wtorek, 16 listopada 2010

Dopalacze i odmieńcy, cz. 3 (oraz postscriptum)

[Część pierwsza tutaj, część druga tutaj. Pozwoliłem sobie również uzupełnić część drugą o dodatkowy akapit.]

Powyższe rozważania, z konieczności bardzo skrótowe i powierzchowne, wskazują na dwie bardzo istotne, moim zdaniem, cechy polityki queer. Z jednej strony, polityka queer nie ma na celu utrwalania istniejących tożsamości, ale koncentruje się na nieustannym eksperymentowaniu z nowymi formacjami (nie)tożsamościowymi. O ile ruch LGBT występuje w imieniu jasno określonych, nazwanych i “skatalogowanych” podmiotów społecznych, queer próbuje wypowiadać się w imieniu tego wszystkiego, co dopiero rysuje się na horyzoncie, co wyłania się z pola społecznego i zaczyna przybierać takie lub inne kształty. (Wyrażenie “w imieniu” nie jest tu zresztą szczególnie adekwatne, bo przecież nowo powstające formacje często pozostają bezimienne i jako takie wymykają się tradycyjnej polityce opartej na logice “reprezentacji”, czyli dokładnie na “mówieniu w imieniu”.)

Warto jednak podkreślić, że w tym sensie polityka queer nie jest z zasady (albo przynajmniej: nie zawsze jest) sprzeczna z celami ruchu LGBT, a raczej koncentruje się na innych obszarach doświadczenia i innych podmiotach społecznych. Queer unika błędu, jaki popełnia liberalna koncepcja podmiotu: podmioty nie poprzedzają zastanego porządku, ale się w nim konstytuują. Wiara w “pre-egzystencję” podmiotów ogranicza możliwość wyobrażenia sobie ich “post-egzystencji”, ogranicza wyobraźnię polityczną; istniejące podmioty zaczynają się jawić jako “los” albo “przeznaczenie”, bez realnej alternatywy. Queer, dla odmiany, sytuuje się na obrzeżach tego, co istnieje; wypatruje tego, co może dopiero zaistnieć i aktywnie wspiera formacje in statu nascendi. Tym samym queer wyobraża sobie politykę nastawioną nie tylko na rozpoznawanie i stabilizowanie istniejących podmiotów (np. poprzez zapewnienie im ochrony prawnej), ale także na wyłanianie się innych rodzajów podmiotowości i innych sposobów “robienia polityki”.

Z drugiej strony, o ile ruch LGBT stawia zazwyczaj na retorykę normalności (geje i lesbijki to normalni ludzie, homofobia da się leczyć, itp.), o tyle ruch queer nieufnie podchodzi do każdej zadeklarowanej wersji “normalności”, a tym bardziej nie zgadza się na to, aby władza posiadała wyłączność na definiowanie normalności i, tym samym, ogłaszanie stanu wyjątkowego. Taka była przecież zasadnicza lekcja płynąca z działalności ACT UP na początku lat 90.: kiedy w obliczu epidemii AIDS administracja Busha udawała, że “nic się nie dzieje” (a jeśli coś się dzieje, to jest to “naturalna” kara boska dla niemoralnych homoseksualistów), samoorganizujące się oddolnie ruchy odmieńców zaczęły deklarować stan wyjątkowy. Stan normalności – a już z pewnościa "normalność" w wydaniu Busha lub Tuska – musi być dla odmieńców stanem kryzysu i palącej konieczności, choć nie stoi za nim jakaś alternatywna wizja normalności (tak jak w przypadku mainstreamowych ruchow LGBT, które z góry wiedzą, co znaczy “normalnie”), a raczej żądanie natychmiastowej zmiany istniejącej systemowej niesprawiedliwości, lub – szerzej – pewien pożądany kierunek zmian społecznych, wizja otwierania nowych możliwości, nowych obszarów doświadczenia indywidualnego i zbiorowego.

W moim rozumieniu, polityka queer jest zarówno polityką “wyłaniania się” (emergence) nowych podmiotów, jak i polityką deklarowanego oddolnie stanu wyjątkowego (emergency) – ale na rozwinięcie tego tematu przyjdzie jeszcze odpowiednia pora.


PS
Nie sposób, oczywiście, nie odnieść się przy okazji do ostatnich wydarzeń z 11 listopada – być może przełomowych dla rodzącej się nowej rzeczywistości społeczno-politycznej. Na paradoks zakrawa fakt odwrócenia „tradycyjnych” ról: tym razem szeroka koalicja „anarchistów, pedałów i sfrustrowanych feministek” (jak wdzięcznie ujął to pewien internauta) znalazła się po stronie nielegalnego zgromadzenia, podczas gdy policja zobowiązana była chronić legalną demonstrację faszyzujących nacjonalistów. To zresztą dzięki środowiskom LGBT (jak przyznał na pewnym spotkaniu Tomasz Bączkowski) potwierdzone zostało wyrokiem trybunału w Strasburgu prawo wszelkich środowisk – w tym także ultraprawicowych – do organizowania wieców i manifestacji. Choć słyszy się czasem nawoływania do wprowadzenia zakazu neofaszystowskich demonstracji (i do delegalizacji organizacji typu NOP czy ONR), osobiście jestem przeciwnikiem administracyjnych zakazów i gorącym zwolennikiem społecznej mobilizacji i organizowania oddolnego ruchu oporu.

To, co wydarzyło się 11 listopada, to oddolna deklaracja stanu wyjątkowego. Szeroka koalicja różnych środowisk – od „miętkich” liberałów po wojowniczych anarchistów – ogłosiła stan wyższej konieczności, który usprawiedliwia przekroczenie prawa (nielegalne zgromadzenie) czy wręcz (choć to śliski temat, wymagający dłuższej dyskusji) użycie przemocy. (Oczywiście spora część uczestników protestu odcięła się potem od wszelkiego „radykalizmu”.) Państwo musiało zareagować tak, jak zareagowało: przecież nie może sobie pozwolić na łamanie państwowego monopolu na przemoc, ani tym bardziej na oddolne ogłaszanie stanu wyższej konieczności. Nieważne, kto jest po której stronie i kto ma „moralną rację” – tutaj chodzi o rację stanu, o podtrzymanie legitymacji władzy państwowej. Prawo nie może tolerować takiej oddolnej, nieopieczętowanej suwerenności.

Za pewną ironię losu można także uznać fakt (i piszę to bez satysfakcji czy złośliwości), że smak policyjnej pałki poznał sam Robert Biedroń, najbardziej poprawny z poprawnych liberalnych działaczy LGBT. Czy to odezwała się w nim nagle żyłka street-fajtera, czy po prostu znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze, ten ważny lider mainstreamowego ruchu LGBT przekonał się na własnej skórze, że w ostatecznej instancji prawo broni przede wszystkim własnego porządku i własnej (prawo)mocności, a nie bitego i obrzucanego wyzwiskami obywatela. Mainstreamowy działacz skonkluduje najpewniej, że Polska nie dorosła jeszcze do „normalnych” (czyt. zachodnioeuropejskich) standardów, tymczasem (mniej naiwny) odmieniec zastanowi się raczej, jak wypracowywać odmienne/odmieńcze strategie i postawy wobec Prawa.
(t)

wtorek, 9 listopada 2010

Dopalacze i odmieńcy , cz. 2

[Część pierwsza tutaj, część trzecia tutaj.]

Wojna, którą wydał dopalaczom Donald Tusk, to sugestywny przykład polityki “stanu wyjątkowego”, coraz częściej stosowanej przez nowoczesną władzę. Według Giorgio Agambena, władza (skupiająca się coraz bardziej wokół władzy wykonawczej) egzekwuje i umacnia swoją suwerenność poprzez ogłaszanie “stanu wyższej konieczności”, który legitymizuje zawieszenie obowiązujących norm prawnych i zwiększenie uprawnień rządu kosztem ograniczenia praw obywatelskich. Dla Agembena “stan wyjątkowy” stał się, paradoksalnie, normą i codzienną praktyką nowoczesnej władzy.

Przypomnijmy sobie, że w poprzednich wyborach parlamentarnych najważniejszym przekazem kampanii PO (ale także PSL-u) był “powrót do normalności” po gorących rządach PiS. Normalność miała oznaczać przestrzeganie praw i procedur, unikanie kryzysów politycznych i szeroki konsensus społeczny. Ten sam Donald Tusk niedługo po wygranych wyborach ogłosił (a przecież stał za nim autorytet sprawowanego urzędu), że pedofile to nie ludzie, natomiast w sprawie dopalaczy przyznał z rozbrajającą szczerością, że jego działania są “na granicy prawa”. Tym samym urzędujący premier zręcznie zmonopolizował prawo do dekretowania zarówno “stanu normalności”, jak i “stanu wyjątkowego”. Przechytrzył PiS o tyle, że partia Kaczyńskiego niezbyt skutecznie potrafiła narzucić swoją wersję normalności, choć nieustannie generowała stany kryzysu, podsycając atmosferę zagrożenia (lekarze chcą nas mordować, politycy są w mafijnych zmowach z biznesmenami, Unia Europejska odbierze nam tożsamość narodową itp.). Dlatego na dłuższą metę Tusk jest, moim zdaniem, groźniejszym politykiem od Kaczyńskiego (który nie ma raczej szans pozbyć się gęby oszołoma), przynajmniej w obecnych warunkach.

Tusk i jego rząd uzasadniają swoje drastyczne działania wystąpieniem kilku zgonów wśród młodych ludzi zażywających dopalacze. Nie mam wątpliwości, że co roku znacznie więcej młodych ludzi odbiera sobie życie z powodu szykan, na jakie naraża ich jakiś rodzaj inności, zwłaszcza inności seksualnej – jednak Donald Tusk NIGDY nie ogłosi stanu wyjątkowego z tego powodu. Nie jest stanem wyjątkowym nasilanie się w Polsce ruchów neonazistowskich, przy cichym przyzwoleniu władz różnych szczebli. W granicach normy mieści się istnienie podziemia aborcyjnego i systemowe uprzedmiotowienie kobiet. Z woli Tuska stanem wyjątkowym może natomiast stać się – w dowolnej chwili – występowanie pedofilów w społeczeństwie (choć niekoniecznie w szeregach kleru katolickiego) albo produkcja i sprzedaż dopalaczy.

Co to ma znowu wspólnego z odmieńcami? Otóż, moim zdaniem, cała ta sytuacja obnaża ograniczenia polityki nakierowanej wyłącznie na rozwiązania prawne. Jak widać, w “wyjątkowych sytuacjach” (definiowanych, rzecz jasna, przez samą władzę) rządzący przyznają sobie licencję na podejmowanie działań “na granicy prawa”. Odmieńców od zawsze kojarzono z kataklizmem, katastrofą, końcem świata – wystarczy przypomnieć sobie unicestwienie Sodomy i Gomory, utożsamiane z potępieniem odmieńczości przez samego Boga – a z Bogiem nie ma żartów. Lech Kaczyński wygłosił niegdyś złotą myśl, że gdyby wszyscy ludzie byli homo, to ludzkość by wyginęła. Czyż groźba “unicestwienia ludzkości” (a przynajmniej wspólnoty narodowej) nie jest wystarczającym powodem, żeby w “odpowiednim momencie” ogłosić stan wyjątkowy i zawiesić obywatelskie prawa odmieńców? Doceniam zdobycze prawne ruchu LGBT, ale jednocześnie nie mam wątpliwości, że głęboko heteronormatywne społeczeństwo, działając w “obronie koniecznej” i w stanie “wyższej konieczności”, bez mrugnięcia okiem poświęci “swoich” odmieńców, skazując ich na społeczny, a być może nawet fizyczny niebyt, jak miało to miejsce w początkowych latach epidemii AIDS w Stanach Zjednoczonych.

W obecnych strukturach społeczno-politycznych odmieniec może w najlepszym razie liczyć na status bękarta, któremu łaskawie pozwala się zamieszkać pod schodami w hallu. Nawet jeśli włączy się go w granice wspólnoty, to przecież pozostanie najbliżej granicy, najbliżej wydziedziczenia i wykluczenia. Odmieniec uczestniczy we wspólnocie warunkowo; i choć nowoczesna władza jest władna zawiesić lub odebrać obywatelstwo każdemu niechcianemu podmiotowi, to właśnie odmieniec (obok imigranta) jest na takie działanie szczególnie narażony. Odmieniec pozostaje w najlepszym razie suplementem w ramach wspólnoty, która może wprawdzie zacząć go tolerować, ale przecież nie będzie skłonna zmieniać założeń i celów swego trwania. Może on stać się (po uprzedniej kastracji) nieszkodliwym, ale w gruncie rzeczy zbędnym dodatkiem, legitymacją “nowoczesności” i “tolerancji” w sterylnych rękach wielkomiejskiego, oświeconego, sytego liberała.

[Przejdź do części trzeciej.]
(t)

wtorek, 2 listopada 2010

Dopalacze i odmieńcy , cz. 1

[Część druga tutaj, część trzecia tutaj.]

Nie zamierzam odnosić się do meritum afery dopalaczowej. Miałbym w tej sprawie do powiedzenia niewiele ponad to, co napisał Mateusz Klinowski tutaj.

Dopalacze zainteresowały mnie z innych, mniej oczywistych powodów. Od kilku lat zastanawiam się, jaka mogłaby być polityka odmieńców wobec prawa, a zwłaszcza czy i jak można sobie wyobrazić alternatywę dla postawy “petenckiej”. Uznawana przez większość za naturalną i nieodzowną, polityka petencka stanowi główny nurt działań mainstreamowych ruchów LGBT. Wydaje się, że w obecnych warunkach społeczno-politycznych nie ma skuteczniejszej metody, niż uciekanie się pod opiekę prawa, szukanie w regulacjach prawnych równości i sprawiedliwości. Jednocześnie zbyt mało, moim zdaniem, myśli się o cenie, jaką za tę opiekę trzeba płacić, o mniej czy bardziej subtelnych sposobach wymuszania na podmiotach określonych zachowań i tożsamości.

To oczywiście wielce złożony temat, więc z konieczności ograniczę się do kilku pobieżnych spostrzeżeń. Mówiąc w wielkim skrócie, uważam, że prawo ogranicza nasze pole widzenia i działania w polu społeczno-politycznym, w pewnym sensie nas kastruje. Nadając określonym podmiotom “osobowość prawną” i zapewniając im ochronę, jednocześnie rozciąga nad nimi swoją jurysdykcję, a więc kolonizuje je, utrwala, nadzoruje i reguluje. Tym samym prawo redukuje zakres społecznych “potencjalności”, czyli tego wszystko, co mogłoby się w polu społecznym wydarzyć albo narodzić.

W sprawie dopalaczy zaciekawił mnie sposób, w jaki producenci i sprzedawcy dopalaczy “igrają” z prawem. Powiada się, że wykorzystują oni “lukę prawną”, ale za takim stwierdzeniem nazbyt często kryje się wiara w możliwość naprawienia i uszczelnienia systemu, w stworzenie prawa bez luk, a więc precyzyjnie i całościowo regulującego każdy istotny aspekt rzeczywistości. To oczywiście niemożliwe: niczym szwajcarski ser, prawo składa się w tym samym stopniu z dziur, co ze swojej “substancji”, czyli norm i przepisów. Producenci dopalaczy wykorzystują nie tyle tę czy inną lukę w prawie, ile fundamentalną właściwość prawa, jego nieszczelność lub niedomykalność, jego zasadniczą nieprzystawalność do rzeczywistości i niemożność skatalogowania tego, co istnieje.

“Ponieważ wciąż odkrywane są i syntezowanie nowe środki psychoaktywne, lista nigdy nie będzie kompletna” -- pisze Mateusz Klinowski. Jednym słowem, prawo nie nadążą za dopalaczami. Co rusz zmieniając nieznacznie chemiczny wzór dopalacza, producenci wymykają się spod władzy prawa -- prawo “nie widzi” nowej substancji, nie rozpoznaje jej, nie może więc jej zakazać. A zatem “tożsamość” każdej z tych substancji nigdy nie jest ustalona raz na zawsze, podlega nieustannej transformacji. Jest to nie tyle transgresja, łamanie zakazu, ile “ucieczka do przodu”, tworzenie nowych, jeszcze nieskolonizowanych obszarów rzeczywistości.

W tym wymykaniu się prawnym katalogom, w tym konfrontowaniu prawa z czymś nowym, czego nie jest ono w stanie rozpoznać i uregulować, w tym nieprzerwanym tworzeniu precedensów, można dostrzec metaforę jednej z możliwych strategii queer. Odmieńczość powinna wprawiać system prawny w stan kryzysu poznawczego, a może nawet w stan fundamentalnej “nierozstrzygalności”, która jest przecież głęboko sprzeczna z jego raison d'être. (Wiele rzeczywistych procesów sądowych związanych z dyskryminacją osób LGBT w istocie spełnia ten warunek, chociaż towarzyszące im motywacje i cele są zupełnie inne.) Nie odrzucając prawa ani nie deprecjonując jego znaczenia, trzeba być zawsze o krok do przodu, tak aby prawo nieustannie dostawało zadyszki.

[Przejdź do części drugiej.]
(t)