środa, 30 czerwca 2010

Zgoda rujnuje, niezgoda buduje

Jestem już znużony bieżącą tematyką okołowyborczą, ale zdobędę się jeszcze na ten ostatni, krótki wpis.

Powtórzę za poprzednim wpisem: w moim przekonaniu PO jest w chwili obecnej największym zagrożeniem dla porządku demokratycznego w Polsce. To typowa partia władzy, partia oportunizmu i "pragmatyzmu", który działa na korzyść pewnych grup społecznych, zupełnie pomijając inne. Jako taka, Platforma buduje swoją pozycję na indukowaniu silnego poczucia, że nie ma względem niej żadnej realnej / rozsądnej alternatywy, że wszystko inne to margines, ekstremum, potencjalne zagrożenie. Za najwyższą cnotę partia ta uważa "umiarkowanie", które oznacza w praktyce unikanie społecznie "kontrowersyjnych" tematów, trzymanie się "wypracowanych kompromisów" (np. w sprawie aborcji), uznanie porządku neoliberalnego za jedyny możliwy i naturalny, czy wreszcie zawężanie sporu politycznego głównie do kwestii "technicznych" (wskaźniki ekonomiczne, efektywność itp.) Skutkiem takiej strategii jest rzekoma neutralność ideologiczna PO, oparcie się na "zdrowym rozsądku", "wiedzy eksperckiej" i "wypróbowanych rozwiązaniach". Wszystko to wytwarza silne pole grawitacyjne, które przyciąga do PO ludzi z bardzo różnych bajek politycznych (Hübner i Gowin, Zalewski i Cimoszewicz, Belka i Palikot). Zapraszanie do współpracy ludzi z różnych opcji doskonale legitymizuje hegemoniczną, patriarchalną, "ponadideologiczną" pozycję PO. Partia ta obiecuje stabilność pewnego układu władzy, a jej naturalnym odruchem jest dążenie do monopolu. "Zgoda buduje" – ale warunki tej zgody ustalamy MY.

W moim odczuciu, dla PiSu władza to idea, dla PO – "nieideologiczne" administrowanie. PiS dąży do zmiany rzeczywistości społecznej, PO – do utwierdzenia istniejącego ładu, z całym jego systemem uprzywilejowania. Z perspektywy PO, "ekstremalny" PiS jest, paradoksalnie, groźny z tych samych powodów, co "ekstremalne" feministki albo środowisko LGBT. W pewnym sensie jest to spór o granice dopuszczalności różnicy: hegemonia typu peowskiego dopuszcza "umiarkowany pluralizm (w granicach prawa)", podczas gdy Kaczyński postrzega demokrację szerzej, jako możliwość kontestowania samej definicji demokracji i jej obecnego kształtu. W tym sensie (rzekłbym: strukturalnym czy "metapolitycznym") bliżej mi, przyznaję, do Kaczyńskiego: idea "głębokiej demokracji" musi dopuszczać możliwość kontestowania istniejącego "ładu demokratycznego" jako całości, a nie tylko poszczególnych, wyspecjalizowanych obszarów życia społecznego. Zdaję sobie doskonale sprawę, że może to prowadzić do różnych groźnych zjawisk (zawsze trzeba wypatrywać z oddali widma faszyzmu!), ale bez podjęcia tego ryzyka demokracja staje się biuro- i technokratyczną maszyną.

Zdziwił mnie nieco (zwłaszcza swoim dramatycznym, niemal rejtanowskim tonem) "apel piątki" o oddanie głosu ("z niesmakiem") na Komorowskiego. Nie chcę wdawać się tutaj w dłuższą polemikę; warto przeczytać dyskusję pod tekstem oraz ripostę opublikowaną na Lewica.pl. Tym, co mnie w "apelu piątki" uderza, jest dające się wyczuć i wyczytać założenie, że zło Jarosława Kaczyńskiego jest aksjomatyczne, manichejskie, transcendentne; PO nie jest doskonała, popełnia błędy, ale możliwa jest z nią racjonalna debata. Innymi słowy: z Komorowskim demokratycznie różnimy się poglądami, ale Kaczyński to zupełnie inna kategoria: to Antychryst demokracji. Powiadają autorki i autorzy apelu:
Różnica między dwoma panami K. to różnica między demokratycznym państwem, w którym rządzą ludzie o poglądach innych niż nasze, a państwem, którego demokratyczne podstawy są systematycznie podkopywane przez Prezydenta.

Ciekawe, że w tym kluczowym zdaniu, które ma oddawać radykalną różnicę między kandydatami, ich nazwiska zostały zredukowane do jednobrzmiącego inicjału. Co gorsza, zabieg ten powoduje niezamierzoną, acz niepokojącą dwuznaczność: czy możemy być pewni, który z panów K. będzie bronił demokratycznego państwa, a który będzie je podkopywał? Cały apel świadczy, jak sądzę, o niemal ślepej "kaczofobicznej" panice oraz niedostatecznym rozpoznaniu zagrożenia, jakie wiąże się z ewentualną prezydenturą sympatycznego Bronka.

A tymczasem Kluzik-Rostkowska jako premiera (pojawiły się takie spekulacje) byłaby mi dużo bliższa niż Donald Tusk. Na ironię zakrawa również fakt, że po zapoznaniu się z projektem ustawy o równym traktowaniu przygotowanym przez minister Radziszewską polskie organizacje pozarządowe chcą powrotu do projektu przygotowanego za rządów Kaczyńskiego i Giertycha. Telewizyjne debaty nie są dla mnie miarodajne, ale w dzisiejszej, drugiej debacie ciekawszą wizję państwa przedstawił Jarosław Kaczyński – choć oczywiście pozostaje jeszcze kwestia jego (wątpliwej) wiarygodności.

Powtórzę: nie agituję za Kaczyńskim, ale też nie mam wątpliwości, że "zgoda" w wydaniu PO rujnuje ("podkopuje podstawy demokratycznego państwa") – chociaż w bardzo subtelny i wyrafinowany sposób. Owe "podstawy" nie są zresztą neutralne i usadowione bezpiecznie poza sferą interpretacji; każda prezydentura jest jakąś interpretacją podstawowych zasad (danej) demokracji, a one nie istnieją – nie mogą istnieć – całkowicie niezależnie od konkretnej praktyki władzy. Czy niezgoda w wykonaniu Kaczyńskiego potrafiłaby, w dalszej perspektywie, coś zbudować – jakiś bardziej inkluzywny model demokracji (nawet wbrew intencjom samego Kaczyńskiego) – tego nie wiem. W każdym razie jestem głęboko przekonany, że niezgoda jest koniecznym warunkiem każdego demokratycznego porządku.
(t)

czwartek, 24 czerwca 2010

Bezgłos

Lily (której komentarze niezmiernie wzbogacają blog i poszerzają grono jego czytelników – o czym można się przekonać np. wrzucając do gugla paradontoza krzywienie sie zebow) prowokuje mnie do wypowiedzi na temat wyborów.

Jeśli kogoś to interesuje, jeśli komuś potrzebne są moje światłe wskazówki, to proszę bardzo: w drugiej turze z pełnym przekonaniem oddam głos nieważny. Nawet jeśli tym samym miałbym (w jednej kilkumilionowej) ułatwić zwycięstwo Jarosławowi Kaczyńskiemu.

Nie boję się Kaczyńskiego, tak jak nie bałem się Giertycha – chociaż rozumiem tych wszystkich, którzy ulegali i w dalszym ciągu ulegają atmosferze strachu. Strach to jedna z najskuteczniejszych, najpotężniejszych broni w polityce, nic więc dziwnego, że posługują się nią obydwaj kandydaci i ich obozy polityczne.

W sytuacji peowskiego monopolu władzy groźniejszy dla demokracji wydaje mi się Bronisław Komorowski. To prawda, Jarosław Kaczyński prowadzi bardzo wykluczającą politykę (choć w innym sensie być może bardziej egalitarną niż jego kontrkandydat). Ale Komorowski wyklucza na bardziej subtelnym i elementarnym poziomie. Ubrany w aurę swojskości i zdrowego rozsądku (choć przecież nie bez Jakże Bohaterskiej Przeszłości), układa żenujące wierszyki o "szanownych paniach" i odmawia politycznego znaczenia kwestiom szeroko rozumianej sprawiedliwości społecznej. Wystarczy uśmieszek pod sarmackim wąsem, głupawy żart, mrugnięcie okiem: przecież od spraw równouprawnienia czy działań antydyskryminacyjnych ważniejsze jest to, żeby pan marszałek dostał kolację. Komorowski wyklucza z pola widzialności politycznej ogromny obszar życia społecznego. Dla środowiska PiS-u żądania środowisk LGBT stanowią realny problem polityczny, a więc chcąc nie chcąc legitymizują go właśnie jako problem polityczny. Pan marszałek ułoży kolejny wierszyk.

Innymi słowy, prawdziwy polityczny spór jest w większym stopniu możliwy z Jaro- niż z Bronisławem. To ciekawe, że nawet ludzie przywiązani do agonistycznej koncepcji demokracji w chwili "trwogi" szybciutko biegną pod opiekuńcze skrzydła liberalizmu. Możemy sobie pokontestować, ale i tak w ostatecznym rozrachunku liberalny model polityczności objawi się nam jako bardziej naturalny i bezpieczniejszy niż jakaś "oszołomska" alternatywa. (Zresztą słabością modelu agonistycznego jest przywiązanie do idei jakiegoś podstawowego, minimalnego konsensusu politycznego, co osłabia "wywrotową" siłę tych działań, które starają się zredefiniować samą polityczność.)

Jarosław Kaczyński nie jest swojakiem. Ze względów oczywistych nie obnosi się ze swoją "ukochaną żoną" i swoimi "cudownymi dziećmi", tak jak Napieralski czy Komorowski (został mu tylko dąb Bartek). Zastanówmy się przez chwilę: nawet jeśli Kaczyński stawia na ultranormatywną wspólnotowość typu tradycyjno-katolickiego, to on sam uczestniczy w niej raczej na prawach wyjątku niż reguły. Toż to oszołom, odmieniec, kosmita, podczas gdy Komorowski to po prostu "swój chłop". Już dwa lata temu ostrzegałem przed polityką normalności, stawiając przekorną tezę, że Jarosław jest "sprzymierzeńcem odmieńców, choć z pewnością […] zdeklarowanym wrogiem gejów i lesbijek. Nie chodzi już nawet o to, że jest w polskiej przestrzeni publicznej postacią dość «queerową» (stary kawaler żyjący z matką i kotem, niegdyś «wyoutowany» żartobliwie przez prezydenta Wałęsę […]). Przynajmniej w sferze kulturowo-symbolicznej, Kaczyński zakwestionował zastany porządek, pewną «normę» życia publicznego, opartą w dużej mierze na liberalnym czy neoliberalnym konsensusie".

Nie, nie chcę Kaczyńskiego romantyzować, nie widzę go w żadnym sensie jako zbawcy, ale trudno odmówić mu pewnego kontestatorskiego uroku (o czym już kiedyś pisałem). Nie cierpię na zanik pamięci, wiem jakim był premierem (przynajmniej na tyle, na ile mogę to wiedzieć za pośrednictwem mediów). Ale właśnie jako premier był dużo groźniejszy niż jako ewentualny (konstytucyjnie stosunkowo słaby) prezydent. Zresztą czasy się zmieniają: prawdopodobnie za kilka lat brytyjscy konserwatyści "ucywilizują" PiS i wcale się nie zdziwię, jeśli to przyszła koalicja PiS-SLD zalegalizuje związki jednopłciowe (w taki sposób, żeby w jak najmniejszym stopniu zagrażało to istniejącemu porządkowi społeczno-ekonomicznemu i konserwatywnym wartościom, a wręcz tak, żeby ów porządek wzmocnić i po raz kolejny uprawomocnić).

Nie, nie dałem się Kaczyńskiemu uwieść. To nie jest bohater mojej bajki i na pewno nie oddam na niego głosu, bo zawartość jego politycznej wizji jest mi głęboko obca. Nie chcę legitymizować żadnej z dwóch wersji "normalności", jakie forsują kandydaci. Tu nie ma "mniejszego zła", każde jest większe (choć każde inne). Cieszyłbym się, gdyby co najmniej kilka lub kilkanaście procent wyborców oddało nieważny głos. Taki rodzaj politycznego bojkotu byłby o wiele bardziej wymowny niż całkowita rezygnacja z głosowania, choć i ta ostatnia opcja jest godna rozważenia i nie musi wcale świadczyć o ucieczce przed odpowiedzialnością.
(t)

sobota, 12 czerwca 2010

Queer a "znikająca lesbijka"

[Fragmencik niewiele dłuższego komentarza opublikowanego w najnowszym numerze InterAliów - zapraszam.]

Zostawiając na boku dyskusję o przydatności lub zbędności kategorii tożsamościowych, uważam, że kategoria "lesbijki" jest niezwykle cenna jako narzędzie heurystyczne. W każdej praktyce społecznej (a więc także w praktykach naukowych) zaznacza się tendencja do (w ogromnej mierze zautomatyzowanego) odtwarzania się pewnych hierarchii, pewnych widzialności, pewnych struktur uprzywilejowania. Zwłaszcza wszelkie formy instytucjonalizacji zdają się wymuszać powielanie skostniałych tożsamości, relacji, struktur władzy.

Z całą pewnością teoria queer uległa z czasem instytucjonalizacji, stała się mniej lub bardziej szanowaną "dyscypliną wiedzy", a tym samym nabrała cech kulturowego kapitału, do którego nie wszystkie podmioty, w imieniu których zdaje się przemawiać, mają równy dostęp. Instytucjonalizacji tej, jak sądzę, nieuchronnie towarzyszy wspomniane wyżej odtwarzanie się "odziedziczonych" hierarchii społecznych. Bez (heurystycznie, a nie ontologicznie rozumianej) "lesbijki" nie mamy języka, którym możemy mówić o mechanizmach wykluczania i wymazywania - bo skoro wszyscy jesteśmy "queer", to nikt nie może narzekać na "wtórną dyskryminację". A tymczasem męski przywilej potrafi odtwarzać się na wiele różnych, bardzo subtelnych sposobów, co w konsekwencji może prowadzić do "przewagi perspektywy gejowskiej w studiach queer" i do efektu "znikającej lesbijki".
(t)

czwartek, 3 czerwca 2010

W odpowiedzi Krystianowi Legierskiemu

[Komentarz do sprostowania, które ukazało się tutaj.]

Parafrazując: przykro mi, że pan Krystian Legierski niewiele zrozumiał z tego, o czym pisałem w tekście "Mission (im)possible": o związkach, wykluczeniach i poszerzaniu wolności".

Zacznę od tego, że byłem jak najdalszy od personalnego ataku na osobę pana Legierskiego i starałem się jak najściślej trzymać meritum, czyli wykluczającej logiki, którą często – świadomie lub nie – posługują się w swoich wypowiedziach i działaniach osoby publiczne, w tym również aktywiści LGBT. Spotkanie było tylko pretekstem do szerszej refleksji; nie interesują mnie personalne spory z ludźmi, interesują mnie spory o idee i towarzyszące im praktyki (albo: spory o praktyki i towarzyszące im idee). Z tych właśnie powodów uznałem, choć nie bez wahania, że nazwisko prelegenta nie było w tym wypadku istotną informacją. (Nie poprosiła o to również doświadczona redakcja Homiki.pl, uznając widocznie, że tekst nie zawiera jakichś niezdrowych insynuacji szkalujących konkretną osobę). Zresztą, jeśli ktoś nie zauważył, pod adresem aktywistów LGBT, w tym także pana Legierskiego, padają w tekście również słowa pochwały.

Dodam, że przed publikacją konsultowałem się z kilkoma uczestniczkami i uczestnikami spotkania, żeby upewnić się, że opisywane sytuacje i wypowiedzi nie są w jakiś sposób zafałszowane lub zniekształcone w moim przekazie. Dokonuję, oczywiście, pewnej interpretacji postawy etycznej pana Legierskiego, który jednak – jako osoba publiczna i czynny polityk – musi liczyć się z tym, że jego postawa podlega ocenie, że jest "rozliczany". Jak każdy, pan Legierski ma prawo wyrazić się niezręcznie lub nieprecyzyjnie, ale przecież zawsze ma prawo do sprostowania, z którego właśnie zdecydował się skorzystać.

Nie chcę wchodzić w językoznawcze rozważania, co kwalifikuje się jako porównanie, a co nie; w tekście napisałem zresztą, że w odpowiedzi na wzmiankę o związkach poliamorycznych prelegent "przywołał przykład związku z kozą". Inteligencji czytelniczek i czytelników pozostawiam osąd, czy w sprostowaniu także nie pojawia się – niewyrażone wprost – porównanie związków poliamorycznych do przysłowiowego już związku z (bogu ducha winną) kozą. Jednocześnie zapewniam, że pan Legierski zna osoby pozostające w związkach poliamorycznych, jednak na skutek ogólnej niechęci do takich związków osoby te pozostają zwykle głęboko "ukryte w szafie" (podobnie zresztą jak wiele heteroseksualnych osób twierdzi, że nie zna żadnej lesbijki i żadnego geja). I naprawdę nie trzeba kilku lat studiów, żeby zauważyć, że osoby pozostające w takich związkach nie zyskałyby właściwie nic, gdyby (wielkie gdyby) weszła w życie przygotowywana przez GI ustawa. Podobnie jak nie trzeba wielkiej wyobraźni i wielogodzinnych konsultacji, żeby się domyślić, że brak wind i podjazdów jest wielkim architektonicznym utrudnieniem dla osób na wózku (choć oczywiście w przypadku każdego wykluczenia i każdej dyskryminacji są takie szczegóły, o których bez aktywnej chęci dowiedzenia się możemy nigdy nie wiedzieć).

To zresztą arcyciekawe, jak bardzo można nie chcieć czegoś zobaczyć, nawet wtedy, kiedy stoi przed nami i próbuje się z nami komunikować. Przynajmniej na jednym z kolejnych spotkań, jeśli pojawi się kwestia związków wieloosobowych, pan Legierski nie będzie już mógł użyć argumentu, że nie zna nikogo, kto wysuwa takie postulaty. Zwłaszcza że, o ile dobrze rozumiem, spotkania, na które jeździ pan Legierski, nie mają na celu wyłącznie jednokierunkowej prezentacji projektu GI, ale raczej konsultacje społeczne, czyli zbieranie oddolnych opinii i postulatów – nawet jeśli w opinii prelegentów wydają się one "z kosmosu wzięte".

Bardzo żałuję, że skoro już pan Legierski zdecydował się na sprostowanie, nie zechciał odnieść się do "innych zarzutów" (choć to w zasadzie wciąż jeden i ten sam zarzut, w różnych wcieleniach). Spodziewałbym się, na przykład, że sprecyzuje swoją postawę względem osób niepełnosprawnych. Jeśli zarzucam mu, że nie rozumie mechanizmów wykluczenia – bardzo chętnie dam się przekonać (ale nie tylko na poziomie deklaratywnych stwierdzeń), że jest inaczej. Jeśli napisałem, że w moim poczuciu nie posiada on anty-wykluczeniowego, prosolidarnościowego impulsu – to naprawdę bardzo bym się cieszył, gdyby zasypał mnie faktami, które zadadzą kłam tej konstatacji. Yga Kostrzewa wspomniała na spotkaniu o tym, że Izabela Jaruga-Nowacka angażowała się w sprawy wielu bardzo różnych grup społecznych czy zawodowych, podlegających różnym rodzajom wykluczenia (np. – oprócz LGBT – także w sprawy pielęgniarek, górników czy weteranów wojennych); stąd w moim tekście znalazło się wezwanie do głębszego przemyślenia "jej postawy etycznej i spuścizny politycznej". Czy pan Legierski – jako polityk – angażuje się (albo deklaruje chęć zaangażowania się) w podobne sprawy dotyczące różnych upośledzonych społecznie, prawnie lub ekonomicznie grup i jednostek? Czy chociaż wykonuje jakiś symboliczny gest poparcia, gest zrozumienia, w ich kierunku? Pytam także jako potencjalny wyborca – chociaż o mój głos pan Legierski pewnie nie zechce już walczyć.
(t)