmy robią w Polsce kobiety. Jest to film o ogromnej wrażliwości genderowej, pełen celnych obserwacji społecznych, w dodatku świetnie zrobiony. Mocne wrażenie robią np. zbliżenia reklam (w tym seksistowskiej reklamy z napisem PROMOCJA na sylwetce kobiety stojącej w erotycznej pozie) jako sugestywna metafora utowarowienia (młodych i bardzo młodych) kobiet w świecie rozbuchanego, patriarchalnego kapitalizmu. Ale w tym niewielkim poście chciałbym skomentować pokrótce tylko jeden wątek, który zapewne zwróci uwagę odmieńczego widza.

Chodzi mianowicie o wątek "lesbijskiej (separatystycznej) utopii", idea której zdaje się krążyć nad filmem jak, nie przymierzając, widmo komunizmu nad Europą. Najwymowniejsza jest scena, w której Milena, wracając nocnym autobusem z imprezy, roztacza przed Alicją wizję wspólnego mieszkania i uniezależnienia się od mężczyzn. Jest to moment pełen ciepła i chwilowej radości na samą myśl o możliwości "świata bez mężczyzn". Ale widz wie, że ta wizja jest z góry skazana na niepowodzenie, że pozostanie jedynie chwilowym fantazmatem. Parafrazując Hermana Melville'a, być może dziewczyny mogłyby się nawet pokochać, gdyby nie "los i (społeczny) zakaz".

Czy pomimo smutnego wątku samobójstwa Michała można uznać, że film kończy się optymistycznie? Alicja zrywa ze "złą" Mileną (bo to zła kobieta była?) i zmywa z twarzy makijaż. Symbolicznie jakby na powrót staje się "dobrą dziewczyną", odrzuca destrukcyjny wpływ przyjaciółki, a jej hierarchia wartości powraca do normy. A przecież za to ceniłem przez cały film postać Alicji: za empatię, która pozwoliła jej dostrzec w Milenie, pomimo dzielących je różnic, postać w jakimś sensie "tragiczną" i godną miłości, a nie tylko głupią, żałosną i złą dziewuchę.

Dla mnie "gorzkość" tego zakończenia wynika nie tyle z samobójstwa chłopaka, ile właśnie z faktu odrzucenia i poniżenia Mileny. W agresji Alicji, która oczywiście znajduje w fabule bardziej racjonalne wytłumaczenie, wyczuwam gwałtowność, z jaką heteronormatywny porządek, żeby przetrwać, musi dokonać rytualnego upodlenia "odmieńca", choćby nawet jego obecność była jedynie obecnością "widmową", jakąś odległą i niespełnioną możliwością zaistnienia (we mnie samym albo w kimś innym). Czy upokarzając dotychczasową przyjaciółkę Alicja nie znajduje sobie po prostu dogodnego kozła ofiarnego? Przecież sama nie jest bez winy. W każdym razie ostatecznie pogrąża jakąkolwiek myśl o separatystycznej lesbijskiej utopii.

(Samobójstwo Michała można wręcz odczytywać jako swego rodzaju fabularny szantaż, jakiego heteronorma dokonuje na widzu: widzisz, do jakiej tragedii prowadzi igranie z separatystyczną wizją odrzucenia mężczyzn?)

I w ten sposób, po raz kolejny, kryzys heteroseksualnego romansu zabija odmieńczy fantazmat.
(t)