Końcowy motyw wielu reklam produktów marki Wella – piękne, farbowane włosy z firmową metką – może posłużyć jako okazja do zastanowienia się, kto uzurpuje sobie prawo do posiadania i kontrolowania naszych ciał. Z całą pewnością jednym z głównych graczy w tej konkurencji są dziś wielkie korporacje, nie tylko kosmetyczne. Niektóre starają się skolonizować poszczególne części ciała (włosy firmy X, piersi firmy Y, skóra firmy Z itd.), inne próbują odebrać nam ciało w całości, np. promując „zdrowy tryb życia” i podpierając się przy tym wiedzą i władzą rozlicznych ekspertów. Reklama Welli nie pozostawia złudzeń: twoje włosy przestają być twoje, stają się produktem firmy i bezpłatną reklamą marki.
Pytanie o posiadanie i kontrolowanie ciał jest, nie bez powodu, jednym z głównych obszarów zainteresowania teorii i praktyki feministycznej. Ostatnio, na przykład, słuszne oburzenie wywołało hasło kampanii Opolskiego Centrum Onkologii, „Piersi moich pracownic kontroluję sam”. Nawet jeśli pobudki kampanii były szlachetne, retoryka tego hasła – zakładająca, że szefem jest zawsze mężczyzna, a jego rolą jest kontrolowanie ciał swoich pracownic – jest w oczywisty sposób nie do przyjęcia. Innym wymownym przykładem jest spór wokół aborcji: chodzi w nim nie tylko przecież o kwestię dopuszczalności przerywania ciąży, ale szerzej o zasadę, zgodnie z którą państwo, poprzez swoje prawodawstwo, ubezwłasnowolnia kobiety i pozbawia je cielesnej suwerenności.
Ciała męskie również podlegają zawłaszczeniu, zarówno przez rekiny wolnego rynku, jak i przez reżim państwowy. Klasycznym przykładem jest ciało żołnierza – kontrolowane, tresowane, zmuszane do posłuszeństwa i w razie potrzeby narażane na śmierć. Ciała żołnierzy (a także innych funkcjonariuszy państwowych) tracą swoją autonomiczność i stają się (niemal mistycznym) narzędziem w rękach Lewiatana (przepraszam za tę dziwaczną metaforę). Można by rzec, że gdy policyjna pałka zostawia na ciele czerwone pręgi, są to niemal stygmaty, widomy ślad bezpośredniego kontaktu z Wielka Abstrakcją zwaną Państwem.
Kadr z filmu Beau Travail
Inną, szeroko akceptowaną formą zawłaszczania ciała – tym razem w odpowiedzi na „realia ekonomiczne” tworzone zarówno przez rynek, jak i państwo – jest zmuszanie ogromnej rzeszy pracowników płci wszelakiej do codziennego używania ciała zgodnie z wymogami pracodawców i prawodawców. Choć kontrakt z konkretnym pracodawcą wydaje się „dobrowolny”, sam przymus pracy wydaje się zasadą powszechną i nienaruszalną, pomimo strukturalnej w kapitalizmie konieczności istnienia bezrobocia. Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że w kręgu oddziaływania mitu judeochrześcijańskiego najbardziej fundamentalnym uzasadnieniem obowiązku pracy jest konieczność „odkupienia” naszej pierworodnej winy, owego pragrzechu, który wygnał nas z raju.
Są wreszcie „normy społeczno-kulturowe” – te kontrolują nasze ciała w sposób najmniej dla nas widoczny; oto przykład działania władzy na poziomie mikro, na poziomie molekularnym. Te mechanizmy kontroli nie wymagają stałego nadzoru ani obszernych regulacji prawnych, ponieważ siłą nawyku nasze ciała kontrolują się same. Tego rodzaju kontroli często nie odczuwamy jako narzuconej z zewnątrz; wręcz przeciwnie, jej perwersyjna skuteczność wynika właśnie z jej głębokiej internalizacji, z poczucia, że jest spontanicznym, idącym z samych trzewi, odruchem naszego autentycznego „ja”. Tak jak Ludwik XIV utożsamił się niegdyś z państwem, tak współczesny podmiot mógłby o sobie powiedzieć: „Norma to ja!”
Mogłoby się wydawać, że piszę to w imię liberalnej filozofii, która zakłada istnienie w pełni suwerennych jednostek „zarządzających” swobodnie swoimi ciałami jako własnością prywatną. Tymczasem w moim przekonaniu ciała są tyleż prywatne, co „publiczne”, a cielesność (choć jednostkowości nie wyklucza) jest nade wszystko jednym z żywiołów tego, co społeczne. (Ciąża jest stanem, który poważnie zagraża tej dominującej, męskiej ekonomii pojedynczości i posiadania: ciało kobiety w ciąży jest zawieszone pomiędzy jednostkowością a podwójnością, jest ciałem rozdwojonym i niejednoznacznym.)
A zatem moje ciało nie jest i nigdy nie może być w pełni, autonomicznie, wyłącznie moje, a skoro tak, to zawsze jest narażone na „wrogie przejęcie” przez rozmaite siły.* Jednak teza o „niepełnej suwerenności” naszych ciał nie oznacza bynajmniej, że powinniśmy godzić się na ich zawłaszczanie przez owych samozwańczych namiestników samego Losu, egzekutorów Przeznaczenia: Państwo, Rynek i Normę. Nawet jeśli w nieunikniony sposób musimy nasze ciała nieustannie oddawać Innemu, dzielić je z Innym**, to przecież możemy i musimy wymykać się – na ile tylko potrafimy – uzurpacjom Losu, tym wszystkim mikro- i makromechanizmom, które czynią z nas i naszych ciał funkcjonariuszy trwałych struktur, zakładników utowarowienia i agentów wyuczonej spontaniczności.
--------------
* Jeśli „moje” ciało nie może być w pełni „moje”, to może należałoby rozważyć tezę, iż „nasze” ciała mogą mimo wszystko być „nasze”? Co zyskujemy poprzez to gramatyczne zwielokrotnienie? Odruchowo zinterpretujemy je jako proste zsumowanie odrębnych jednostek, z których każda obdarzona jest pojedynczym ciałem. Ale ta mnogość może wskazywać na niemożność prostego, jednoznacznego skorelowania pojedynczego ciała z pojedynczą osobą; granice mogą okazać się porowate i nieszczelne, a liczby całkowite mogą niespodziewanie ustąpić miejsca fundamentalnej niewymierności i niepoliczalności. Ile ciał posiadam? Ilu posiadaczy ma to ciało? W jakim sensie – i czy w ogóle – można ciało „posiadać”? Oto pytania, które czają się niebezpiecznie w tle tej pozornie niewinnej gramatycznej pluralizacji.
** Napisawszy to, zdałem sobie sprawę z totalizującego charakteru tej pojedynczości Innego, pisanego w dodatku z dużej litery. Za tym wyabstrahowanym Innym czai się, jak sądzę, widmo Państwa, Rynku, Normy. Należałoby raczej mówić o oddawaniu ciała innym, o dzieleniu go (albo: się nim) z innymi.
(t)