Powtórzę za poprzednim wpisem: w moim przekonaniu PO jest w chwili obecnej największym zagrożeniem dla porządku demokratycznego w Polsce. To typowa partia władzy, partia oportunizmu i "pragmatyzmu", który działa na korzyść pewnych grup społecznych, zupełnie pomijając inne. Jako taka, Platforma buduje swoją pozycję na indukowaniu silnego poczucia, że nie ma względem niej żadnej realnej / rozsądnej alternatywy, że wszystko inne to margines, ekstremum, potencjalne zagrożenie. Za najwyższą cnotę partia ta uważa "umiarkowanie", które oznacza w praktyce unikanie społecznie "kontrowersyjnych" tematów, trzymanie się "wypracowanych kompromisów" (np. w sprawie aborcji), uznanie porządku neoliberalnego za jedyny możliwy i naturalny, czy wreszcie zawężanie sporu politycznego głównie do kwestii "technicznych" (wskaźniki ekonomiczne, efektywność itp.) Skutkiem takiej strategii jest rzekoma neutralność ideologiczna PO, oparcie się na "zdrowym rozsądku", "wiedzy eksperckiej" i "wypróbowanych rozwiązaniach". Wszystko to wytwarza silne pole grawitacyjne, które przyciąga do PO ludzi z bardzo różnych bajek politycznych (Hübner i Gowin, Zalewski i Cimoszewicz, Belka i Palikot). Zapraszanie do współpracy ludzi z różnych opcji doskonale legitymizuje hegemoniczną, patriarchalną, "ponadideologiczną" pozycję PO. Partia ta obiecuje stabilność pewnego układu władzy, a jej naturalnym odruchem jest dążenie do monopolu. "Zgoda buduje" – ale warunki tej zgody ustalamy MY.
W moim odczuciu, dla PiSu władza to idea, dla PO – "nieideologiczne" administrowanie. PiS dąży do zmiany rzeczywistości społecznej, PO – do utwierdzenia istniejącego ładu, z całym jego systemem uprzywilejowania. Z perspektywy PO, "ekstremalny" PiS jest, paradoksalnie, groźny z tych samych powodów, co "ekstremalne" feministki albo środowisko LGBT. W pewnym sensie jest to spór o granice dopuszczalności różnicy: hegemonia typu peowskiego dopuszcza "umiarkowany pluralizm (w granicach prawa)", podczas gdy Kaczyński postrzega demokrację szerzej, jako możliwość kontestowania samej definicji demokracji i jej obecnego kształtu. W tym sensie (rzekłbym: strukturalnym czy "metapolitycznym") bliżej mi, przyznaję, do Kaczyńskiego: idea "głębokiej demokracji" musi dopuszczać możliwość kontestowania istniejącego "ładu demokratycznego" jako całości, a nie tylko poszczególnych, wyspecjalizowanych obszarów życia społecznego. Zdaję sobie doskonale sprawę, że może to prowadzić do różnych groźnych zjawisk (zawsze trzeba wypatrywać z oddali widma faszyzmu!), ale bez podjęcia tego ryzyka demokracja staje się biuro- i technokratyczną maszyną.
Zdziwił mnie nieco (zwłaszcza swoim dramatycznym, niemal rejtanowskim tonem) "apel piątki" o oddanie głosu ("z niesmakiem") na Komorowskiego. Nie chcę wdawać się tutaj w dłuższą polemikę; warto przeczytać dyskusję pod tekstem oraz ripostę opublikowaną na Lewica.pl. Tym, co mnie w "apelu piątki" uderza, jest dające się wyczuć i wyczytać założenie, że zło Jarosława Kaczyńskiego jest aksjomatyczne, manichejskie, transcendentne; PO nie jest doskonała, popełnia błędy, ale możliwa jest z nią racjonalna debata. Innymi słowy: z Komorowskim demokratycznie różnimy się poglądami, ale Kaczyński to zupełnie inna kategoria: to Antychryst demokracji. Powiadają autorki i autorzy apelu:
Różnica między dwoma panami K. to różnica między demokratycznym państwem, w którym rządzą ludzie o poglądach innych niż nasze, a państwem, którego demokratyczne podstawy są systematycznie podkopywane przez Prezydenta.
Ciekawe, że w tym kluczowym zdaniu, które ma oddawać radykalną różnicę między kandydatami, ich nazwiska zostały zredukowane do jednobrzmiącego inicjału. Co gorsza, zabieg ten powoduje niezamierzoną, acz niepokojącą dwuznaczność: czy możemy być pewni, który z panów K. będzie bronił demokratycznego państwa, a który będzie je podkopywał? Cały apel świadczy, jak sądzę, o niemal ślepej "kaczofobicznej" panice oraz niedostatecznym rozpoznaniu zagrożenia, jakie wiąże się z ewentualną prezydenturą sympatycznego Bronka.
A tymczasem Kluzik-Rostkowska jako premiera (pojawiły się takie spekulacje) byłaby mi dużo bliższa niż Donald Tusk. Na ironię zakrawa również fakt, że po zapoznaniu się z projektem ustawy o równym traktowaniu przygotowanym przez minister Radziszewską polskie organizacje pozarządowe chcą powrotu do projektu przygotowanego za rządów Kaczyńskiego i Giertycha. Telewizyjne debaty nie są dla mnie miarodajne, ale w dzisiejszej, drugiej debacie ciekawszą wizję państwa przedstawił Jarosław Kaczyński – choć oczywiście pozostaje jeszcze kwestia jego (wątpliwej) wiarygodności.
Powtórzę: nie agituję za Kaczyńskim, ale też nie mam wątpliwości, że "zgoda" w wydaniu PO rujnuje ("podkopuje podstawy demokratycznego państwa") – chociaż w bardzo subtelny i wyrafinowany sposób. Owe "podstawy" nie są zresztą neutralne i usadowione bezpiecznie poza sferą interpretacji; każda prezydentura jest jakąś interpretacją podstawowych zasad (danej) demokracji, a one nie istnieją – nie mogą istnieć – całkowicie niezależnie od konkretnej praktyki władzy. Czy niezgoda w wykonaniu Kaczyńskiego potrafiłaby, w dalszej perspektywie, coś zbudować – jakiś bardziej inkluzywny model demokracji (nawet wbrew intencjom samego Kaczyńskiego) – tego nie wiem. W każdym razie jestem głęboko przekonany, że niezgoda jest koniecznym warunkiem każdego demokratycznego porządku.
(t)