Rozumiem, czemu na forach i w kręgach katolickich oraz prawicowo-konserwatywnych szydzi się z parytetu i postulatów feministycznych. Również mogę zrozumieć niechęć do parytetów w środowiskach neoliberalnych. Jest we mnie jednak duży niepokój i zdziwienie, gdy z ostrą krytyką parytetu i szyderstwami z postulatów feministycznych spotykam się na forach organizacji czy w środowiskach identyfikujących się jako lewicowe. (Choć tak naprawdę mnie to nie dziwi, ale staram się, jak tylko mogę, trwać w tym zdziwieniu. Dlaczego mnie to nie dziwi, o tym za moment.) Ręce mi opadają, kiedy czytam lub słucham osób, które określają się mianem lewicowych, jak z przekonaniem powtarzają, że parytet to "wbrew demokracji", że krzywdzi ludzi inteligentnych i kompetentnych, że to upokarzające dla kobiet, że bardziej rozsądne jest zainwestować w pracę u podstaw, niż w piaskownicę dla beneficjentek kapitalizmu z klasy średniej; że kobiety same zadecydują i że nie powinno się im niczego narzucać; że to feminofaszyzm, liberalna fanaberia, bękart poprawności politycznej, itp., itd. Wywołuje to mimowolnie taką frustrującą myśl, że, jak to, lewica, a przeciwko równości szans i mechanizmom antydyskryminacyjnym?
Nie zamierzam jednak w tekście tym tłumaczyć łopatologicznie, czym jest parytet i dlaczego jest potrzebny, bo to zostało rewelacyjnie zrobione, na przykład, przez Magdalenę Środę i Kingę Dunin (http://www.feminoteka.pl/news.php?readmore=5233). Tekst stanowi próbę analizy źródeł tej rozczarowującej i szokującej "nielewicowości" na lewicy; jest również refleksją nad współczesną, polską lewicą.
Cały tekst dostępny na: http://www.feminoteka.pl/readarticle.php?article_id=798.
(r)
czwartek, 3 grudnia 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz